Podstronice


wtorek, 4 października 2011

Krótko o Lisie (bo na długo nie zasługuję).

Każdy piszę o wczorajszym sparringu pomiędzy Tomaszem Lisem a Premierem Kaczyńskim w peowskiej telewizji. W sumie wcale nie zamierzałem zabierać w tej sprawie głosu, bo i co tu można jeszcze dodać: jaki Lis jest każdy widział.
Ale czytając komentarze innych blogerów i wpisy na internetowych forach, zauważyłem jedną cechę wspólną we wszystkich tych komentarzach. A mianowicie taką, że bez względu na to, czy oceniający był zdania że wciry dostał Lis od Kaczyńskiego (zwolennicy PiS) jak i ci, którzy uważają że wstrętny Kaczor grillowany przez wspaniałego dziennikarza nareszcie pokazał swoją prawdziwą, wredną twarz (zwolennicy PO) - oceniają to spotkanie w kategoriach kto/kogo.
Tak się złożyło że niedawno w TVN 24, inny znany telewizyjny dziennikarz przeprowadził z Jarosławem Kaczyńskim podobną rozmowę. Mam tu oczywiście na myśli rozmowę Premiera Kaczyńskiego z Bogdanem Rymanowskim. W przypadku tamtej rozmowy, wszelkie komentarze skupiały się raczej na tym jak wypadł w niej lider największej, opozycyjnej partii i tym jak może taka rozmowa wyglądać kiedy dziennikarz naprawdę chcę swoim widzom zaprezentować poglądy i charyzmę bądź jej brak swojego gościa. W zasadzie chyba nie spotkałem się z opiniami sprowadzającymi tamten wywiad do konkluzji kto komu dokopał, kto kogo wykiwał i kto kogo okpił. Gdy tymczasem wczorajszy show rozpatrywany jest w zasadzie TYLKO I WYŁĄCZNIE pod tym kontem!
I to w zasadzie wszystko na temat „dziennikarstwa” Tomasza Lisa. Zdanie o nim miałem wyrobione już od filmu Kurskiego i Semki o „Nocnej Zmianie”, w której ten fryzjerczyk skamlał do biegnącego sejmowymi korytarzami Wałęsy „Panie Prezydencie, niech nas Pan ratuję!”. Wtedy Wałęsa z racji sprawowanego urzędu sporo mógł i ratunek przyszedł zdaję się w samą porę, ale teraz?
Kto teraz uratuję Lisa? A nerwowość, którą wczoraj na wizji okazał, wskazuję że jakaś pomoc by się bardzo przydała. Tylko skąd tu dzisiaj pomocy dla Lisa, skoro to właśnie on został wyznaczony do wykonania zadania, które miało ratować skórę innym?
I skrewił – skrewił jak mało kto…

piątek, 16 września 2011

Lynyrd Skynyrd, Nergal-Srelgal – i kto tu jest rokendrollowcem?

Z tancbudy na salony

Mówiło się swego czasu że jazz to muzyka wolnych ludzi.
Ale to było jeszcze wtedy gdy nie było na świecie rock’n’rolla. Potem o jazzie już się raczej nie mówiło – jazzu się już wtedy słuchało. Zaczęto za to dużo mówić o rock’n’rollu i o wszystkim tym, w co ten rock’n’roll zmutował. Zadziałała stara jak świat zasada rządząca każdym rodzajem sztuki: sztuka ludyczna stała się z czasem klasyką, a w jej miejsce weszła nowa sztuka ludyczna.
Tak: upływający CZAS to najlepszy weryfikator każdej ze sztuk!

Czym jest rock’n’roll? Czy tylko szybszym, głośniejszym i bardziej skocznym jazzem lub bluesem podłączonym do prądu? Czy rock’roll’ jest muzyką ludu, czy muzyką elit? Czy jest lewicowy czy raczej prawicowy?
Nasuwa się natychmiast mnóstwo idiotycznych pytań, bo dzieję się tak zawsze ilekroć chcemy pootwierać jakieś gustowne szuflady i ładnie w nich poukładać coś co jest wciąż żywe, motoryczne i na dodatek rozwija się zawsze nie w tym kierunku, w którym miało się rozwijać według opinii wyrażanych przez Bardzo Mądrych Krytyków i Wielkich Znawców Tematu. Tak było w swoim czasie z każdą klasyką (proszę poczytać dzisiaj teksty z epoki, próbujące ogarnąć i opisać współczesnym słuchaczom muzykę Strawińskiego, Mahlera czy Szostakowicza!), tak też było z jazzem i tak jest z rockiem.
Bo to co pulsowało w głowie i w nogach Elvisa Presleya, Buddy’ego Holy’ego czy Hucka Berry’ego wyewoluowało przez dziesięciolecia w bardzo pojemne zjawisko znane dzisiaj jako szeroko pojęty rock. Ze wszystkimi jego kategoriami, odłamami, mutacjami i pobocznymi odnogami często prowadzącymi na przedziwne wertepy, tam gdzie kończy się sztuka dla ludzi, a zaczyna sztuka dla samej sztuki.
Jedne z nich - jak to w życiu - stanowią wciąż żywy zagon, na którym odrastają wciąż świeże i soczyste pędy, inne stanowią ślepe uliczki nie prowadzące do nikąd i stanowią mały i mroczny labirynt przeróżnych podkategorii, w którym w miarę sprawnie poruszają się tylko ich zatwardziali wyznawcy, aby choć troszkę poczuć się w czymś „niszową elitą”.
Tak jest chyba z każdym rodzajem ludzkiej aktywności, i ta przypadłość nie mogła też ominąć rzecz jasna i rocka.

Ale rock istnieję już na tyle długo, żeby i w jego obrębie wytworzyła się już jakąś klasyka gatunku. Bo z ludycznej (w gruncie rzeczy tanecznej) muzyki, zamienił się z czasem w bardzo atrakcyjne medium służące młodym ludziom pod każdą nieomal szerokością geograficzną do opisywania ich świata, przekazywania ważkich treści i artykułowania niepokoi dręczących kolejne generacje nastolatków.
Na początku lat 60-tych XX wieku, niejaki Bob Dylan potrafił nadać swoimi tekstami, błahej w gruncie rzeczy jeszcze wtedy muzyce - jaką była współczesna mu muzyka pop - potężny ładunek publicystyczny. Jego teksty wyśpiewywane rażąco nieatrakcyjnym głosem do ascetycznego akompaniamentu o zdecydowanie folkowej proweniencji, lepiej oddawały ducha tamtych niespokojnych czasów niż sążniste artykuły w poważnych periodykach. Prawie każda, kolejna piosenka Dylana stanowiła inteligentny komentarz odnoszący się do jakiejś części ówczesnej, amerykańskiej rzeczywistości. W tym samym czasie, po drugiej stronie Wielkiej Wody, czterech beztrosko wyglądających młodzieńców o przydługich grzywkach, poszerzało melodyczne, techniczne i aranżacyjne granice rocka o rejony o jakich nawet poważni muzykolodzy nie sądzili dotąd że istnieją.

Ten popkulturowy ferment skłaniał kolejne rzesze artystów do coraz śmielszych poszukiwań formalnych i estetycznych. Dodatkowym bodźcem do takich eksperymentów stał się technologiczny boom umożliwiający nagle niespotykanie szybki transfer dźwiękowego zapisu z nagraniowego studia prosto do domu odbiorcy. Na dodatek był to transfer dźwięków zapisanych z nieznaną dotąd precyzją, na coraz doskonalszym, winylowym nośniku mieszczącym nawet do 50 minut muzyki, w dwóch odseparowanych od siebie kanałach tworzących do dzisiaj obowiązujący (a wręcz po latach: audiofilski) kanon odsłuchu muzyki, czyli nasze stare, dobre, poczciwe stereo.
Pojawiło się więc na muzycznym firmamencie tysiące grajków starających się w tym zjawisku zaistnieć i odcisnąć na nim jakieś swoje piętno. Przy takiej skali zjawiska, z czystej statystyki wynikało ze musi się w tym tyglu znaleźć choćby kilka indywidualności wystających ponad przeciętność.
No i nie dziwota że się znalazło.

Można rocka nie lubić, można go uważać za sztukę mniej szacowną niż podniosłe gregoriańskie chorały, elegancką formalnie muzykę baroku czy choćby i stosunkowo młody, ale wciąż witalny jazz, ale nie sposób nie oddać choćby odrobiny szacunku genialnej twórczości Beatlesów, samorodnemu kunsztowi i dźwiękowej wyobraźni Jimi Hendrixa, celności piosenkowej publicystyki Dylana, wodewilowemu szaleństwu okręconemu w Strawińskiego i Stockhausena przez Franka Zappę, matematycznej dyscyplinie Roberta Frippa czy eklektyczno-elektrycznego wizjonerstwa zamkniętego w prostych riffach Jimmy'ego Page’a.
Każda z tych postaci pchnęła tą muzykę w inne rejony, i sprawiła że po kilkudziesięciu latach rock nie jest już tylko mniej lub bardziej zgrabnym zbiorem prostych nutek podpartych motorycznym rytmem służącym do beztroskiego podrygiwania. Stał się sztuką i nawet ci, którzy nim odrobinę pogardzają, boją się jego destrukcyjnego wpływu na młode umysły i dusze i mają względem niego sporo innych wątpliwości raczej muszą się z tym pogodzić.

Co ciekawe, jeśli by się chciało wytypować jednego, jedynego artystę lub zespół, który by miał stanowić modelowy wzorzec rocka obowiązujący w naszym wszechświecie, to nie załapałby się na ten tytuł żaden z powyższych. Raczej nie mam wątpliwości że to podium zajęliby wyuzdani hedoniści z zespołu Rolling Stones, a ikoną rocka już chyba na zawsze zostanie ich frontman Mick Jagger. Mam oczywiście na myśli rock jako zjawisko już ukształtowane i szerokie, bo w kwestii tego, kto jest królem bazowego rock’n’rolla, to tutaj korona już na zawsze zostanie na głowie ojca gatunku: Elvisa Presley’a.
Jest to o tyle dziwne, że muzycy Rolling Stones nie stworzyli w sumie nic nadmiernie nowatorskiego, nie wytyczyli żadnych nowych horyzontów gatunku i nie są nawet specjalnie zbyt sprawni jako wirtuozi w swoich kategoriach. Ale jest też to o tyle zasadne, że jak nikt nigdy przed nimi (i być może już nikt nigdy po nich) zogniskowali w sobie całościowo zjawisko jakim stała się z czasem muzyka rockowa z jej wszelkimi rytuałami i obrzędami. W tym sensie, załoga Micka Jaggera i Keitha Richardsa stała się po prostu w obrębie rocka – stylowa.

„Gdybym mógł wbić długopis we własne serce
I roznieść je po całej scenie
Czy to by cię usatysfakcjonowało? Czy to by cię w ogóle nie obeszło?
Czy myślałbyś, że ten chłopak jest dziwny? No bo czyż nie jest dziwny?

A jeśli uda mi się wygrać, i jeśli będę mógł ci zaśpiewać
Piosenkę miłosną, tak piękną.
Czy to by wystarczyło twojemu zakłamanemu sercu
Gdybym się załamał i płakał? Gdybym płakał?

Powiedziałem, że wiem, że to tylko rock'n roll, ale ja to lubię
Wiem, że to tylko rock'n roll, ale ja to lubię,
lubię to i już.
Powiedziałem: czy nie dostrzegasz, że ten stary chłopiec jest samotny?”

(Rolling Stones – It’s Only Rock’n’ Roll)

Oddzielanie twórcy od tworzywa

Jeśli już przyjąć że rock musi bądź powinien mieć swoją ikonę, to nie ulega dla mnie wątpliwości że musiała ona pochodzić właśnie z końca lat 60-tych XX wieku: epoki narkotykowych szaleństw, rozpasanej rewolucji seksualnej i psychodelicznych eksperymentów w poszerzaniu granic hedonizmu. Z okultystycznymi i antyreligijnymi wtrętami włącznie. I to jest wątek warty rozszerzenia, tym bardziej że nagle stał się on u nas, w ciekawy sposób aktualny.
Każdy miłośnik Stonesów zna na pamięć, a każdy laik chociaż raz w życiu słyszał ich słynny utwór „Sympathy For The Devil”. Warto też wiedzieć że załoga Keitha Richardsa nagrała cały album ocierający się mocno o podobną tematykę („Their Satanic Majesties Request”). Każdy fan Led Zeppelin wie też że ich lider, Jimmy Page miał słabość do Alesteira Crowleya, dziwacznej postaci zajmującej się na początku XX wieku okultyzmem, tarotem, różnymi rodzajami kabał i magii. Fascynacja Crowleyem była w swoim czasie u Page’a tak silna że nabył on na początku lat 70-tych owiany złą sławą, osiemnastowieczny, szkocki dom należący niegdyś do Crowleya (Boleskin House), a słynne „znaki runiczne” zdobiące nie sygnowany żadnym tytułem, nazwą zespołu ani nazwiskami muzyków, czwarty album Zeppelinów też odnoszą się do symboliki magicznej i tarota.
Czy te wszystkie fakty i cała wiedza o fascynacji muzyków ciemną stroną rzeczywistości mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie?
Jako dla katolika dość mocno przywiązanego do swojej wiary powinny mieć, ale… nie mają. Owszem, kiedyś we wczesnej młodości zastanawiałem się często nad tym, jak pogodzić niedzielną mszę z późniejszym odsłuchem ze starego szpulaka pierwszej, najbardziej demonicznej płyty Black Sabbath, ale szczerze pisząc nigdy się z tym jakoś rozsądnie nie uporałem. Gdybym miał znaleźć jakąś w miarę dowcipną odpowiedź, napisałbym chyba za niezapomnianym Andrzejem Doboszem że: nauczyłem się oddzielać twórcę od tworzywa.
Uważam Zeppelina za rockową grupę wszechczasów, a ich pierwszy longplay za niedościgły wzorzec rockowego albumu praktycznie nie zredefiniowany aż do dzisiaj. Lubię chyba każdy kawałek Stonesów i za nic w świecie nie pozbędę się ze swoich półek ich winylowych płyt, ani krążków Black Sabbath. Nie zamierzam też wywalać ze swojego domu ani jednej płyty Atomic Rooster, choć wiem że ich nieżyjący już niestety lider, Vincent Crane też miał jakąś odchyłkę na tle diabłów, magii i tego typu rzeczy. I jeszcze na dodatek popełnił samobójstwo, bo w końcu te wszystkie schizy trapiące go przez cały czas, na końcu kazały mu targnąć się na własne życie.
Wszystkie te wyżej wymienione zespoły i ich cała twórczość to po prostu czasem niezła, a czasem wręcz doskonała muzyka, funkcjonująca zupełnie bez związku z dziwacznymi zainteresowaniami jej twórców. Nawet jeśli Jimi Page miał jakąś słabość do dokonań Alesteira Crowleya, to się z nią zanadto nie obnosił i w jego muzyce jest ona w zasadzie nieobecna. Przygodny słuchacz płyt Led Zeppelin nic o tej młodzieńczej, chorej fascynacji gitarzysty raczej nie wie, i jeśli nie zacznie mocno grzebać w Google, to słuchając tylko płyt z całą pewnością się z nich o niej nie dowie. A sama muzyka, wydestylowana z tej całej psychodeliczno-narkotyczno-hippisowsko-lewackiej umysłowej brei, moim zdaniem po latach wciąż się broni, a w wielu przypadkach dostaję nawet szlachetnej patyny.

Ale oczywiście mój ogląd zjawiska jest naznaczony moim wiekiem: ja po prostu wychowałem się na tej muzyce, a było to w czasach, kiedy pojęcia zielonego nie miałem co zaprząta umysły ludzi, którzy ją wykonują i o czym myślą (jeśli w ogóle myślą) w wolnych od muzykowania chwilach.

Nie chowałem kompaktów Black Sabbath ani płyt Stonesów przed moją córką kiedy dorastała. Więcej: wręcz robiło mi się przyjemnie kiedy sięgała na moje półki z płytami po krążki Beatlesów, Doors, Janis Joplin czy Spencer Davis Group wtedy gdy jej rówieśnice słuchały rapu. Ale to oczywiście nie znaczy że zgodziłbym się aby lekcję etyki czy religii prowadził w jej szkole taki na przykład… Ozzy Osbourne. Nie muszę też chyba dodawać, że absolutnie nie godzę się na to, żeby w telewizji finansowanej poprzez abonament w katolickiej Polsce, brylował ktoś, kto zachował się względem Biblii tak jak niejaki Darski. Nie jest to do pogodzenia na kilku poziomach: zarówno etycznym jak i moralnym, ale też najzwyczajniej w świecie… biznesowym!
W końcu płatnik abonamentu jest konsumentem tego za co płaci. Sytuacja, w której wciska się na wizję typka drącego publicznie Biblię i bluźniącemu naszemu Bogu jest dla katolika nie do przyjęcia. Jego obecność w publicznej telewizji na którą łożą wszyscy (przynajmniej ci płacący medialną daninę) Polacy, a zatem w ponad 90% ludzie przywiązani jednak do chrześcijańskiego systemu wartości, przypomina sprzedaż w „Biedronce”, na dziale serów strychniny w opakowaniu z napisem „Tylżycki pełnotłusty”. Chyba nie na to się społeczeństwo umawiało z władzą, przy kreowaniu tej przysłowiowej „misyjności” mediów publicznych?

What is and what should never be

Jak wspaniałym i uniwersalnym medium może być rock, kiedy połączy w sobie dylanowską pasję do rzetelnego opisywania rzeczywistości, z jego ludycznym rozpasaniem i plebejską witalnością? Kiedy połączy się w nim lewacka wrażliwość na krzywdę jednostki, z prawackim zamiłowaniem do wolności i poszanowaniem tradycji. Kiedy wykonawca wie, że po drugiej stronie głośnika lub sceny jest słuchacz czekający na czytelny przekaz na ważny dla niego temat, i to podany w formie na tyle dla niego akceptowalnej że zechce mieć kilka płyt tego wykonawcy w swojej samochodowej zmieniarce?

W 1970 roku kanadyjski bard, Neil Young umieszcza na swojej płycie „After The Gold Rush” utwór zatytułowany „Southern Man”. Z właściwą dla młodego lewaka zajadłością i brakiem zniuansowania, i z charakterystycznym dla - co by nie pisać - zdolnego artysty urokiem, rozprawia się on w swojej pieśni z mieszkańcami amerykańskiego południa, opisując w niej jaki to paskudny gatunek białego rasisty zamieszkuje te okolice. Jak powiedział później w jednym z wywiadów wokalista zespołu Lynyrd Skynyrd, Ronnie Van Zandt: „Neil strzelał do wszystkich kaczek, chcąc zabić tą jedną, jedyną”.
Chłopaki z najbardziej południowego ze wszystkich południowych zespołów Ameryki, ikony stylu określanego jako southern rock, postanowili dać kanadyjskiemu lewakowi odpór na jaki zasłużył. Riposta - rzecz jasna - musiała mieć formę rockowej piosenki, i taką właśnie piosenką zaczynał się drugi longplay w karierze zespołu:

„Wielkie koła wciąż się toczą
Niosą mnie do domu, bym zobaczył mych bliskich
Śpiewających pieśni o krainie na południu
Znów tęsknię za swoją Alabamą i myślę: Czy to grzech?

Słyszałem jak Pan Young śpiewa o niej
Słyszałem, jak Neil ją poniżył
Wiec mam nadzieje, że Neil Young będzie pamiętał
Że ludzie z południa nie potrzebują go tu w okolicy „
(Lynyrd Skynyrd – Sweet Home Alabama)


Mniej więcej w połowie lat 60-tych XX wieku, w miejscowości Jacksonville na Florydzie, grupa kilku szkolnych kolegów zafascynowanych brytyjską muzyką rockową i prześladowanych za noszenie długich włosów przez znienawidzonego nauczyciela WF-u - Leonarda Skinnera, postanowiła założyć własną grupę i też grać rocka.
Pod wodzą zdolnego tekściarza i charyzmatycznego wokalisty Ronniego Van Zandta (pochodził z uzdolnionej muzycznie rodziny: kilku jego braci i kuzynów też miało później swoje zespoły i nagrywało własne płyty) zaczęli wkrótce występować i dosyć szybko stali się lokalną atrakcją koncertową. Kiedy wypatrzył ich słynny muzyk i producent Al Cooper, ich kariera natychmiast nabrała sporego rozpędu. Pojawiły się też pierwsze nagrania a wkrótce i pierwsza płyta. Aby jakoś uczcić swojego niedawnego prześladowcę nazwali się jego zniekształconym imieniem i nazwiskiem. Była to czytelna aluzja do tego że „oprawca”, kiedy był w dużej złości mocno seplenił. Tak więc nazwa Lynyrd Skynyrd zaistniała na rockowym firmamencie ku uciesze milionów fanów na całym świecie, ze szczególnym uwzględnieniem całego, amerykańskiego Południa gdzie Skynnyrd’s stali się na kilka dekad lokalną mega-gwiazdą i są nią do dzisiaj. Stali się tą gwiazdą ku początkowej zgrozie samego Leonarda Skinera, któremu ich nazwa nie musiała się przecież podobać. Z biegiem jednak czasu obie strony podpiszą rozejm, a surowy belfer stanie się ich zagorzałym fanem. Po śmierci zacnego wuefisty, w jego domu wykupionym przez menagment grupy znajdzie się coś na kształt izby pamięci zespołu z wydzielonym kącikiem dla ich honorowego - jak by nie było – ich fana.

Skynyrds byli lubiani i słuchani w całych Stanach, ale szczególną miłością byli obdarzani na rodzimym południu, głównie z tego powodu, że w swoich tekstach nigdy nie ukrywali dumy z tego skąd pochodzą i zawsze mocno akcentowali swoje przywiązanie do amerykańskiej tradycji, flagi i sposobu życia wywodzącego się wprost od pierwszych osadników budujących ciężką pracą dobrobyt i potęgę Ameryki. Na każdym ich koncercie centralnym punktem wystroju sceny była zawsze rozpięta olbrzymia flaga konfederatów (Southern Cross), wstępem do ich sztandarowego super przeboju „Sweet Home Alabama” zwykle było kilka taktów hymnu konfederatów „Dixi”, a w trakcie wykonywania utworu „Red, White and Blue” wokalista (dzisiaj jest to młodszy brat Ronniego Van Zandta – Johnie Van Zandt - ponieważ założyciel i lider zespołu zginął wraz z połową pierwszego składu grupy w tragicznej katastrofie samolotowej w 1977 roku. Tragedia ta sprawiła że przez ponad dekadę zespół nie istniał, reaktywując się dopiero po kilkunastu latach w lekko odmłodzonym składzie) powiewa dumnie amerykańskim sztandarem podjętym zwykle z rąk publiczności.

Tak właśnie wygląda prawdziwa muzyka rockowa, kiedy dochodzi do ścisłej więzi wykonawcy z odbiorcą na bazie wspólnie wyznawanych wartości. Taki też jest rock w jego najbardziej klasycznym i ludycznym wymiarze – bez sztucznej pozy, bez kretyńskich makijaży, dodatkowych rekwizytów instalowanych niczym pogańskie totemy na bombastycznych rockowych spektaklach, podczas których niedostatki muzyki i szczerych emocji trzeba uzupełnić wyrafinowaną scenografią i naciąganą ideologią. Czasem też niestety satanistyczną.

Cóż, moje włosy pokryły się bielą
mój kark jest zawsze czerwony
a mój kołnierzyk jest wciąż niebieski.
Zawsze byliśmy stąd, więc po prostu staramy się śpiewać wam prawdę
Chyba można o nas powiedzieć
że zawsze byliśmy „Red White and Blue”
(Lynyrd Skynyrd – Red, White And Blue)




Na fali rosnącej krytyki inwazji na Irak i niechęci do prezydentury Busha juniora, zaczęła się pojawiać wśród „młodych, wykształconych z dużych amerykańskich miast” pogarda dla amerykańskiego munduru i niechęć do wszystkiego co tradycyjnie amerykańskie. Historia znowu zatoczyła koło, tyle że nikt tym razem nie wtykał goździków w lufy karabinów. Część rockowych wykonawców (choćby np Bruce Springsteen) zgodnie z akurat modnym trendem poszła na służbę do sztabu wyborczego ówczesnego kandydata na prezydenta - Obamy, a tylko nieliczni próbowali w swojej twórczości bronić honoru amerykańskiego żołnierza i tradycyjnych, amerykańskich wartości, jak choćby zasłużony dla amerykańskiego rocka gitarzysta Ted Nugent (Amboy Dukes, Damn Yankees, Ted Nugent solo) czy właśnie Lynyrd Skynyrd.

Klasa i bezpretensjonalność z jaką to robili, na przekór i wbrew większej części swojego środowiska budzi szacunek i… zazdrość. Zazdrość że polscy muzycy jakoś nie mają tyle odwagi żeby iść w ich ślady. Nasi muzykanci uważający się za rockmanów nie próbują kontestować i szczerze opisywać zastanej rzeczywistości, za to wyjątkowo chętnie się w niej moszczą i z dużą biegłością próbują się do niej dopasować. A i z kultem flagi i godła – jak mieliśmy okazję się nie tak dawno brutalnie przekonać - jest u nas nie za dobrze.
Smutne to wszystko, bo chciałoby się mieć kogoś w polskim rocku, kto napisałby i stylowo odśpiewał tekst będący jakąś diagnozą kondycji współczesnej Polski. Niechby to była na przykład opowieść o tym co wydarzyło się nie tak dawno temu na Krakowskim Przedmieściu, i niech by to było na przykład w takiej konwencji:

„Czasami chcę mi się zapalić
Pod znakiem zakazu palenia
Czasami chcę, by mi wytłumaczyli
Jak sprawiedliwość stała się tak ślepa
Chciałbym, by po prostu dali mi spokój
Bo wszystko co robię jest w porządku.
Możecie zabrać z powrotem wasze zmiany
I zostawić mnie tu z samym sobą.

Stałem kiedyś w Dallas
Czekając na samolot
Usłyszałem, jak stary człowiek
Mówi młodemu żołnierzowi: "Dziękuję"
Młody żołnierz uniósł głowę i powiedział:
"Trudno w to uwierzyć, ale jesteś jedynym
Kto poświęcił mi odrobinę czasu
By odezwać się do mnie chociaż słowem"

A stary człowiek odrzekł:
To nie jest moja Ameryka
To nie są korzenie tego kraju
Chcą zniszczyć starego Wujka Sama
Ale ja im na to nie pozwolę!
Jestem wściekły jak cholera i musicie wiedzieć,
że wciąż krwawię Czerwienią, Bielą i Błękitem
My tacy nie jesteśmy
To nie jest moja Ameryka

Mówię to do kobiet i mężczyzn, którzy
W rękach trzymają Biblię i broń
I nie boją się niczego
Mając przy sobie choć jedno z nich.

Teraz dzieci nie mogą modlić się w szkole,
100 dolarów za pełny bak ,
Od razu mogę powiedzieć, że ten kraj
Nie powinien taki być!”
(Lynyrd Skynyrd – That ain't my America)


16 grudnia 2007 roku zmarł na raka w swoim domu, w Polsce prawie nieznany, choć w rodzimych Stanach bardzo szanowany i lubiany rockowy pieśniarz – Dan Fogelberg.
Poza tym, że miał na swoim koncie miliony sprzedanych płyt i kilkadziesiąt większych czy mniejszych przebojów (w tym cztery single na pierwszym miejscu magazynu Bilboard), był też Dan Fogelberg jednym z najbardziej błyskotliwych obserwatorów amerykańskiej rzeczywistości. Miał rzadką w sumie, w tej branży umiejętność, polegającą na wyśpiewywaniu społecznie ważnych treści bez odrobiny patosu i bez nadawania swoim piosenkom sztucznej pozy i pozorów manifestu.



Chciałem w tym miejscu przedstawić mój ulubiony, muzyczny, rockowy felieton o Ameryce autorstwa właśnie Dana Fogelberga. Coś, co jest dla mnie punktem odniesienia w kontekście bezpretensjonalnej rockowej piosenki: przekaz, muzyka, aranżacja i wykonanie są tutaj całością i nikt tu już nie ma nic do poprawiania. Nie potrzeba nawet dodawać udawanego buntu, bo tekst kontestuję rzeczywistość mocniej niż reżyserowana poza buntownika z lśniącym fenderem stratocasterem w dłoniach.

„W środku leżał Tony
Z małym rewolwerem w dłoni
W gazetach pisali po wszystkim, że to prochy
doprowadziły go do szaleństwa

Sąsiedzi do dziś spekulują:
Co też poszło nie tak, że ten dobry chłopak
Zdecydował się na ten krok?
Cóż, to mogło być?
Ciepło pustyni?
Czy to, że tak naprawdę nigdy nie miał domu?”
(Dan Fogelberg – Tucson,Arizona [kronika gazetowa])




Od lat czekam na to żeby w Polsce pojawił się rockowy artysta, który zaproponowałby mi taki dialog. Bez smarowania twarzy kredą i sadzą, bez wciskania się do telewizyjnych teleturniei w charakterze muzycznych wyroczni (z pieskiem czy bez pieska), bez celebryckich zadym i kretyńskich prowokacji z darciem Biblii, i bez obrażania tych, którzy być może i zechcieliby kupić jakaś jedną czy drugą płytę takiego grajka, gdyby tylko mieli pewność że ich ten grajek nie będzie próbował za ich własne pieniądze obrazić głupim tekstem czy marną muzyką.

Wtedy nawet chętnie bym gdzieś przeczytał że taki artysta jest „ambasadorem polskiej kultury na świecie”, ale musiałaby to być prawda. A prawda o grajku Darskim jest taka że muzycznie jest on cienki jak dupa węża, a to co on gra - a co rockowi analfabeci z lewackiego salonu, próbują wcisnąć młodym głupcom jako awangardowe - grał ponad trzydzieści lat temu choćby taki brytyjski Venom – tyle że dużo, dużo wcześniej i… bigger, stronger, faster.

Gdybym chciał się dzisiaj posnobować na bezkompromisowego miłośnika ekstremalnego rocka, to sięgnąłbym raczej po jakąś płytę szwedzkiego Opeth czy którykolwiek krążek amerykańskich grup Mastodont lub Gordian Knot, a nie po płyty wtórnego do bólu zębów Behemotha. Tamci potrafią zagrać równie głośno i mocno, ale przy okazji penetrują muzyczne rejony, w których nikogo przed nimi nie było, a załoga demonicznego jak żaba Kermit Darskiego, tupta po ziemi uklepanej przez setki takich pajaców jak oni, tyle że w czasach w których Darskiemu jego mama wkładała połowę cegłówki w majtki, żeby się za daleko od domu nie oddalał. Tyle że z czasem te pół cegłówki z majtek wypadło, pan Darski lekko podrósł i odszedł od domu naprawdę daleko. Ciekawe czy sam wie gdzie teraz jest?

piątek, 8 lipca 2011

Remedium

Nasz Rząd ma kłopot z przetłumaczeniem tzw. Raportu Millera. Już samo to że nasz Rząd, który przecież we wszystkim czego się nie tknie jest najlepszy - może mieć jakiekolwiek kłopoty z czymkolwiek - jest nie do pomyślenia. Przecież tam fachowiec na fachowcu, a każdy kolejny, którego by nie wziąć na tapetę jest wprost człowiekiem renesansu: multi-dyscyplinarność ludzi takiego formatu jak legendarna już minister Kopacz, charyzmatyczna Julia Pitera czy choćby niejaki Grabarczyk wprost zapiera dech w piersiach!
Jak w takim razie to możliwe, że nie ma komu w takim teamie marzeń (dream-team) szybko i niemalże w locie przetłumaczyć tych marnych kilku stron na język naszych nowych/starych przyjaciół?
Osobiście nie mieści mi się to w głowie i wyczuwam tu chyba jakąś egzaltację. No, ale skoro żeśmy się już odrobinę podroczyli i pozasłaniali fałszywą skromnością (skromność pozostawmy miernotom – jak zwykł mawiać czasem Cesarz Bonaparte) to może by jednak szast/prast i skrobnąć szybciutko (jak to się mówi: na Hypcika) te kilka linijek cyrylicą. Mam ja nawet swojego faworyta do tego zadania, który już nam (i im – a jakże!) raz pokazał jaki to z niego poliglota.
Co by Pan Premier powiedział na Grasia? Hę…?

piątek, 1 lipca 2011

Hallowe mistrzostwa Europy w produkcji matołów, czyli Polska: nasz wspólny dom budowany z pustaków.

Na obrzeżach medialnego rozwolnienia wywołanego tym, że nasz cud-Premier będzie mógł się polansować przez jakiś czas na tle premierów Francji czy Niemiec, przeszedł wczoraj jak burza przez media news, informujący nas o tym że ćwierć polskich młodych ćwierćinteligentów nie zdało w tym roku egzaminu maturalnego.
Słuchając różnych utyskiwań w radio i telewizji objaśniających nam owo zjawisko, zauważyłem ze zdumieniem że absolutnie żaden wypowiadający się na ten temat mądrala, szukając przyczyn tego ambarasującego faktu nawet się nie zająknął, że powodem tej katastrofy może być działalność kogoś, kto tym całym, polskim edu-bajzlem zawiaduję, czyli naszej uroczej minister Katarzyny Hall.
Wypowiadano mnóstwo mądrych słów, których znaczenia nie znam - a często nawet ich wcześniej nie słyszałem, szukano przyczyn w parszywej „kondycji polskiej rodziny” i pędem rodziców za pieniądzem (próba wyżycia we współczesnej Polsce pod rządami Tuska „od pierwszego/do pierwszego” to według tych mądrali „rozbuchany konsumpcjonizm”!), w wysokich cenach książek czy też w tym że coraz więcej czasu polska młodzież spędza przed ekranem telewizora, monitorem komputera lub też w klubie nad szklanicą piwa.
Kilka razy usłyszałem też znajomą frazę, o tym że dużą część winy za obecny stan zapaści młodych polskich mózgownic ponoszą poprzednicy pani Hall, co się chyba jednak tym razem nie da w żaden sposób obronić, ponieważ większość tegorocznych maturzystów to absolwenci trzyletnich liceów a pani Hall trzyma stery swojego resortu właśnie już ponad trzy lata, więc to jak najbardziej w całości jej autorski „produkt”.
Tak więc, może nawet w tych wszystkich wymienianych wczoraj przyczynach tkwi jakaś mała cząstka prawdy, ale akurat w tym jednym, jedynym wypadku koincydencja „cyklu produkcyjnego” polskiego maturzysty z długością trwania na ministerialnym stolcu pani minister Katarzyny Hall raczej wskazywałaby, że to co się właśnie stało to destylat wysiłków pani minister aby z polskiej szkoły zrobić linię produkcyjną bezrefleksyjnego elektoratu partii aktualnie rządzącej, czyli czegoś co do historii naszej socjologii przejdzie pod nazwą „Młody, Wykształcony z Dużego Miasta” (MWzDM).
Nieustanne okrajanie niepotrzebnych zdaniem naszych edukacyjnych progresistów (a właściwie z punktu widzenia klasy panującej wręcz szkodliwych!) przedmiotów takich jak historia Polski (zwłaszcza ta najnowsza - zahaczająca o życiorysy i korzenie ideowe oraz rodzinne dzisiejszych politycznych demiurgów) czy np. lekcji łaciny, etyki, religii, zarzucenie klasycznych i sprawdzonych przez wieki metod nauczania przedmiotów ścisłych na rzecz modernistycznych eksperymentów i rozmywanie autorytetu belfra musiało wreszcie doprowadzić do tego co właśnie mamy.
I pomimo tych pozorowanych, medialnych utyskiwań wydaję mi się że w zaciszu swojego gabinetu pani Hall i jej pryncypał zacierają z zadowoleniem łapki, bo te tragiczne wyniki matur są chyba właśnie długo oczekiwanym skutkiem ich działań. Zwłaszcza w zestawieniu z faktem, że pani Hall - gdyby jej tylko na to pozwolić - odbierałaby polskie dzieci ich matkom już na porodówce, aby je po swojemu lepić, formować i „wyrównywać ich szanse” produkując z nich wzorcowego, nowego europejczyka. No i oczywiście przy okazji rzucając je jak najwcześniej na rynek pracy aby i one miały swój udział w łataniu coraz większej dziury budżetowej, którą nam tu tak pięknie wykopał jej kolega z Rządu – niejaki Rostowski.
Rytualnie popłakać oczywiście w mediach trzeba i wypada, ale nie dajmy się zwieść: to co się właśnie stało to dowód na to że przynajmniej jedna rzecz ekipie Tuska wyszła koncertowo. Sieci autostrad i nowych wałów przeciwpowodziowych mieć już nie będziemy, ale naszymi dziećmi zajęli się dokładnie tak jak to sobie wcześniej wymyślili.
Jeśli ktoś jest rodzicem dziecka w wieku szkolnym, to pierwsze co musi bezwzględnie zrobić - jeśli je naprawdę kocha i chce jego dobra - to musi je osłonić własnym ciałem przed zgubnym wpływem resortu pani Hall. Bo przecież nikt rozsądny nie lubi matołów, prawda?

sobota, 28 maja 2011

Bestia, Bestia i po Bestii.

Bestia przyleciała. Przejechała przez puste miasto w tą i wewtą kilka razy, pasażer Bestii uścisnął kilkaset dłoni, pogadał troszkę o tym że demokracja i wolność są generalnie OK, a potem wrócił do siebie „erforsłan” zabierając Bestię.
My, Polacy jeślibyśmy się chcieli czegoś o wizycie pasażera Bestii z mediów tzw. głównego nurtu dowiedzieć to byłyby to głównie informację dotyczące tego, co też nie przebiję pancerza Bestii, jaki i czyj atak Bestia wytrzyma, ile waży i ile pali na setkę. Na szczęście jest jeszcze wolny Internet i możemy się z niego dowiedzieć z kim się pasażer Bestii spotkał, o czym rozmawiali i co mniej więcej z tego dla nas, jako Polaków wynika. Nie wynika nic wielkiego, ale będzie teraz w TeVałeNach sporo gadania jakimże to mocarstwem staliśmy się pod Tuskiem i Sikorskim, i jakież to ważne sprawy obgadał z pasażerem Bestii nasz jowialny barbapapa przy roboczym dinerze.
Ale i ja, pomimo mojej złośliwości i wrodzonego malkontenctwa miałem z tej wizyty Bestii w Polsce coś dla siebie: smutną refleksję na temat tego co i jak trzeba robić żeby nam żaden łotr nie zabił Prezydenta.

czwartek, 26 maja 2011

Polskie truskawki lepsze* – rozważania o matolstwie.

Przyznam się, że tak jak z reguły nie oglądam polskich filmów, tak też jestem całkowicie pozbawiony genu kibica, i sportu w żadnej postaci w zasadzie nie oglądam i nie uprawiam. Wszystkie mecze i biegi, które przyszło mi w życiu rozegrać i przebiec rozegrałem i przebiegłem we wczesnej młodości, a teraz jeśli mam się już jakoś bardziej intensywnie ruszać to tylko wtedy kiedy naprawdę zostanę do tego przymuszony jakąś wyższą koniecznością życiową, lub kiedy jest to po prostu związane z jakąś wartą tego wysiłku przyjemnością. Nie będę rozwijał tematu, więc uznajmy że został mi tylko czasem rower (latem), odśnieżanie obejścia (zimą) i inne takie tam (przez cały rok)…
Oczywiście cieszyłem się sukcesami Adama Małysza, lubiłem zerknąć na finisz Justyny Kowalczyk czy notowałem z zadowoleniem sukcesy polskich siatkarek, szczypiornistów czy naszych młodych tenisistek, ale to tylko zamiłowanie do trzepotu polskiej flagi i Mazurka Dąbrowskiego, a nie sportu jako takiego. I gdyby nie heca z mandatami dla kibiców Jagielonii Białystok za transparenty na których określono urzędującego aktualnie Premiera Polski jako matoła, to pewnie o całej sprawie bym nie wiedział. Tak jak nie wiedziałaby pewnie reszta Polski z wyłączeniem tych kilkunastu tysięcy zapaleńców śledzących z zapartym tchem jak dwudziestu kilku dorosłych facetów ugania się po dużej łące za kawałkiem nadmuchanego pęcherza.
Wszystko byłoby tak jak to wyżej napisałem gdyby nowy, osobisty Tymochowicz Premiera nie poradził mu że czas na nową wojenkę z kolejnym segmentem nie lubianego Narodu.
Jest wojenka – jest impreza, więc i cała Polska zaczęła się nie z tego, ni z owego zastanawiać czy nasz Premier to faktycznie matoł. Jeśli mieć o to do kogoś pretensję to najbardziej do nowego Tymochowicza, ale czy aby Premier Tusk umiałby mu się aż tak postawić, żeby go posłać za tą wpadkę na szczaw? Raczej wątpię, bo tam już chyba zaczęła zachodzić jakaś skomplikowana zależność psychologiczna, której przy swojej wrodzonej prostocie na pewno nie rozgryzę. Za wysokie progi, więc dam temu spokój. Niech tam sobie nowy Tymochowicz układa swoje plany dla Premiera Tuska dalej, a ja tylko się temu będę życzliwie przyglądał, bo jak widać każda kolejna „narracja” przysparza naszemu piłkarzykowi nowych wrogów wśród potencjalnego elektoratu. Być może w aktualnej sytuacji nikt dla dobra Polski nie robi obecnie więcej i lepiej niż najsłynniejszy polski bibliotekarz, niejaki Igor Ostachowicz - przy założeniu oczywiście że to on jest autorem tej nowej „strategii” walki z kibicami.

Ale po tym wstępie chciałbym się zastanowić czy faktycznie nazywanie naszego Premiera matołem jest zasadne. Wziąłbym tu pod uwagę głównie dwa czynniki: czy on, powiedzmy z medycznego punktu widzenia zasługuję na to miano i drugi (ważniejszy) czy to się godzi określać urzędującego Premiera przymiotnikami mającymi zabarwienie ewidentnie pejoratywne.
Zacznę od tej drugiej sprawy, bo jest i zdecydowanie ważniejsza i łatwiejsza do zanalizowania. Otóż moim zdaniem w zasadzie nie godzi się. Piszę to z pełnym przekonaniem, choć do niczego nie jestem tak w życiu przywiązany jak do wolności - z wolnością słowa włącznie. W końcu - po pierwsze - Naród sam sobie takiego Premiera (i Prezydenta, mój dobry Boże - Prezydenta też) wybrał, a w związku z tym uosabia on jak najbardziej szeroko pojmowany majestat Rzeczpospolitej. Ale w tym konkretnym przykładzie (Tusk/Komorowski) ważne jest to „w zasadzie”.
I już każdy wie o co chodzi!
Obaj ci panowie zrobili niewysłowienie dużo żeby obniżyć rangę sprawowanych obecnie przez siebie urzędów wtedy, kiedy nie mogli się za nic pogodzić że z woli wyborców przypadły one komu innemu. Nie będę opisywał tych wszystkich kloacznych zachowań ludzi z otoczenia i nadania panów Tuska i Komorowskiego w czasach kiedy premierował Polsce Jarosław Kaczyński, a Prezydentem był śp. Lech Kaczyński. Raz że szkoda klawiatury, a dwa że szkoda nerwów. Warto tylko może zaznaczyć że słowo „matoł” brzmiałoby swego czasu w ustach Palikota, Kutza czy Niesiołowskiego zupełnie „lajtowo”.
I teraz – reasumując: nie ma żadnego powodu żeby się jakoś specjalnie przejmować tym, że raz na jakiś czas (zwykle zresztą zasłużenie) jednemu czy drugiemu dostanie się „na mieście” grubsze słowo. Zapracowaliście panowie solennie, więc przestańcie się wreszcie moczyć i mazać i znoście swoje razy jak mężczyźni. Każdemu podług zasług, jak mawiał klasyk. I nich wam będzie pociechą że wasi poprzednicy mieli po stokroć gorzej i znikąd obrony, a wy macie chociaż te zaprzyjaźnione media pełne przyjaznych „miszczów”.

Co do zasadności zaś słowa matoł w odniesieniu do Premiera Tuska, to zdecydowanie jest ono nie na miejscu. Sprawdziłem w Wikipedii (od czasu ostatniej kampanii wyborczej na urząd Prezydenta RP wszystko sprawdzam w Wikipedii!) i tam stoi jak byk: - Wrodzony zespół niedoboru jodu (dawniej kretynizm lub matołectwo) – termin oznaczający niedorozwój umysłowy ciężkiego stopnia powstały w wyniku wrodzonej pierwotnej niedoczynności tarczycy.

Otóż nasz Premier - jak każdy powinien wiedzieć, choćby i z Wikipedii - pochodzi z Kaszub i mieszka na stałe nad morzem. Tam, jak wiadomo - jodu jak lodu, więc jakiekolwiek matołectwo moim zdaniem nie wchodzi w żadnym wypadku w grę. W tym wypadku kibice mocno przesadzili i wydaję mi się że oni po prostu nie lubią za coś naszego Premiera, choć przyznam się jest to dla mnie dziwne, bo w końcu on piłkarz nad piłkarze. Ale nawet przy założeniu że oni go zwyczajnie nie lubią, a on zwyczajnie nie lubi ich, nie jest to jeszcze według mnie powód żeby im wręczać mandaty opiewające na pięć stów. Prawdziwy mężczyzna tak nie robi, i nie zasłania się Strażą Miejską lub policją. Tak to może robić za przeproszeniem kobieta, dajmy na to legendarna Prezydent Warszawy, ale mężczyźnie nie przystoi. Facet takie rzeczy bierze na klatę. Jeśli ją ma.
I tu mnie niepokoi coś innego. O ile nie uważam żeby nasz Premier był matołem (zarówno słynna w świecie i w kraju bystrość umysłu Premiera, jak i ten wspomniany jod wdychany w młodości raczej to wykluczają) to nie znaczy że nie należałoby się jednak stanem jego zdrowia nie martwić w ogóle. Otóż, nie wiem czy czytający te słowa też to zauważyli, ale od momentu słynnego i utrwalonego na fotograficznej kliszy żelaznego uścisku pułkownika Putina na smoleńskim pobojowisku (ten to ma krzepę! Widać że gość sporo w młodości trenował) nasz Premier bardzo poszarzał na twarzy i wydaję mi się że dzień za dniem, coraz bardziej wychodzą mu z oczodołów gałki oczne. Nie znam się za bardzo na medycynie, ale to się chyba nazywa wytrzeszcz. Zupełnie nie wiem czym to na dłuższą metę grozi i jak on się mógł tego nabawić, ale schorzenie z dnia na dzień wydaję się być coraz wyraźniejsze. Ten Putin chyba go tam wtedy za mocno ścisnął i naszemu Premierowi pękła wtedy chyba jakaś żyłka. Nie wytrzymam dłużej tej niewiedzy, więc wszystkich czytających muszę teraz przeprosić – pędzę do Wikipedii zobaczyć co to może być, zanim będzie za późno.

____________________
* - Te truskawki w tytule to tak na podpuchę- taki mój pijar, żeby zaciekawić. A poza tym, sezon się zaczyna i niech sobie plantatorzy i w Polsce coś zarobią.

czwartek, 28 kwietnia 2011

W czasie burzy z Pieronkami Czesław raczej nie zaśpiewa.

Niestety, ale tak się ze mną porobiło że nic nie jest mnie w stanie poderwać do jakiejś żywszej reakcji. Marazm i stagnacja wywołane nieznośnym przeświadczeniem że polskie społeczeństwo zostało jednak na dłużej za hibernowane w jakiejś przedziwnej fazie pomiędzy przepoczwarzaniem się z homo-sovieticus w człowieka wolnego, powodują że zacząłem się znowu przyglądać otaczającej mnie rzeczywistości w sposób, w jaki zapewne przygląda się człowiek gonitwie mrówek w kopcu poprzez umieszczenie w nim przezroczystej tafli szkła. Ruch i bezładna krzątanina jest, wszystko wkoło żyję i stale się rusza, ale emocji w tym za gorsz. Wiem że mi to minie, bo już tak nie raz bywało, ale na razie zająłem się sobą – sporo czytam („sporo czytam bo chcę być ostry jak brzytwa”), sporo słucham i nadrabiam zaległości w szeroko rozumianej kulturze, bo mi się ich narobiło w „czasach po smoleńskich”, kiedy to na niczym innym nie mogłem dłużej skupić swojej uwagi. Ale w końcu sami „hierarchowie” ogłosili „koniec żałoby” więc już chyba czas wrócić do doczesności?
Nadarza się super okazja do powrotu, bo rozgrzana doczesność ogłosiła właśnie że w świecie doczesnym Czesław jest niewinny. Czy na tamtym świecie, tamten sąd ogłosi to samo to raczej wątpię, ale nie mnie sądzić jak osądzą Czesława na tamtym świecie. Grunt że na tym, Czesław jednak za swoje nie zaśpiewa.
Innego wyroku w sprawie znalezienia (znalezienia – he, he…) odpowiedzialnych za śmierć górników z „Wujka” się nie spodziewałem i dziwiłbym się każdemu kto by się spodziewał, choć codzienne spacery po zaprzyjaźnionych blogach wskazują że sporo naiwnych (i końcowym werdyktem rozgrzanego sądu jednak rozczarowanych), jeszcze się ostało. To z jednej strony mocno dziwi, ale z drugiej strony napawa wiarą w człowieka, bo mój zblazowany pesymizm nie jest jednak postawą zbyt prospołeczną, co sam przyznaję bez bicia.
Pewne (niewielkie, ale zawsze – dobre i to!) poruszenie wywołał we mnie wywiad jakiego Onetowi udzielił chorąży (chorąży zawsze zdąży…) Pieronek. Nie było to - wbrew temu co mógłby sądzić czytający te słowa jakiś dobroduszny poczciwina - poruszenie wywołane samą treścią „przemyśleń” ober-klechy na temat bieżących wydarzeń w Polsce i tego co on tam „sobie myśli” (cudzysłów jest jak najbardziej potrzebny, bo co on sobie myśli to my nigdy się być może nie dowiemy, ale co musi powiedzieć zaprzyjaźnionym mediom to… mówi – bo co ma robić? - taka praca!) na temat Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u. Jest to raczej poruszenie wywołane tym, że musi już być naprawdę gorąco w okolicach krocza u różnych obwiesi, skoro tak straceńczo uruchamiają oni swoje najlepiej ulokowane i tym samym najcenniejsze aktywa. Straceńczo - bo już prawie na granicy samozapłonu. Po tym wywiadzie chorąży Pieronek właściwie powinien zdjąć wreszcie uwierającą go, jak się zdaję coraz mocniej duchowną sukienkę i tak jak pan (bo to się już wtedy mówi chyba per „pan”?) Obirek zacząć pisywać stałe felietony - dajmy na to, do „Wyborczej” – na tematy różne, ale jednak ze szczególnym uwzględnieniem intelektualnych i moralnych braków Jarosława Kaczyńskiego.
Zresztą, najciekawsze jest tak naprawdę ze wszystkiego samo zdjęcie, jakim okraszono te dyrdymałki ober-klechy Pieronka. Jeśli ktoś nawet nie ma ochoty czytać tych popierdółek (w sumie to faktycznie nie warto: tego samego, znacznie barwniej i kwieciściej można sobie posłuchać włączając TVN24 ilekroć na ekranie pojawi się niezrównany/niezrównoważony Niesiołowski.) to jednak naprawdę warto chociaż spojrzeć w te oczy! Gdzieś tam na samym dnie, w najgłębszych zakamarkach siatkówki można dostrzec w nich strach człowieka, który wie że kiedyś się i tak to wszystko wyda!
I jeszcze to odwieczne pytanie: a jeśli Szatan naprawdę istnieję? To co wtedy ze mną będzie?

Z zupełnie innej beczki: sporo medialnych flanelek wyraża publicznie swoje najświętsze oburzenie, że ludzie związani z PiS-em - a i sam złowrogi Jarosław Kaczyński też - poddają w wątpliwość uczciwość zbliżającego się aktu wyborczego. Ich zdaniem, nie ma żadnych podstaw do tego żeby uważać że nadchodzące wybory mogłyby zostać sfałszowane. I chyba słuszna ich racja, bo wybory mogłyby zostać sfałszowane tylko wtedy, gdyby pieniądze płacone za oddane na jedynie słusznych przedstawicieli Narodu, z jedynie słusznej partii, były podrobione. A jak się zdaję nikt jeszcze nie udowodnił że te stówki, którymi płacono za głosy tu i tam, nie były autentyczne. To chyba oddala zarzut wyborczego fałszerstwa raz na zawsze, czyż nie? Ale nawet gdyby post fatum okazało się że trzeba (już po wyborach – oczywiście) to i owo wyjaśnić, to zawsze można powołać specjalną komisję śledczą. Z przewodniczącym Sekułą jako przewodniczącym ofcors…
Będzie pewnie jeszcze lepiej i śmieszniej niż było w hazardowej, bo przewodniczący Sekuła jest teraz po specjalnych szkoleniach. Szkolił go wynajęty za grubą kasę spec w turbanie, który przyjechał do niego aż z samej Ameryki. Więc pan przewodniczący już nawet nie tyle będzie gadał do pustych krzeseł - bo takie coś to umie byle tłuk - ale nawet podobno będzie mógł zaklinać te węże, co to Rostowski ma je pochowane w kieszeniach wszystkich Polaków.
To może być naprawdę coś! Coś jak prawie cód (nie poprawiać!!!)- nareszcie…

piątek, 21 stycznia 2011

Na biało o czarnym.

Jeden z dwóch Muppetów prowadzących jeszcze do niedawna rozsławiony głównie tzw. „taśmami Beger” program „Teraz My” ma od kilku dni w TVN 24 swój nowy program. Jak mi się zdaję, walterownia postanowiła wskoczyć w lukę, jaka się pojawiła kiedy platformerski dworak obejmując we władanie telewizję publiczną wykosił z niej Anitę Gargas razem z jej sztandarowym programem „Misja specjalna”. Gargas musiała zapłacić wysoką cenę za wyemitowanie zdjęć na których cała Polska mogła zobaczyć jak tępy, ruski osiłek zaciera ślady smoleńskiej pułapki za pomocą łoma i szlifierki kątowej. Jak przystało na rasową dziennikarkę i uczciwego człowieka musiała zapłacić więc zapłaciła. Tak to już jest wśród porządnych ludzi że oni zawsze płacą swoje rachunki.
Czy Tomasz Sekielski musi płacić komuś jakieś rachunki to ja oczywiście nie wiem, bo i skąd? Faktem jednak jest że wielokrotnie mieliśmy przez ostatnie kilka lat okazję zobaczyć że jego dziennikarstwo sprawiało wrażenie - delikatnie rzecz ujmując – dziennikarstwa usługowego. Oczywiście, jeśli człowiek chce sprawiać wrażenie obiektywnego, to czasem musi przyłożyć raz temu, raz owemu, ale jeśli się tylko dysponuję w stopniu choćby tylko podstawowym jakąś odrobiną zmysłu obserwacji i jako takim aparatem pojęciowym przydatnym do choćby tylko powierzchownej zdolności wyciągania w miarę słusznych wniosków, to łatwo się wtedy zauważy że Tomasz Sekielski należy do tej kategorii dziennikarzy, którzy - jak to się potocznie mówi - wiedzą z której strony jest posmarowany chlebek.
Taki też jest jego nowy program. Z tego co zdążyłem się zorientować, w swoim nowym programie pan dziennikarz będzie rozkładał medialne razy. Raz temu, raz tamtemu – zgodnie ze świętą w polskim dziennikarstwie zasadą zawodowego obiektywizmu. Raz przyłoży celnym felietonem, innym razem sfilmuję ukrytą w spince od krawata kamerką, a jeszcze innym podsłucha za pomocą mikrofoniku markującego tanią, chińską zapalniczkę i tak to będzie szło. Będzie tak sobie szło w myśl tej słynnej dykteryjki, ułożonej przez naszych rodaków potrafiących każdą plagę która na nich spadnie zamienić natychmiast w groteskowy dowcip. Otóż zaraz po ogłoszeniu podwyżek cen żywności przez niezapomnianego towarzysza Wiesława, kiedy się okazało że od nowego roku wszystkie artykuły żywnościowe takie jak: cukier, mąka, mleko, nabiał, pieczywo, mięso itp. oraz koszty wszystkich nośników energii od energii elektrycznej, poprzez benzynę aż po gaz w kuchenkach - drastycznie podrożeją - żeby jakoś w tej komuszej nędzy nie zwariować, lud pracujący miast i wsi śmiejąc się przez łzy, tłumaczył to wszystko sobie tak, że co prawda wszystkie te wymienione produkty będą znacznie droższe, ale za to potanieją spinacze biurowe i lokomotywy.
Mniej więcej tak wygląda nowy program Sekielskiego. W jednym odcinku skrytykuję bezosobowy „system” pokazując kilka młodych, pięknych dziewczyn skazanych przez tenże bezwzględny „system” na pewną śmierć z powodu braku w Polsce pewnych procedur leczniczych i ich finansowania, a w następnym zaś zajmie się drobiazgowo… grzebaniem w samym środku mózgu Jarosława Kaczyńskiego!
Z programu o braku chemii niestandardowej widz ma wynieść wrażenie że Sekielski „wali w Rząd” (ale konkretnie w kogo? W Kopacz? W NFZ? W Boniego? W Rostowskiego bo schował kasę i nie chce powiedzieć gdzie? – tego się z programu niestety nie dowiemy) zaś z programu o pokrętnej psychice Jarosława Kaczyńskiego widz wysnuję jeden, jedyny (ale za to słuszny) wniosek że Jarosław Kaczyński się do polityki nie nadaję „bo ma traumę”.
Kiedy jakiś czas temu - ale niestety już po wyborach prezydenckich - wyszło na jaw że rodzice naszej Pierwszej Damy poznali się i zakochali bez pamięci w sobie pracując oboje w Urzędzie Bezpieczeństwa, na nieśmiałe próby co uczciwszych dziennikarzy (ja się o tym dowiedziałem na blogu nieocenionego Stanisława Michalkiewicza) podania tej informacji do publicznej wiadomości, podniosły się oburzone głosy że nie ma żadnego powodu grzebać w rodzinnych sprawach małżonki głowy państwa i że to nie ma dla „naszej młodej demokracji” żadnego znaczenia gdzie kilkadziesiąt lat temu pracowali rodziciele naszej dzielnej druhny Ani.
Może ma, może nie ma, ja bym jednak obstawał przy zdaniu że w trochę starszych demokracjach pewnie byśmy o tym fakcie wiedzieli jednak przed wyborami, a zadbali by o to właśnie nie kto inny jak dziennikarze. Przypomniała mi się też wtedy natychmiast, jak zwykle niesłychanie dowcipna wypowiedź naszego nowego Prezia o tym, że on swoją prace magisterską napisał bodajże w tydzień i pomagał mu w jej napisaniu teść. Ja swoją, jak sobie teraz ledwo przypominam pisałem kilka miesięcy, ale ja nie miałem takiego zdolnego teścia, a i sam nie jestem taki zdolny, więc i pewnie prezydentem nie zostanę. Trochę mnie korci jednak żeby się dowiedzieć o czym była ta praca, bo skądinąd (z Wikipedii? Może i z Wikipedii – nie pamiętam) wiem że nasz miłośnik bigosu i arbiter kobiecej urody jest magistrem historii. A więc była to zapewne jakaś niesłychanie interesująca praca z historii. Ciekawe jaki okres historyczny obejmowała, skoro tak to szybko pod kierunkiem teścia z UB poszło.
I teraz, po tym wczorajszym programie Sekielskiego tak sobie jednak myślę że skoro można grzebać bezkarnie w głowie Jarosława Kaczyńskiego (który nie dość że nie jest teraz już premierem ale nawet nie został też prezydentem), żeby odnaleźć w niej najdrobniejsze choćby ślady traumy po śmierci ukochanego brata, to może jednak można i wręcz wypada zająć się teściami - jakby nie było urzędującego Prezydenta?
Panie Tomku, pogrzebie Pan? Żebyśmy to mieli wreszcie czarno na białym…

środa, 19 stycznia 2011

Jak nam Edmund Klich wybrał prezydenta.

Na portalu TVN 24 opublikowano ciekawy wywiad z Edmundem Klichem. Ja wiem że to co napisałem może być dla niektórych czytających lekko kontrowersyjne ponieważ „nasz akredytowany” raczej jest znany z tego że przed południem u Kuźniara mówi coś innego niż późnym wieczorem u Stokrotki, zaś następnego dnia u Rymanowskiego zaprzecza temu wszystkiemu co mówił wczoraj, lecz jednak zachęcałbym do jego przeczytania.
Po za tym, że w większej części tego wywiadu „nasz akredytowany” mówi tak jak wszędzie indziej - czym nas zresztą chyba mocno przyzwyczaił do tego żeby go zbyt serio nie traktować - to jednak pod sam jego koniec znajdziemy coś bardzo moim zdaniem ciekawego. Coś, co pewnie wielu czytającym mogło nawet umknąć w tym całym informacyjnym szumie, którego chyba celowym emitentem jest pułkownik Klich. Otóż z wypowiedzi naszego speca od lotniczych katastrof ja osobiście wyciągam taki oto wniosek (wyrażony nieomal literalnie wprost!!!) że pomiędzy pierwszą i drugą turą wyborów prezydenckich pułkownik Edmund Klich był w posiadaniu wiedzy, która mogła przesądzić o wyniku wyborów zdecydowanie na niekorzyść człowieka tłumaczącego prominentnym Amerykanom co to jest bigos.
Przesadzam?
A jak to rozumieć?


„(…) - Znalazłem się w środku tego rabanu. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że niektóre moje wypowiedzi dotykały polityki, ale – proszę mi wierzyć – nigdy nie chciałem wpływać na bieżące życie polityczne.

A mógł Pan?

- Były sytuacje zwrotne, bardzo trudne dla mnie. Być może moje zdecydowane działanie w jednej z nich mogło wpłynąć na polityczny obrót spraw w naszym kraju. Chodzi o sytuację między turami wyborów prezydenckich.

O jakiej sytuacji Pan mówi?

- Chodzi o jedną sytuację między turami wyborów prezydenckich. Moje działanie, gdybym się zdecydował, mogło wpłynąć na dalszy ich przebieg. Nie chciałem jednak tego robić. Koniec tematu.”


Całość tutaj: http://www.tvn24.pl/0,1686794,0,1,w-smolensku-bylo-badanie-w-moskwie-zaczela-sie-polityka,wiadomosc.html

czwartek, 13 stycznia 2011

Odwet

Każda sytuacja w jakiej stawia nas życie wymaga od nas podejmowania decyzji. Najlepiej racjonalnych, podejmowanych możliwie pod najmniejszym wpływem emocji, a jak największym rozumu i chłodnej kalkulacji.
Na całe szczęście, jeśli tylko jesteśmy odpowiednio mocno ludźmi, to większość naszych decyzji jest podejmowana pod wpływem jakiegoś miksu tych dwóch czynników, dzięki czemu nasze życie jest barwne, ekscytujące i - zwyczajnie po ludzku - do zniesienia. Zaryzykowałbym tezę że gdyby większość ludzi - bądź (o zgrozo!) - wszyscy, podejmowali swoje życiowe decyzję tylko pod wpływem zdrowej kalkulacji i rachunku ewentualnych zysków i strat, życie na ziemi stałoby się piekłem.
Czy mam na to jakiś dowód? Nie, twardych dowodów nie mam, bo na takie rzeczy nigdy nie ma się twardych dowodów. Ale są przesłanki żeby tak sądzić i czasem życie dostarcza nam dowodów „miękkich”. Wczoraj dostaliśmy taki miękki, oślizły dowód od naszych nowych przyjaciół.
Pani generałowa Anodina wraz ze swoim personelem naziemnym, pokazała nam wszystkim wczoraj jak wygląda życie na ziemi, kiedy każdą decyzję podejmuję się z kalkulatorem w ręku. Rachunek zysków i strat jest po tym pokazie porażająco jednostronny. W księgowej tabelce po stronach „winien” i „ma” nic się nie przenika: każda strona ma swoją przegródkę i żaden chaos się tam nie wkrada – wszystko jest z punktu widzenia diabelskiej maszynerii jak należy. Zresztą od początku było, ale wiadomo: w biurokracji obieg dokumentacji musi trochę potrwać, a dziewięć miesięcy jest wręcz symboliczną cezurą czasową. Tyle właśnie trwa prawidłowo rozwijająca się ciąża, a przecież nikt nie zaprzeczy że między Rosją (taką jak zawsze, bo Rosja nigdy się nie zmienia) a „nową Polską” (bo ta, co muszę z przykrością skonstatować zmieniła się od jakiegoś czasu bardzo) coś się nowego urodziło.
Ktoś się pewnie w tym miejscu obruszy – przecież właściwie wszystko jest jak było! Rosjanie traktują nas dokładnie tak, jak traktowali nas zawsze ilekroć byliśmy na tyle słabi militarnie i politycznie żeby samemu, tu na miejscu określać naszą własną rację stanu. Używają sobie tylko znanych środków i takich sposobów do jakich się przez lata sowieckiej demoralizacji i azjatyckiego odczłowieczenia każdej dziedziny życia państwowego i społecznego przyzwyczaili i jakie uważają za jedynie właściwe, żeby osiągnąć swoje geopolityczne cele.
No tak, ale ja mam na myśli to co się urodziło tutaj, na miejscu - w Polsce.
Jednak coś się tutaj stało, zaistniała jakaś nowa „jakość”, choć to absolutnie nieodpowiednie słowo i dlatego wziąłem je w cudzysłów. Bo co prawda było już w naszej nieodległej historii tak że Rosjanie mieli tu, na miejscu swoją zwasalizowaną ekipę, która w imieniu swoich mocodawców z Kremla trzymała nas za twarz, ale poza ludźmi w jakiś sposób uwikłanymi w ten obrzydliwy, antycywilizacyjny system reszta społeczeństwa była do niego w opozycji. Byli „oni” i byliśmy „my”. Teraz jest inaczej: oprócz tego że tak jak kiedyś są „oni” i „my”, są jeszcze „ich”.
W wyniku niespotykanej nigdy wcześniej siły rażenia mediów (zwłaszcza tych elektronicznych) i całkowicie nowego sposobu manipulowania społeczeństwem za pomocą globalnie zsynchronizowanej machiny propagandowej, udało się „im” wyłuskać ze społeczeństwa stosunkowo dużą grupę podatnych na indoktrynację ludzi, którzy w normalnych warunkach byliby zupełnie nieaktywni politycznie i skoncentrowani na własnych, prywatnych sprawach. Jednak nawet gdyby ich na moment wyrwać z tego stanu konsumpcyjnego odrętwienia i zapytać o to czy czują się Polakami i chcą żeby Polska była silnym podmiotem na międzynarodowej arenie politycznej i miała prawo sama kształtować swoje polityczne, gospodarcze i społeczne cele i priorytety odpowiedzieliby że oczywiście: tak. To proste, bo przecież kiedy gdzieś grają „nasi” albo skacze Małysz to kibicują przecież zawsze „naszym” i Małyszowi!
Adresaci hasła „zabierz babci dowód” w normalnych warunkach i w normalnym kraju podrygiwaliby jak co weekend w rytm muzyki klubowej ucząc się w przerwach pomiędzy jednym a drugim piwem obsługiwania nowych funkcji w swoich najnowszych modelach smartfonów, a nie karnie udawali się do lokali wyborczych aby odsunąć „kaczory” od władzy.
A właściwie to dlaczego trzeba odsunąć „kaczory” od władzy?
A no bo są tacy jacyś obciachowi, no i ten… tego… no w ogóle… generalnie spoko-luz i lajcik. Przecież Wojewódzki mówił że trzeba, a i Juras chciał im wyjeżdżać z Baśki to chyba jednak trzeba!
Co? Nie trzeba?
No, kurna sam już nie wiem…
A dajcie wy mi wszyscy święty spokój!

******************************

Konsekwencją uaktywnienia tej grupy społeczeństwa (która istnieję w każdym narodzie i jest na co dzień politycznie nieaktywna bo się polityką nie interesuję i się na niej najzwyczajniej nie zna - a zatem jej NIE uczestnictwo w politycznych wyborach jest zupełnie racjonalne i społecznie korzystne) było wyniesienie do władzy ekipy której jedyną realną kompetencją była umiejętność społecznej inżynierii i manipulacji, a jedynym politycznym kapitałem poparcie wszystkich wewnętrznych i zewnętrznych ośrodków politycznych i biznesowych zainteresowanych tym aby Polska była słaba i jak najmocniej zwasalizowana. Teraz mamy to co mamy, a ci którzy są bezwolnymi sprawcami tej katastrofy nawet pewnie nie zdają sobie sprawy do czego doprowadzili, bo kiedy już temat „kaczorów” się zgrał, a jeden z nich już nawet nie żyję, można spokojnie wrócić do tego piwa i do tych smartfonów. Wyprowadzanie skomplikowanych wywodów, w których próbowalibyśmy wykazać lemingom (cóż za trafne określenie, swoją drogą!) że ich „polityczna” aktywność jest przyczyną tej całej klęski, która spadła na Polskę odkąd Tusk i jego gabinet niekompetentnych ciemniaków i złodziei zaczął kierować państwową nawą, jest pozbawione najmniejszego sensu. Wyborcy Tuska i Platformy dzielą się na trzy grupy: beneficjentów tego układu (Sobiesiak i jemu podobni), umoczone w brudy PRL-u łajzy, które boja się że ich łajdactwa za rządów porządnych ludzi mogłyby ujrzeć światło dzienne i zabrudzić wypłowiałe aureole („Bolek”, „pocałujcie mnie w dupę pajace!” bądź casus reżysera, speca od ekranizacji lektur szkolnych i wielkiego orędownika polsko-rosyjskiego pojednania) oraz… idiotów z nieograniczonym dostępem do telewizora i Internetu.
Innej grupy nie ma i być nie może!
Jeśli wśród czytających ten tekst jest ktoś, kto głosował i dalej zamierza głosować na Platformę, a nie poczuwa się do reprezentowania kategorii pierwszej bądź drugiej niech przyjmie do wiadomości że jego miejsce jest nieodwołalnie w kategorii trzeciej!
Takie przyznanie się przed samym sobą że zostało się zrobionym w konia i że ktoś nas bezczelnie wykorzystał, nie używając przy tym nawet łagodzących podrażnienia skóry w okolicach intymnych żelów, musi być piekielne trudne. Jeśli nie ma się kredytów do spłacenia, ochoty do zrobienia kariery w jakiejś branży do której wejścia chronią wszędobylskie w neopeerelu zawodowe korporację bądź pracuję się w branży odpornej na kryzys wywołany gigantycznym długiem publicznym, w który gabinet ciemniaków i złodziei nas tak gładko przez te ubiegłe trzy lata wmanewrował to jeszcze pół biedy – można umyć ręce i o sprawie zapomnieć, nie chwaląc się oczywiście przed obcymi tym że kiedyś się na tą szkodliwą dla Polski hordę głosowało. Ale jeśli się jednak ten kredyt we frankach ma, albo się tą karierę jednak w palestrze robić by chciało? Jak to teraz wyprzeć z własnej głowy, że było się takim kretynem?
Nie wiem i guzik mnie to w gruncie rzeczy obchodzi. Moje myśli bardziej zaprząta los wszystkich tych, którzy się w takiej samej sytuacji znaleźli, pomimo tego że od początku doskonale wiedzieli kto to jest Donald Tusk i wszyscy jego koledzy z boiska. Moje współczucie lokuję się po stronie rodzin ofiar smoleńskiej pułapki, po stronie tych którzy w kolejnych powodziach tracili dorobek swojego życia, i po stronie tych, którzy żeby zarobić na utrzymanie swoich rodzin jeżdżą codziennie o czwartej nad ranem stłoczeni jak sardynki w puszcze w małym busie do sadu zbierać jabłka. Los rozpieszczonych, zadłużonych po uszy w zachodnich bankach, wielkomiejskich lemingów jest w tym wszystkim całkowicie drugorzędną sprawą.
W tym wszystkim, w każdym zdrowym psychicznie Polaku musi się chyba po tym festiwalu kłamstwa, niegodziwości i gigantycznej pogardy rodzić jakaś chęć cywilizowanego odwetu. I w zasadzie taka cywilizowana forma odwetu jest nam dostępna w tej chwili tylko jedna: Polacy muszę wynieść do władzy (i przypilnować żeby kolejny raz nie doszło do wyborczego fałszerstwa, bo to się w dzisiejszej Polsce dzieję na bardzo dużą skalę – nie spotykaną w żadnym innym kraju Unii!) tą jedną, jedyną siłę zdolną do sformułowania tego co jest polską racją stanu i mającą pełną determinacje do pełnego wprowadzenia jej w życie.



Jest takie powiedzenie że aby zło zwyciężyło wystarczy żeby dobrzy ludzie nic nie robili. To chyba prawda, ale w naszej sytuacji wypadałoby sformułować pewną poprawkę do tej sentencji. Żeby w Polsce zło wreszcie przegrało, to pewna cześć Polaków - ta która nie wie o co w tym wszystkim chodzi - powinna zostać w domu i nic nie robić.
Skoro się nie znasz lub ci nie zależy, to chociaż nie przeszkadzaj. Tym bardziej, jeśli potem nie potrafisz się nawet przed samym sobą przyznać że zachowałeś się jak idiota.