Podstronice


wtorek, 23 marca 2010

Paradoks hrabiego.

Dawno, dawno temu Stefan Kisielewski w przypływie dobrego humoru ukręcił ze słów takie zabawne powiedzonko że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innych ustrojach"”.
Powiedzonko jest oczywiście bardzo zabawne, ale zapewniam każdego niedowiarka że życie w ustroju, w którym nadrzędnym celem rządzącej klasy próżniaczej jest piętrzenie rozmaitych torów z przeszkodami przed tą częścią współobywateli, którą socjologowie w swoich rozprawkach nazywają społeczeństwem już takie zabawne nie jest.
Wiele osób, które należą do tej grupy (mnie się osobiście ciągle wydaję że coraz węższej, choć jak wynika z aktualnie publikowanych sondaży to jednak w zadziwiający sposób stale rosnącej), które chwalą sobie to wszystko co się dzieję w naszej Ojczyźnie od momentu, który Joanna Szczepkowska w telewizji obwieściła jako definitywny upadek komunizmu, pewnie by w tym momencie powiedziała: jak to dobrze że to było kiedyś i już więcej się nie wróci.
No więc ja uważam że nie tylko może, ale że już w zasadzie wróciło. I to wróciło kto wie czy nie jakby bardziej. Owszem, czasy mamy zupełnie inne, naokoło sporo jest tzw. zewnętrznych znamion dobrobytu, w telewizji już nie mamy tylko dwóch kanałów nadających czarno-biały program zakończony o 23-ciej państwowym Hymnem (choć ten Hymn to mi akurat nie przeszkadzał bo ja lubię jak grają polski Hymn), nasze społeczeństwo jeździ po naszych tradycyjnie już dziurawych drogach przyzwoitymi samochodami i zajada się cytrusami przez cały rok a nie tylko od święta, ale kiedy przez zupełną nieuwagę (zabrakło mi refleksu żeby zmienić kanał w telewizorze), w ostatnią niedzielę dowiedziałem się że największym problemem współczesnej Polski jest to komu zafundować stosunek in vitro to od razu przypomniał mi się ten bon mot Kisiela z epoki schyłkowego Gomułki.
No i zastanowiłem się co by dalej z tego wynikło w czasach kiedy zawsze w lipcu brakowało sznurka do snopowiązałek, przez cały rok nie było w całej Polsce w ani jednym sklepie papieru do tyłka a w całkowicie kryzysowej sytuacji Sejm potrafił się zebrać aby debatować przez trzy dni nad problemem braku na rynku waty i podpasek (fakt historyczny! Osobiście pamiętam te obrady za panowania niejakiego Messnera!).
Otóż moim zdaniem ta dyskusja, którą kandydat na kandydata, hrabia Komorowski herbu Korczak wywołał w okolicach niedzielnego południa podjudzony (nomen-omen) gradem podchwytliwych pytań pięknej Muchy i równie pięknego Nowaka powinna, według wszelkiej reguły wypracowanej w głębokim komunizmie rozwinąć się w kierunku sformułowania nierozwiązywalnego dylematu, który od razu ośmieliłem się nazwać paradoksem hrabiego: czy dopuszczalne jest pozwolenie na usunięcie ciąży powstałej w wyniku refundowanego przez NFZ zabiegu in vitro, kto ma za to zapłacić i skąd wziąć na to pieniądze?
W tej ostatniej kwestii sprawa jest w zasadzie najprostsza – to akurat się nigdy nie zmienia i w kwestii: „skąd wziąć na to pieniądze” od lat panuję konsensus. To jedno wiemy na pewno – pan zapłaci, pani zapłaci, ja zapłacę, … społeczeństwo.

czwartek, 18 marca 2010

Kandydat na młotkowego czyli ich człowiek w Warszawie

Platformiani spece od poruszania się na pograniczu czwartego, piątego i kolejnych wymiarów dokonali rzeczy, która z punktu widzenia tradycyjnie pojmowanej fizyki (a zwłaszcza tego jej działu, który się zajmuję optyką) wydaję się całkowicie niemożliwa do zaistnienia, a mianowicie z pojedynku dwóch niewiarygodnie bezbarwnych a wręcz można powiedzieć że zupełnie przezroczystych postaci uczynili zasłonę tak szczelną, że ta skutecznie przesłoniła Polakom całe pozostałe życie polityczno – społeczno - gospodarcze naszego, podobno już „dzikiego” kraju.



Może to i dobrze bo w tych okolicznościach nasza prawdziwa, codzienna egzystencja, która – przyznajmy – zanadto kolorowa nie jest, upodabnia się do działania słynnej tabletki na przeczyszczenie reklamowanej uroczym sloganem: „czyści łagodnie nie przerywając snu”.
Fakt, nad ranem jest odrobinę sprzątania, ale to dopiero nad ranem, a wiadomo że najlepsza zabawa jest zawsze pod wieczór.
Kto by się tam przejmował co będzie jutro rano, tym bardziej że nasza polityka osiągnęła stan nie spotykany nigdzie indziej, tzn. jedni się szampańsko bawią i mocno nadużywają wszelakich używek, za to porannego kaca mają ci co na to wszystko w pocie czoła cały czas pracowali. Przypomina mi to inny sławny bon mot, wygłoszony onegdaj przez któregoś z piewców wolnorynkowych rozwiązań w gospodarce, a mianowicie konstatację hipotetycznego założenia że gdyby ból wywołany uderzeniem się młotkiem w palec występował np. po roku od zdarzenia, to ludzie by się uderzali młotkiem w palce znacznie częściej niż to ma miejsce w sytuacji w której ból występuję natychmiast.
A co można by w takim razie powiedzieć gdybyśmy dodatkowo przyjęli taką koncepcję że ten ból by występował dodatkowo nie u tego, który się uderzył ale u zupełnie innego współplemieńca? A jeśli się jeszcze założy że młotkowy ostentacyjnie gardzi tym szaraczkiem u którego ból występuję? Myślę że taki złośliwiec z uderzania się młotkiem w swoje palce zrobiłby sobie podstawową i ulubioną formę spędzania wolnego czasu.
Gorzkie to wszystko, prawda?
To muszę szanownego, potencjalnego czytelnika moich czczych rozważań jeszcze dobić - otóż wszystko to właśnie tak w Polsce wygląda, tyle że taki młotkowy szaleniec ma jeszcze jeden, zupełnie fantastyczny profit: jemu za to dodatkowo bajecznie płacą.
Kto płaci?
No słucham? Jasne, zgadli państwo… ci z obolałymi palcami.

Podobno historia powtarza się zawsze jako farsa, ale ja uważam że jednak te powtórki muszą w swoim wyrafinowaniu uwzględniać coś co wynika z pewnego, nieuchronnego przecież postępu na drodze do osiągnięcia kolejnego etapu.
Nie przypadkowo używam tu słownictwa zaczerpniętego ze spiżowych myśli ojców założycieli najlepszego z ustrojów, do którego jak się wydaję znowu zmierzamy (i chyba zbliżamy się do celu szybciej niż kiedykolwiek przedtem!) bo zarówno te moje paralele z szampańską zabawą i kacem po niej oraz z młotkowym szaleństwem przecież już kiedyś u nas były. Czy to możliwe żebyśmy tu nad Wisłą zapomnieli dowcipną dykteryjkę z czasów późnego Gomułki, wygłaszaną po cichu przez umęczony szarą codziennością lud, która chyba najtrafniej określała stosunki społeczne panujące w komunizmie, a która brzmiała: „cały naród piję szampana ustami swoich przedstawicieli”?
Tak to wyglądało wtedy, tak to wygląda i dzisiaj, tyle że wtedy nie było ani Agory ani TVN24. Była co prawda „Trybuna Ludu”, była TVP Sokorskiego czy innego Szczepańskiego, był Jerzy Urban i Irena Dziedzic ale umówmy się – co to było jednak za dziadostwo.
Czarno-białe, bez Pochanke, bez Lisa, bez Olejnik…
To nie mogło dobrze działać.
No i na chwilę przestało. Ale już naprawili.
Teraz działa że ho, ho!
Właśnie podało gdzieniegdzie że Platformie nabiło już w sondażach prawie pod sześćdziesiąt procent. Słusznie mój blogowy sąsiad MarkD zastanawia się na swoim blogu czy aby Platforma nie prześcignęła już w tym poparciu chińskich komunistów. Bo chyba pobiła, a nawet jeśli jeszcze nie, to jest na najlepszej drodze aby pobić. A mi się tak po głowie roi takie pytanie: czy ktoś od tych wspaniałych zawodników pobrał na starcie próbki moczu?
No bo co wtedy zrobią ci wszyscy pomagacze, którzy dzisiaj tak pięknie kibicują Platformie i jej zawodnikom w sprincie do prezydenckich żyrandoli, jeśli się okażę, już po zawodach, że oni wszyscy byli na jakimś sztucznym dopingu, a to co teraz widzimy to nie żadna tam „nowa jakość w polskiej demokracji” a zwyczajny, pospolity, przestrzelony falstart?



A jeśli chciałbym żeby z tej mojej dzisiejszej pisaniny coś naprawdę zostało w głowie potencjalnego wyborcy „miracle-teamu”, który przypadkiem natknął się na ten tekst, to tylko to jedno zdanie: pamiętajcie kto na końcu płaci rachunki.
Bo jak kiedyś powiedział w przypływie niewytłumaczalnej szczerości nestor polskiej szkoły tele-manipulacji: rząd się zawsze wyżywi.
Ale nad ranem ktoś to musi przecież posprzątać, a nawet najdłuższy sen przecież kiedyś się kończy.

środa, 3 marca 2010