Podstronice


wtorek, 16 października 2012

Myślenie gospodarskie



Każdy prawdziwy gospodarz, który myśli i działa racjonalnie, stara się w zaistniałej sytuacji tak kierować sprawami, aby wyciągnąć dla siebie i swoich najbliższych jakieś korzyści, nawet wtedy gdy wcześniej narobił chcący/niechcący głupstw. Co prawda nie podejrzewam o jakiekolwiek gospodarskie myślenie zawiadującej stołecznym grodem Mongolskiej Księżniczki, tym bardziej - że jak sądzę w tym konkretnym przypadku - mieszkańcy Stolicy w żadnym razie nie podpadają pod kategorię „swoich najbliższych”. O tym kto podpada pod tą kategorię dowiemy się być może za jakiś czas, kiedy zmieni się w Polsce władza, a zwłaszcza kiedy zmieni się na taką, która nie będzie nadużywała zbyt często zwrotu: „niezależna prokuratura”.

Był sobie onegdaj w Warszawie, w miejscu Stadionu Dziesięciolecia tzw. Jarmark Europa. Co mniej zamożni warszawiacy robili sobie na nim regularnie tanie zakupy, kilka tysięcy ludzi miało tam zatrudnienie, a kilkanaście tysięcy innych produkowało różny asortyment zakontraktowany przez handlujących na nim kupców.
Ale nastał czas wielkiej budowy i stary poczciwy Stadion Dziesięciolecia ekipa cudaków z tuskowego Gangu Olsena zamieniła na dziewiąty cud świata. Po drodze (nomen omen) topiąc w nim miliardy choć nie płacąc przy tym podwykonawcom, ale z kolei nie zapominając o premiach dla „swoich najbliższych”.
Właśnie dzisiaj dostaliśmy ostateczny dowód na to, że wbrew temu co powiedział nasz łebski Prezydent, lepiej żeby go (tego stadionu) nie było, niżby miał być taki jaki jest. No bo wracając do tego mojego tytułowego myślenia gospodarskiego zastanawiam się co można by teraz z tym gniotem zrobić? Powrotu kupców raczej nie przewiduję, znając podejście Mongolskiej Księżniczki do drobnych kupców, które już kilka razy objawiło się nam a to przy okazji hal KDT, a to przy okazji choćby pawilonów na Dworcu Centralnym. Na piłkarskie rozgrywki ten obiekt się raczej nie nadaję, chyba żeby mieć jakąś cichą umowę z Panem Bogiem co do opadów atmosferycznych, ale po słowach cudaka z Sopotu o tym że on tam przed byle kim klękał nie będzie, nie dałbym głowy czy Pan Bóg by na jakieś ustępstwa w tym względzie akurat platfusom poszedł. Z kolei Madonna i Coldpaly za często wpadać też nie mogą, więc wychodzi na to że w zasadzie „obiekt” jest warszawiakom właściwie „na gwóźdź”.
W sumie: bida!
Chociaż kiedy tak patrzyłem w telewizorni na tą ledwie co wystającą z wody trawę to mi tak przez chwilę przyszła do głowy taka gospodarska myśl: a może posadzić tam ryż?

piątek, 14 września 2012

Jak wysłać e-maila ze skrzynki Donalda Tuska?

Należy w pierwsze pole wpisać: Admin 1, natomiast w pole drugie - jako hasło - należy wpisać sentencję cyfr: 1,2,3,4.

I po robocie!

****************
A czy to jest oszustwo? No, oczywiście że jest!

A czy to jest złamanie prawa?
Ależ nie! Przecież nie każde oszustwo jest przestępstwem!!!

poniedziałek, 30 lipca 2012

Jak rozwiązać klincz Kalemby?

W dzisiejszym zestawie najnowszych wieści z kraju, serwowanych tutejszym autochtonom przez dyżurnego duraczoka, usłyszałem że Kalemba junior nie zamierza wbrew sugestiom połączonych sztabów namiestniczych na dystrykt nadwiślański, opuścić posterunku. Coś mi się zdaję że może to stanowić niejaki zgrzyt w stosunkach dynastycznych obydwu sztabów i niemałą trudność interpretacyjną wśród lokalnych minstreli. Myślę że stosunki społeczno-polityczne w Polsce osiągnęły już taki stopień rozwoju, że należy tu zastosować tzw. rozwiązanie klasyczne. Na czym polega rozwiązanie klasyczne? No, oczywiście polega na sięgnięciu do klasyki rozwiązań. A w związku z tym, aby zażegnać czym prędzej powstały niezamierzony (?) impas i ambaras, polecałbym oddanie młodemu Kalembie rękę Kasi Tusk wraz z połową królestwa. Mam tylko nadzieję że Waldemar Pawlak nie będzie chciał skorzystać z przysługującego mu z racji tradycyjnego pojmowania rozwiązań klasycznych prawa pierwszej nocy. W oczekiwaniu na pełne rozwiązanie klasyczne klinczu Kalemby, proponujemy telewidzom wszystkich naszych kanałów informacyjnych w Polsce, kolejny raz obejrzenie wspaniałego strzału Sylwii Bogackiej.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Amok kelnera władzy

Dzisiaj poniedziałek. Wychodzi większość tygodników.
W tym i lisi "Newsweek"...

piątek, 20 kwietnia 2012

Żarty się skończyły? A kto tu żartuję?!

W swoim emocjonalnym przemówieniu w Sejmie, nasze słonko wykrzyczało w przestrzeń przed sobą, słowa o tym że żarty się skończyły. Szczerze pisząc nie do końca zajarzyłem do kogo to było skierowane. Z jednej strony ewidentnie krzyczał do posłanek i posłów PiS-u (jak mi się wydaję do jednego w szczególności), ale z drugiej strony, był to chyba również komunikat do tych wszystkich, którzy ośmielili się 10 kwietnia pójść na Krakowskie Przedmieście.

Czyżby Premier próbował postraszyć czymś społeczeństwo?
W takim razie zastanówmy się czym?

Tymi hi-endowymi głośniczkami, które służby Pulchnej Hanki rozmieściły w newralgicznych miejscach Stolicy? Tym gazem, którym potraktował onegdaj stoczniowców, którzy śmieli zakłócić jakąś euro-fetę właśnie odbywającą się w Sali Kongresowej stalinowskiego minaretu aby ratować swoje miejsca pracy przed Gradem i jego katarskimi inwestorami?
A może agencją ochrony Zubrzycki wynajętą swego czasu przez warszawską Azjatkę, aby spacyfikować handlowców hali KDT próbujących wyegzekwować respektowanie wynegocjowanych wcześniej z władzami Warszawy umów?

Niestety dla Premiera i jego popleczników tym razem jest pewien problem… liczby.

Tym razem to nie jest jakaś jedna, wyalienowana grupka społeczna łatwa do spacyfikowania przez jakieś zbrojne ramię partii i ośmieszenia w zaprzyjaźnionych stacjach przez dziennikarską żulię.
Tym razem to jest naprawdę zalążek czegoś większego i podejrzewam że to czym dysponuję Rząd to będzie zdecydowanie za mało. Jeśli Premier poważnie myśli o jakiejś wojnie (jak rozumiem miał na myśli wojnę z własnym społeczeństwem, bo przecież nie z Rosją?!) to powinien się poważnie zastanowić nad swoimi aktywami. Bo chyba nawet rzucenie do walki z budzącym się z matrixowego letargu Narodem tego co zostało po „uzawodowieniu Armii” przez dużego Klicha (nie mylić z małym Klichem, który notabene właśnie jakby zaczął trochę puszczać farbę) może nie wystarczyć. A na dodatek nie ma żadnej gwarancji że ci, którzy musieli z upokorzeniem patrzeć jak rząd Tuska położył uszy po sobie kiedy ruska generalica hańbiła polski mundur, postanowią czynnie bronić tej właśnie ekipy.

Tak, Jarosław Kaczyński miał świętą rację kiedy mówił że to dobrze że znowu przywrócono do politycznego słownika w Polsce słowo: zdrada. Przecież nie jest tak, że jak się o czymś mówi to zjawisko przestaję istnieć. Nie przestaję.

Skoro Premier Tusk próbował nam coś przekazać, to i my powinniśmy się nad jego przekazem jakoś poważnie pochylić. Być może powinniśmy się też do tego jakoś odnieść? Może teraz społeczeństwo powinno przekazać jakiś zwrotny komunikat Premierowi?
Jaki to mógłby być komunikat?
Po mojemu: cierpliwości Premierze.

Aha, i na koniec - może warto by się może zawczasu zaopatrzyć?

wtorek, 4 października 2011

Krótko o Lisie (bo na długo nie zasługuję).

Każdy piszę o wczorajszym sparringu pomiędzy Tomaszem Lisem a Premierem Kaczyńskim w peowskiej telewizji. W sumie wcale nie zamierzałem zabierać w tej sprawie głosu, bo i co tu można jeszcze dodać: jaki Lis jest każdy widział.
Ale czytając komentarze innych blogerów i wpisy na internetowych forach, zauważyłem jedną cechę wspólną we wszystkich tych komentarzach. A mianowicie taką, że bez względu na to, czy oceniający był zdania że wciry dostał Lis od Kaczyńskiego (zwolennicy PiS) jak i ci, którzy uważają że wstrętny Kaczor grillowany przez wspaniałego dziennikarza nareszcie pokazał swoją prawdziwą, wredną twarz (zwolennicy PO) - oceniają to spotkanie w kategoriach kto/kogo.
Tak się złożyło że niedawno w TVN 24, inny znany telewizyjny dziennikarz przeprowadził z Jarosławem Kaczyńskim podobną rozmowę. Mam tu oczywiście na myśli rozmowę Premiera Kaczyńskiego z Bogdanem Rymanowskim. W przypadku tamtej rozmowy, wszelkie komentarze skupiały się raczej na tym jak wypadł w niej lider największej, opozycyjnej partii i tym jak może taka rozmowa wyglądać kiedy dziennikarz naprawdę chcę swoim widzom zaprezentować poglądy i charyzmę bądź jej brak swojego gościa. W zasadzie chyba nie spotkałem się z opiniami sprowadzającymi tamten wywiad do konkluzji kto komu dokopał, kto kogo wykiwał i kto kogo okpił. Gdy tymczasem wczorajszy show rozpatrywany jest w zasadzie TYLKO I WYŁĄCZNIE pod tym kontem!
I to w zasadzie wszystko na temat „dziennikarstwa” Tomasza Lisa. Zdanie o nim miałem wyrobione już od filmu Kurskiego i Semki o „Nocnej Zmianie”, w której ten fryzjerczyk skamlał do biegnącego sejmowymi korytarzami Wałęsy „Panie Prezydencie, niech nas Pan ratuję!”. Wtedy Wałęsa z racji sprawowanego urzędu sporo mógł i ratunek przyszedł zdaję się w samą porę, ale teraz?
Kto teraz uratuję Lisa? A nerwowość, którą wczoraj na wizji okazał, wskazuję że jakaś pomoc by się bardzo przydała. Tylko skąd tu dzisiaj pomocy dla Lisa, skoro to właśnie on został wyznaczony do wykonania zadania, które miało ratować skórę innym?
I skrewił – skrewił jak mało kto…

piątek, 16 września 2011

Lynyrd Skynyrd, Nergal-Srelgal – i kto tu jest rokendrollowcem?

Z tancbudy na salony

Mówiło się swego czasu że jazz to muzyka wolnych ludzi.
Ale to było jeszcze wtedy gdy nie było na świecie rock’n’rolla. Potem o jazzie już się raczej nie mówiło – jazzu się już wtedy słuchało. Zaczęto za to dużo mówić o rock’n’rollu i o wszystkim tym, w co ten rock’n’roll zmutował. Zadziałała stara jak świat zasada rządząca każdym rodzajem sztuki: sztuka ludyczna stała się z czasem klasyką, a w jej miejsce weszła nowa sztuka ludyczna.
Tak: upływający CZAS to najlepszy weryfikator każdej ze sztuk!

Czym jest rock’n’roll? Czy tylko szybszym, głośniejszym i bardziej skocznym jazzem lub bluesem podłączonym do prądu? Czy rock’roll’ jest muzyką ludu, czy muzyką elit? Czy jest lewicowy czy raczej prawicowy?
Nasuwa się natychmiast mnóstwo idiotycznych pytań, bo dzieję się tak zawsze ilekroć chcemy pootwierać jakieś gustowne szuflady i ładnie w nich poukładać coś co jest wciąż żywe, motoryczne i na dodatek rozwija się zawsze nie w tym kierunku, w którym miało się rozwijać według opinii wyrażanych przez Bardzo Mądrych Krytyków i Wielkich Znawców Tematu. Tak było w swoim czasie z każdą klasyką (proszę poczytać dzisiaj teksty z epoki, próbujące ogarnąć i opisać współczesnym słuchaczom muzykę Strawińskiego, Mahlera czy Szostakowicza!), tak też było z jazzem i tak jest z rockiem.
Bo to co pulsowało w głowie i w nogach Elvisa Presleya, Buddy’ego Holy’ego czy Hucka Berry’ego wyewoluowało przez dziesięciolecia w bardzo pojemne zjawisko znane dzisiaj jako szeroko pojęty rock. Ze wszystkimi jego kategoriami, odłamami, mutacjami i pobocznymi odnogami często prowadzącymi na przedziwne wertepy, tam gdzie kończy się sztuka dla ludzi, a zaczyna sztuka dla samej sztuki.
Jedne z nich - jak to w życiu - stanowią wciąż żywy zagon, na którym odrastają wciąż świeże i soczyste pędy, inne stanowią ślepe uliczki nie prowadzące do nikąd i stanowią mały i mroczny labirynt przeróżnych podkategorii, w którym w miarę sprawnie poruszają się tylko ich zatwardziali wyznawcy, aby choć troszkę poczuć się w czymś „niszową elitą”.
Tak jest chyba z każdym rodzajem ludzkiej aktywności, i ta przypadłość nie mogła też ominąć rzecz jasna i rocka.

Ale rock istnieję już na tyle długo, żeby i w jego obrębie wytworzyła się już jakąś klasyka gatunku. Bo z ludycznej (w gruncie rzeczy tanecznej) muzyki, zamienił się z czasem w bardzo atrakcyjne medium służące młodym ludziom pod każdą nieomal szerokością geograficzną do opisywania ich świata, przekazywania ważkich treści i artykułowania niepokoi dręczących kolejne generacje nastolatków.
Na początku lat 60-tych XX wieku, niejaki Bob Dylan potrafił nadać swoimi tekstami, błahej w gruncie rzeczy jeszcze wtedy muzyce - jaką była współczesna mu muzyka pop - potężny ładunek publicystyczny. Jego teksty wyśpiewywane rażąco nieatrakcyjnym głosem do ascetycznego akompaniamentu o zdecydowanie folkowej proweniencji, lepiej oddawały ducha tamtych niespokojnych czasów niż sążniste artykuły w poważnych periodykach. Prawie każda, kolejna piosenka Dylana stanowiła inteligentny komentarz odnoszący się do jakiejś części ówczesnej, amerykańskiej rzeczywistości. W tym samym czasie, po drugiej stronie Wielkiej Wody, czterech beztrosko wyglądających młodzieńców o przydługich grzywkach, poszerzało melodyczne, techniczne i aranżacyjne granice rocka o rejony o jakich nawet poważni muzykolodzy nie sądzili dotąd że istnieją.

Ten popkulturowy ferment skłaniał kolejne rzesze artystów do coraz śmielszych poszukiwań formalnych i estetycznych. Dodatkowym bodźcem do takich eksperymentów stał się technologiczny boom umożliwiający nagle niespotykanie szybki transfer dźwiękowego zapisu z nagraniowego studia prosto do domu odbiorcy. Na dodatek był to transfer dźwięków zapisanych z nieznaną dotąd precyzją, na coraz doskonalszym, winylowym nośniku mieszczącym nawet do 50 minut muzyki, w dwóch odseparowanych od siebie kanałach tworzących do dzisiaj obowiązujący (a wręcz po latach: audiofilski) kanon odsłuchu muzyki, czyli nasze stare, dobre, poczciwe stereo.
Pojawiło się więc na muzycznym firmamencie tysiące grajków starających się w tym zjawisku zaistnieć i odcisnąć na nim jakieś swoje piętno. Przy takiej skali zjawiska, z czystej statystyki wynikało ze musi się w tym tyglu znaleźć choćby kilka indywidualności wystających ponad przeciętność.
No i nie dziwota że się znalazło.

Można rocka nie lubić, można go uważać za sztukę mniej szacowną niż podniosłe gregoriańskie chorały, elegancką formalnie muzykę baroku czy choćby i stosunkowo młody, ale wciąż witalny jazz, ale nie sposób nie oddać choćby odrobiny szacunku genialnej twórczości Beatlesów, samorodnemu kunsztowi i dźwiękowej wyobraźni Jimi Hendrixa, celności piosenkowej publicystyki Dylana, wodewilowemu szaleństwu okręconemu w Strawińskiego i Stockhausena przez Franka Zappę, matematycznej dyscyplinie Roberta Frippa czy eklektyczno-elektrycznego wizjonerstwa zamkniętego w prostych riffach Jimmy'ego Page’a.
Każda z tych postaci pchnęła tą muzykę w inne rejony, i sprawiła że po kilkudziesięciu latach rock nie jest już tylko mniej lub bardziej zgrabnym zbiorem prostych nutek podpartych motorycznym rytmem służącym do beztroskiego podrygiwania. Stał się sztuką i nawet ci, którzy nim odrobinę pogardzają, boją się jego destrukcyjnego wpływu na młode umysły i dusze i mają względem niego sporo innych wątpliwości raczej muszą się z tym pogodzić.

Co ciekawe, jeśli by się chciało wytypować jednego, jedynego artystę lub zespół, który by miał stanowić modelowy wzorzec rocka obowiązujący w naszym wszechświecie, to nie załapałby się na ten tytuł żaden z powyższych. Raczej nie mam wątpliwości że to podium zajęliby wyuzdani hedoniści z zespołu Rolling Stones, a ikoną rocka już chyba na zawsze zostanie ich frontman Mick Jagger. Mam oczywiście na myśli rock jako zjawisko już ukształtowane i szerokie, bo w kwestii tego, kto jest królem bazowego rock’n’rolla, to tutaj korona już na zawsze zostanie na głowie ojca gatunku: Elvisa Presley’a.
Jest to o tyle dziwne, że muzycy Rolling Stones nie stworzyli w sumie nic nadmiernie nowatorskiego, nie wytyczyli żadnych nowych horyzontów gatunku i nie są nawet specjalnie zbyt sprawni jako wirtuozi w swoich kategoriach. Ale jest też to o tyle zasadne, że jak nikt nigdy przed nimi (i być może już nikt nigdy po nich) zogniskowali w sobie całościowo zjawisko jakim stała się z czasem muzyka rockowa z jej wszelkimi rytuałami i obrzędami. W tym sensie, załoga Micka Jaggera i Keitha Richardsa stała się po prostu w obrębie rocka – stylowa.

„Gdybym mógł wbić długopis we własne serce
I roznieść je po całej scenie
Czy to by cię usatysfakcjonowało? Czy to by cię w ogóle nie obeszło?
Czy myślałbyś, że ten chłopak jest dziwny? No bo czyż nie jest dziwny?

A jeśli uda mi się wygrać, i jeśli będę mógł ci zaśpiewać
Piosenkę miłosną, tak piękną.
Czy to by wystarczyło twojemu zakłamanemu sercu
Gdybym się załamał i płakał? Gdybym płakał?

Powiedziałem, że wiem, że to tylko rock'n roll, ale ja to lubię
Wiem, że to tylko rock'n roll, ale ja to lubię,
lubię to i już.
Powiedziałem: czy nie dostrzegasz, że ten stary chłopiec jest samotny?”

(Rolling Stones – It’s Only Rock’n’ Roll)

Oddzielanie twórcy od tworzywa

Jeśli już przyjąć że rock musi bądź powinien mieć swoją ikonę, to nie ulega dla mnie wątpliwości że musiała ona pochodzić właśnie z końca lat 60-tych XX wieku: epoki narkotykowych szaleństw, rozpasanej rewolucji seksualnej i psychodelicznych eksperymentów w poszerzaniu granic hedonizmu. Z okultystycznymi i antyreligijnymi wtrętami włącznie. I to jest wątek warty rozszerzenia, tym bardziej że nagle stał się on u nas, w ciekawy sposób aktualny.
Każdy miłośnik Stonesów zna na pamięć, a każdy laik chociaż raz w życiu słyszał ich słynny utwór „Sympathy For The Devil”. Warto też wiedzieć że załoga Keitha Richardsa nagrała cały album ocierający się mocno o podobną tematykę („Their Satanic Majesties Request”). Każdy fan Led Zeppelin wie też że ich lider, Jimmy Page miał słabość do Alesteira Crowleya, dziwacznej postaci zajmującej się na początku XX wieku okultyzmem, tarotem, różnymi rodzajami kabał i magii. Fascynacja Crowleyem była w swoim czasie u Page’a tak silna że nabył on na początku lat 70-tych owiany złą sławą, osiemnastowieczny, szkocki dom należący niegdyś do Crowleya (Boleskin House), a słynne „znaki runiczne” zdobiące nie sygnowany żadnym tytułem, nazwą zespołu ani nazwiskami muzyków, czwarty album Zeppelinów też odnoszą się do symboliki magicznej i tarota.
Czy te wszystkie fakty i cała wiedza o fascynacji muzyków ciemną stroną rzeczywistości mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie?
Jako dla katolika dość mocno przywiązanego do swojej wiary powinny mieć, ale… nie mają. Owszem, kiedyś we wczesnej młodości zastanawiałem się często nad tym, jak pogodzić niedzielną mszę z późniejszym odsłuchem ze starego szpulaka pierwszej, najbardziej demonicznej płyty Black Sabbath, ale szczerze pisząc nigdy się z tym jakoś rozsądnie nie uporałem. Gdybym miał znaleźć jakąś w miarę dowcipną odpowiedź, napisałbym chyba za niezapomnianym Andrzejem Doboszem że: nauczyłem się oddzielać twórcę od tworzywa.
Uważam Zeppelina za rockową grupę wszechczasów, a ich pierwszy longplay za niedościgły wzorzec rockowego albumu praktycznie nie zredefiniowany aż do dzisiaj. Lubię chyba każdy kawałek Stonesów i za nic w świecie nie pozbędę się ze swoich półek ich winylowych płyt, ani krążków Black Sabbath. Nie zamierzam też wywalać ze swojego domu ani jednej płyty Atomic Rooster, choć wiem że ich nieżyjący już niestety lider, Vincent Crane też miał jakąś odchyłkę na tle diabłów, magii i tego typu rzeczy. I jeszcze na dodatek popełnił samobójstwo, bo w końcu te wszystkie schizy trapiące go przez cały czas, na końcu kazały mu targnąć się na własne życie.
Wszystkie te wyżej wymienione zespoły i ich cała twórczość to po prostu czasem niezła, a czasem wręcz doskonała muzyka, funkcjonująca zupełnie bez związku z dziwacznymi zainteresowaniami jej twórców. Nawet jeśli Jimi Page miał jakąś słabość do dokonań Alesteira Crowleya, to się z nią zanadto nie obnosił i w jego muzyce jest ona w zasadzie nieobecna. Przygodny słuchacz płyt Led Zeppelin nic o tej młodzieńczej, chorej fascynacji gitarzysty raczej nie wie, i jeśli nie zacznie mocno grzebać w Google, to słuchając tylko płyt z całą pewnością się z nich o niej nie dowie. A sama muzyka, wydestylowana z tej całej psychodeliczno-narkotyczno-hippisowsko-lewackiej umysłowej brei, moim zdaniem po latach wciąż się broni, a w wielu przypadkach dostaję nawet szlachetnej patyny.

Ale oczywiście mój ogląd zjawiska jest naznaczony moim wiekiem: ja po prostu wychowałem się na tej muzyce, a było to w czasach, kiedy pojęcia zielonego nie miałem co zaprząta umysły ludzi, którzy ją wykonują i o czym myślą (jeśli w ogóle myślą) w wolnych od muzykowania chwilach.

Nie chowałem kompaktów Black Sabbath ani płyt Stonesów przed moją córką kiedy dorastała. Więcej: wręcz robiło mi się przyjemnie kiedy sięgała na moje półki z płytami po krążki Beatlesów, Doors, Janis Joplin czy Spencer Davis Group wtedy gdy jej rówieśnice słuchały rapu. Ale to oczywiście nie znaczy że zgodziłbym się aby lekcję etyki czy religii prowadził w jej szkole taki na przykład… Ozzy Osbourne. Nie muszę też chyba dodawać, że absolutnie nie godzę się na to, żeby w telewizji finansowanej poprzez abonament w katolickiej Polsce, brylował ktoś, kto zachował się względem Biblii tak jak niejaki Darski. Nie jest to do pogodzenia na kilku poziomach: zarówno etycznym jak i moralnym, ale też najzwyczajniej w świecie… biznesowym!
W końcu płatnik abonamentu jest konsumentem tego za co płaci. Sytuacja, w której wciska się na wizję typka drącego publicznie Biblię i bluźniącemu naszemu Bogu jest dla katolika nie do przyjęcia. Jego obecność w publicznej telewizji na którą łożą wszyscy (przynajmniej ci płacący medialną daninę) Polacy, a zatem w ponad 90% ludzie przywiązani jednak do chrześcijańskiego systemu wartości, przypomina sprzedaż w „Biedronce”, na dziale serów strychniny w opakowaniu z napisem „Tylżycki pełnotłusty”. Chyba nie na to się społeczeństwo umawiało z władzą, przy kreowaniu tej przysłowiowej „misyjności” mediów publicznych?

What is and what should never be

Jak wspaniałym i uniwersalnym medium może być rock, kiedy połączy w sobie dylanowską pasję do rzetelnego opisywania rzeczywistości, z jego ludycznym rozpasaniem i plebejską witalnością? Kiedy połączy się w nim lewacka wrażliwość na krzywdę jednostki, z prawackim zamiłowaniem do wolności i poszanowaniem tradycji. Kiedy wykonawca wie, że po drugiej stronie głośnika lub sceny jest słuchacz czekający na czytelny przekaz na ważny dla niego temat, i to podany w formie na tyle dla niego akceptowalnej że zechce mieć kilka płyt tego wykonawcy w swojej samochodowej zmieniarce?

W 1970 roku kanadyjski bard, Neil Young umieszcza na swojej płycie „After The Gold Rush” utwór zatytułowany „Southern Man”. Z właściwą dla młodego lewaka zajadłością i brakiem zniuansowania, i z charakterystycznym dla - co by nie pisać - zdolnego artysty urokiem, rozprawia się on w swojej pieśni z mieszkańcami amerykańskiego południa, opisując w niej jaki to paskudny gatunek białego rasisty zamieszkuje te okolice. Jak powiedział później w jednym z wywiadów wokalista zespołu Lynyrd Skynyrd, Ronnie Van Zandt: „Neil strzelał do wszystkich kaczek, chcąc zabić tą jedną, jedyną”.
Chłopaki z najbardziej południowego ze wszystkich południowych zespołów Ameryki, ikony stylu określanego jako southern rock, postanowili dać kanadyjskiemu lewakowi odpór na jaki zasłużył. Riposta - rzecz jasna - musiała mieć formę rockowej piosenki, i taką właśnie piosenką zaczynał się drugi longplay w karierze zespołu:

„Wielkie koła wciąż się toczą
Niosą mnie do domu, bym zobaczył mych bliskich
Śpiewających pieśni o krainie na południu
Znów tęsknię za swoją Alabamą i myślę: Czy to grzech?

Słyszałem jak Pan Young śpiewa o niej
Słyszałem, jak Neil ją poniżył
Wiec mam nadzieje, że Neil Young będzie pamiętał
Że ludzie z południa nie potrzebują go tu w okolicy „
(Lynyrd Skynyrd – Sweet Home Alabama)


Mniej więcej w połowie lat 60-tych XX wieku, w miejscowości Jacksonville na Florydzie, grupa kilku szkolnych kolegów zafascynowanych brytyjską muzyką rockową i prześladowanych za noszenie długich włosów przez znienawidzonego nauczyciela WF-u - Leonarda Skinnera, postanowiła założyć własną grupę i też grać rocka.
Pod wodzą zdolnego tekściarza i charyzmatycznego wokalisty Ronniego Van Zandta (pochodził z uzdolnionej muzycznie rodziny: kilku jego braci i kuzynów też miało później swoje zespoły i nagrywało własne płyty) zaczęli wkrótce występować i dosyć szybko stali się lokalną atrakcją koncertową. Kiedy wypatrzył ich słynny muzyk i producent Al Cooper, ich kariera natychmiast nabrała sporego rozpędu. Pojawiły się też pierwsze nagrania a wkrótce i pierwsza płyta. Aby jakoś uczcić swojego niedawnego prześladowcę nazwali się jego zniekształconym imieniem i nazwiskiem. Była to czytelna aluzja do tego że „oprawca”, kiedy był w dużej złości mocno seplenił. Tak więc nazwa Lynyrd Skynyrd zaistniała na rockowym firmamencie ku uciesze milionów fanów na całym świecie, ze szczególnym uwzględnieniem całego, amerykańskiego Południa gdzie Skynnyrd’s stali się na kilka dekad lokalną mega-gwiazdą i są nią do dzisiaj. Stali się tą gwiazdą ku początkowej zgrozie samego Leonarda Skinera, któremu ich nazwa nie musiała się przecież podobać. Z biegiem jednak czasu obie strony podpiszą rozejm, a surowy belfer stanie się ich zagorzałym fanem. Po śmierci zacnego wuefisty, w jego domu wykupionym przez menagment grupy znajdzie się coś na kształt izby pamięci zespołu z wydzielonym kącikiem dla ich honorowego - jak by nie było – ich fana.

Skynyrds byli lubiani i słuchani w całych Stanach, ale szczególną miłością byli obdarzani na rodzimym południu, głównie z tego powodu, że w swoich tekstach nigdy nie ukrywali dumy z tego skąd pochodzą i zawsze mocno akcentowali swoje przywiązanie do amerykańskiej tradycji, flagi i sposobu życia wywodzącego się wprost od pierwszych osadników budujących ciężką pracą dobrobyt i potęgę Ameryki. Na każdym ich koncercie centralnym punktem wystroju sceny była zawsze rozpięta olbrzymia flaga konfederatów (Southern Cross), wstępem do ich sztandarowego super przeboju „Sweet Home Alabama” zwykle było kilka taktów hymnu konfederatów „Dixi”, a w trakcie wykonywania utworu „Red, White and Blue” wokalista (dzisiaj jest to młodszy brat Ronniego Van Zandta – Johnie Van Zandt - ponieważ założyciel i lider zespołu zginął wraz z połową pierwszego składu grupy w tragicznej katastrofie samolotowej w 1977 roku. Tragedia ta sprawiła że przez ponad dekadę zespół nie istniał, reaktywując się dopiero po kilkunastu latach w lekko odmłodzonym składzie) powiewa dumnie amerykańskim sztandarem podjętym zwykle z rąk publiczności.

Tak właśnie wygląda prawdziwa muzyka rockowa, kiedy dochodzi do ścisłej więzi wykonawcy z odbiorcą na bazie wspólnie wyznawanych wartości. Taki też jest rock w jego najbardziej klasycznym i ludycznym wymiarze – bez sztucznej pozy, bez kretyńskich makijaży, dodatkowych rekwizytów instalowanych niczym pogańskie totemy na bombastycznych rockowych spektaklach, podczas których niedostatki muzyki i szczerych emocji trzeba uzupełnić wyrafinowaną scenografią i naciąganą ideologią. Czasem też niestety satanistyczną.

Cóż, moje włosy pokryły się bielą
mój kark jest zawsze czerwony
a mój kołnierzyk jest wciąż niebieski.
Zawsze byliśmy stąd, więc po prostu staramy się śpiewać wam prawdę
Chyba można o nas powiedzieć
że zawsze byliśmy „Red White and Blue”
(Lynyrd Skynyrd – Red, White And Blue)




Na fali rosnącej krytyki inwazji na Irak i niechęci do prezydentury Busha juniora, zaczęła się pojawiać wśród „młodych, wykształconych z dużych amerykańskich miast” pogarda dla amerykańskiego munduru i niechęć do wszystkiego co tradycyjnie amerykańskie. Historia znowu zatoczyła koło, tyle że nikt tym razem nie wtykał goździków w lufy karabinów. Część rockowych wykonawców (choćby np Bruce Springsteen) zgodnie z akurat modnym trendem poszła na służbę do sztabu wyborczego ówczesnego kandydata na prezydenta - Obamy, a tylko nieliczni próbowali w swojej twórczości bronić honoru amerykańskiego żołnierza i tradycyjnych, amerykańskich wartości, jak choćby zasłużony dla amerykańskiego rocka gitarzysta Ted Nugent (Amboy Dukes, Damn Yankees, Ted Nugent solo) czy właśnie Lynyrd Skynyrd.

Klasa i bezpretensjonalność z jaką to robili, na przekór i wbrew większej części swojego środowiska budzi szacunek i… zazdrość. Zazdrość że polscy muzycy jakoś nie mają tyle odwagi żeby iść w ich ślady. Nasi muzykanci uważający się za rockmanów nie próbują kontestować i szczerze opisywać zastanej rzeczywistości, za to wyjątkowo chętnie się w niej moszczą i z dużą biegłością próbują się do niej dopasować. A i z kultem flagi i godła – jak mieliśmy okazję się nie tak dawno brutalnie przekonać - jest u nas nie za dobrze.
Smutne to wszystko, bo chciałoby się mieć kogoś w polskim rocku, kto napisałby i stylowo odśpiewał tekst będący jakąś diagnozą kondycji współczesnej Polski. Niechby to była na przykład opowieść o tym co wydarzyło się nie tak dawno temu na Krakowskim Przedmieściu, i niech by to było na przykład w takiej konwencji:

„Czasami chcę mi się zapalić
Pod znakiem zakazu palenia
Czasami chcę, by mi wytłumaczyli
Jak sprawiedliwość stała się tak ślepa
Chciałbym, by po prostu dali mi spokój
Bo wszystko co robię jest w porządku.
Możecie zabrać z powrotem wasze zmiany
I zostawić mnie tu z samym sobą.

Stałem kiedyś w Dallas
Czekając na samolot
Usłyszałem, jak stary człowiek
Mówi młodemu żołnierzowi: "Dziękuję"
Młody żołnierz uniósł głowę i powiedział:
"Trudno w to uwierzyć, ale jesteś jedynym
Kto poświęcił mi odrobinę czasu
By odezwać się do mnie chociaż słowem"

A stary człowiek odrzekł:
To nie jest moja Ameryka
To nie są korzenie tego kraju
Chcą zniszczyć starego Wujka Sama
Ale ja im na to nie pozwolę!
Jestem wściekły jak cholera i musicie wiedzieć,
że wciąż krwawię Czerwienią, Bielą i Błękitem
My tacy nie jesteśmy
To nie jest moja Ameryka

Mówię to do kobiet i mężczyzn, którzy
W rękach trzymają Biblię i broń
I nie boją się niczego
Mając przy sobie choć jedno z nich.

Teraz dzieci nie mogą modlić się w szkole,
100 dolarów za pełny bak ,
Od razu mogę powiedzieć, że ten kraj
Nie powinien taki być!”
(Lynyrd Skynyrd – That ain't my America)


16 grudnia 2007 roku zmarł na raka w swoim domu, w Polsce prawie nieznany, choć w rodzimych Stanach bardzo szanowany i lubiany rockowy pieśniarz – Dan Fogelberg.
Poza tym, że miał na swoim koncie miliony sprzedanych płyt i kilkadziesiąt większych czy mniejszych przebojów (w tym cztery single na pierwszym miejscu magazynu Bilboard), był też Dan Fogelberg jednym z najbardziej błyskotliwych obserwatorów amerykańskiej rzeczywistości. Miał rzadką w sumie, w tej branży umiejętność, polegającą na wyśpiewywaniu społecznie ważnych treści bez odrobiny patosu i bez nadawania swoim piosenkom sztucznej pozy i pozorów manifestu.



Chciałem w tym miejscu przedstawić mój ulubiony, muzyczny, rockowy felieton o Ameryce autorstwa właśnie Dana Fogelberga. Coś, co jest dla mnie punktem odniesienia w kontekście bezpretensjonalnej rockowej piosenki: przekaz, muzyka, aranżacja i wykonanie są tutaj całością i nikt tu już nie ma nic do poprawiania. Nie potrzeba nawet dodawać udawanego buntu, bo tekst kontestuję rzeczywistość mocniej niż reżyserowana poza buntownika z lśniącym fenderem stratocasterem w dłoniach.

„W środku leżał Tony
Z małym rewolwerem w dłoni
W gazetach pisali po wszystkim, że to prochy
doprowadziły go do szaleństwa

Sąsiedzi do dziś spekulują:
Co też poszło nie tak, że ten dobry chłopak
Zdecydował się na ten krok?
Cóż, to mogło być?
Ciepło pustyni?
Czy to, że tak naprawdę nigdy nie miał domu?”
(Dan Fogelberg – Tucson,Arizona [kronika gazetowa])




Od lat czekam na to żeby w Polsce pojawił się rockowy artysta, który zaproponowałby mi taki dialog. Bez smarowania twarzy kredą i sadzą, bez wciskania się do telewizyjnych teleturniei w charakterze muzycznych wyroczni (z pieskiem czy bez pieska), bez celebryckich zadym i kretyńskich prowokacji z darciem Biblii, i bez obrażania tych, którzy być może i zechcieliby kupić jakaś jedną czy drugą płytę takiego grajka, gdyby tylko mieli pewność że ich ten grajek nie będzie próbował za ich własne pieniądze obrazić głupim tekstem czy marną muzyką.

Wtedy nawet chętnie bym gdzieś przeczytał że taki artysta jest „ambasadorem polskiej kultury na świecie”, ale musiałaby to być prawda. A prawda o grajku Darskim jest taka że muzycznie jest on cienki jak dupa węża, a to co on gra - a co rockowi analfabeci z lewackiego salonu, próbują wcisnąć młodym głupcom jako awangardowe - grał ponad trzydzieści lat temu choćby taki brytyjski Venom – tyle że dużo, dużo wcześniej i… bigger, stronger, faster.

Gdybym chciał się dzisiaj posnobować na bezkompromisowego miłośnika ekstremalnego rocka, to sięgnąłbym raczej po jakąś płytę szwedzkiego Opeth czy którykolwiek krążek amerykańskich grup Mastodont lub Gordian Knot, a nie po płyty wtórnego do bólu zębów Behemotha. Tamci potrafią zagrać równie głośno i mocno, ale przy okazji penetrują muzyczne rejony, w których nikogo przed nimi nie było, a załoga demonicznego jak żaba Kermit Darskiego, tupta po ziemi uklepanej przez setki takich pajaców jak oni, tyle że w czasach w których Darskiemu jego mama wkładała połowę cegłówki w majtki, żeby się za daleko od domu nie oddalał. Tyle że z czasem te pół cegłówki z majtek wypadło, pan Darski lekko podrósł i odszedł od domu naprawdę daleko. Ciekawe czy sam wie gdzie teraz jest?