Blisko rok temu stado dziennikarskich konformistów (jest w języku polskim takie jedno słowo oddające znacznie lepiej to jak widzę to całe dziennikarskie towarzystwo, ale nie ma technicznych możliwości żeby ten tekst był widoczny na ekranach monitorów tylko w godzinach 23.00 – 6.00, więc stosuję dopuszczalne zamienniki) zawyło z oburzenia gdy dziennikarze radiowej Trójki przeprowadzili wywiad z Jarosławem Kaczyńskim na jego prośbę nie w studio radiowym a w siedzibie jego partii. Jak to?! Góra do Mahometa czy Mahomet do góry?! To Jaśnie Wielmożny Pan Prezes nie dość że sobie dobiera dziennikarzy z którymi ma przyjemność rozmawiać to jeszcze ustala gdzie wywiad ma się odbyć?! Horrendum!
Do pewnego momentu, dopóki dyrektorem radiowej „Jedynki” był Jacek Sobala to raz w tygodniu wyznaczony i zaakceptowany przez Kaczyńskiego dziennikarz odpytywał Prezesa Kaczyńskiego o to czy tamto. Nastał jednak czas medialnych porządków i Jacka Sobalę zastąpił niejaki Wincenty Pipka, który powziął decyzję że czas skończyć z tą dobrocią dla Kaczyńskiego.
No i dobra. Nie ma sprawy. Wywiad z Kaczyńskim przeprowadził więc kto inny, z innej stacji – właśnie ze wspomnianej „Trójki”, która była wtedy pod zarządem Krzysztofa Skowrońskiego.
Właściwie, do tego momentu nie ma o czym pisać. Bo i o czym? Wolno Kaczyńskiemu stawiać swoje warunki, wolno panu Pipce na nie się wypiąć. Ale kiedy ten „jedynkowy” ostracyzm złamał „trójkowy” Skowroński podniósł się raban. Być może to właśnie było ostatnim kamyczkiem w lawinie zarzutów o „pisizm”, który pozwolił wykosić Krzysztofa Skowrońskiego z dyrektorowania w „Trójce”? Tego się już pewnie nie dowiemy, ale warto sobie przypomnieć ten klangor oburzenia że do Prezesa Kaczyńskiego „na kolanach usłużni, pisowscy dziennikarze jadą po wywiad”.
Dlaczego?
Ano dlatego że dzisiaj nikt nie wyję kiedy Olejnik jedzie (nie wiem czy miała jakieś ochraniacze na kolana – guzik mnie to obchodzi) aż do Gdańska po wywiad z Tuskiem.
Konformizm?
Ach ta niedoskonała technologia! Może by tak ktoś znalazł sposób żeby ten tekst mógł się pojawiać pomiędzy 23.00 a 06.00?
Zaczyna mi już brakować eufemizmów!
niedziela, 31 stycznia 2010
sobota, 30 stycznia 2010
Spękał. I co teraz?
Decyzja Tuska o wycofaniu się z walki o prezydenturę to pierwsza, w miarę racjonalna decyzja szefa polskiego rządu od kilkunastu miesięcy, a właściwie to pierwsza racjonalna decyzja od samego początku objęcia przez platformianą ekipę najważniejszych urzędów w Państwie.
Nie ma większego sensu abym dołączał się tym wpisem to wszystkich tych, którzy w swojej sieciowej publicystyce próbowali obszernie motywując znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego?
Odpowiedź jest z jednej strony zbyt banalna (na poziomie chęci zdobycia przez Tuska prezydenckiego fotela po prostu dotarło do niego wreszcie, że przegrałby tą walkę z obecnym Prezydentem), a z drugiej zbyt skomplikowana (przegrana w wyborach prezydenckich rodzi scenariusze, które eliminują Tuska z wielkiej polityki prawdopodobnie na zawsze). Tusk po prostu musiał się wycofać z walki o prezydenturę aby ratować wszystko to co się jeszcze da uratować w obliczu nadchodzącej katastrofy, oraz zrealizować naprędce powstały „plan B”, tzn. tak ustawić sprawy w nadchodzących kampaniach wyborczych (proszę pamiętać że będą tak naprawdę aż trzy: samorządowa, prezydencka i parlamentarna!) aby jak najbardziej zaszkodzić PiS-owi nie dopuszczając aby zgromadził w swoich rękach tyle władzy aby mógł skrupulatnie i na spokojnie rozliczyć obecne rządy PO.
Bo takie rozliczenia byłyby dla PO zabójcze!
W przeciwieństwie do rozliczeń PiS-u, z których pozostał chyba już tylko ten nieszczęsny, ale jakoś tam symboliczny dorsz Głupiej Julki, po platformie i ludowcach zostanie cały, pękaty kufer spraw, które mogą postawić polityków tych ugrupowań nawet nie przed Trybunałem Stanu (choć ten też by miał sporo do roboty!), ale zwykłym sądem zajmującym się osądzaniem pospolitych przestępstw przeciwko mieniu.
Stocznie i wszystkie podejrzane działania Aleksandra Grada, kontrakt gazowy z Ruskimi, ugoda z Eureko, sprawy gazowe i energetyczne (niejasne działania dla Goldman & Sachs Marcinkiewicza, cała działalność W. Pawlaka w negocjacjach z Gazpromem o których tak zajmująco piszę Aleksander Ścios) że o mniejszych sprawach lokalnych baronów PO nie wspomnę (Sopot, Szczecin, Dolny Śląsk itp.) – naprawdę jest się w czym grzebać na długie miesiące i lata, i za każdym razem będą to sprawy na pewno o wiele większego kalibru niż słynny laptop Zbigniewa Ziobry.
I dlatego nasz „król sondaży” MUSIAŁ poświęcić marzenie swojego życia. Bo marzenia to jedno, a przysłowiowy wróbel w garści to drugie.
I teraz chciałbym się zastanowić nad takim pytaniem, które sam sobie zechciałem zadać, a mianowicie - trawestując klasyka: jak dobić tą szkodliwą dla Polski watahę?
Co powinni zrobić decydenci PiS-u, aby z jednej strony pokrzyżować plany Tuska i jego „biblioteki” czyli zdobyć co tylko się da w nadchodzących wyborach (wszystkich trzech) a jednocześnie zrealizować plan Tuska `a rebours czyli doprowadzić do zniszczenia i rozsypania się w drobny pył Platformy Obywatelskiej uznając ją jako jedną z najbardziej szkodliwych obecnie dla naszej Ojczyzny organizacji?
Moim zdaniem klucz leży w wyborach samorządowych. To tam będzie najtrudniej uderzyć w Platformę i to te właśnie wybory będzie ludziom z PiS-u najtrudniej wygrać. Nie odpuszczając w żadnym wypadku wyborów prezydenckich, które trzeba wygrać z kilku powodów, ale głównie dlatego że posiadanie swojego prezydenta jak dowiodły ostatnie lata jest w miarę skutecznym, swoistym „firewalllem” przeciwko nadmiernemu rozpanoszeniu się tego wszystkiego co najbardziej szkodzi Polsce, nie odpuszczając w żadnym wypadku wyborów parlamentarnych, które trzeba wygrać aby po prostu zdobyć realną władzę i znowu spróbować zadbać o interesy Polski wewnątrz i na zewnątrz, najbardziej bolesnym ciosem w sam splot słoneczny PO będzie zminimalizowanie ich wpływów właśnie w terenie. Bo to tam, jak udowodniła sprawa chłopców na posyłki Sobiesiaka można szerzyć gangrenę korupcji najboleśniej degenerując kraj w stopniu największym.
Reasumując: przed PiS-em nie lada zadanie, po stokroć trudniejsze niż w 2005 roku – trzeba wygrać Wielkiego Szlema.
Każdy inny scenariusz nie załatwia sprawy definitywnie. Miejmy nadzieję że Jarosław Kaczyński nie przespał ostatnich lat.
Nie ma większego sensu abym dołączał się tym wpisem to wszystkich tych, którzy w swojej sieciowej publicystyce próbowali obszernie motywując znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego?
Odpowiedź jest z jednej strony zbyt banalna (na poziomie chęci zdobycia przez Tuska prezydenckiego fotela po prostu dotarło do niego wreszcie, że przegrałby tą walkę z obecnym Prezydentem), a z drugiej zbyt skomplikowana (przegrana w wyborach prezydenckich rodzi scenariusze, które eliminują Tuska z wielkiej polityki prawdopodobnie na zawsze). Tusk po prostu musiał się wycofać z walki o prezydenturę aby ratować wszystko to co się jeszcze da uratować w obliczu nadchodzącej katastrofy, oraz zrealizować naprędce powstały „plan B”, tzn. tak ustawić sprawy w nadchodzących kampaniach wyborczych (proszę pamiętać że będą tak naprawdę aż trzy: samorządowa, prezydencka i parlamentarna!) aby jak najbardziej zaszkodzić PiS-owi nie dopuszczając aby zgromadził w swoich rękach tyle władzy aby mógł skrupulatnie i na spokojnie rozliczyć obecne rządy PO.
Bo takie rozliczenia byłyby dla PO zabójcze!
W przeciwieństwie do rozliczeń PiS-u, z których pozostał chyba już tylko ten nieszczęsny, ale jakoś tam symboliczny dorsz Głupiej Julki, po platformie i ludowcach zostanie cały, pękaty kufer spraw, które mogą postawić polityków tych ugrupowań nawet nie przed Trybunałem Stanu (choć ten też by miał sporo do roboty!), ale zwykłym sądem zajmującym się osądzaniem pospolitych przestępstw przeciwko mieniu.
Stocznie i wszystkie podejrzane działania Aleksandra Grada, kontrakt gazowy z Ruskimi, ugoda z Eureko, sprawy gazowe i energetyczne (niejasne działania dla Goldman & Sachs Marcinkiewicza, cała działalność W. Pawlaka w negocjacjach z Gazpromem o których tak zajmująco piszę Aleksander Ścios) że o mniejszych sprawach lokalnych baronów PO nie wspomnę (Sopot, Szczecin, Dolny Śląsk itp.) – naprawdę jest się w czym grzebać na długie miesiące i lata, i za każdym razem będą to sprawy na pewno o wiele większego kalibru niż słynny laptop Zbigniewa Ziobry.
I dlatego nasz „król sondaży” MUSIAŁ poświęcić marzenie swojego życia. Bo marzenia to jedno, a przysłowiowy wróbel w garści to drugie.
I teraz chciałbym się zastanowić nad takim pytaniem, które sam sobie zechciałem zadać, a mianowicie - trawestując klasyka: jak dobić tą szkodliwą dla Polski watahę?
Co powinni zrobić decydenci PiS-u, aby z jednej strony pokrzyżować plany Tuska i jego „biblioteki” czyli zdobyć co tylko się da w nadchodzących wyborach (wszystkich trzech) a jednocześnie zrealizować plan Tuska `a rebours czyli doprowadzić do zniszczenia i rozsypania się w drobny pył Platformy Obywatelskiej uznając ją jako jedną z najbardziej szkodliwych obecnie dla naszej Ojczyzny organizacji?
Moim zdaniem klucz leży w wyborach samorządowych. To tam będzie najtrudniej uderzyć w Platformę i to te właśnie wybory będzie ludziom z PiS-u najtrudniej wygrać. Nie odpuszczając w żadnym wypadku wyborów prezydenckich, które trzeba wygrać z kilku powodów, ale głównie dlatego że posiadanie swojego prezydenta jak dowiodły ostatnie lata jest w miarę skutecznym, swoistym „firewalllem” przeciwko nadmiernemu rozpanoszeniu się tego wszystkiego co najbardziej szkodzi Polsce, nie odpuszczając w żadnym wypadku wyborów parlamentarnych, które trzeba wygrać aby po prostu zdobyć realną władzę i znowu spróbować zadbać o interesy Polski wewnątrz i na zewnątrz, najbardziej bolesnym ciosem w sam splot słoneczny PO będzie zminimalizowanie ich wpływów właśnie w terenie. Bo to tam, jak udowodniła sprawa chłopców na posyłki Sobiesiaka można szerzyć gangrenę korupcji najboleśniej degenerując kraj w stopniu największym.
Reasumując: przed PiS-em nie lada zadanie, po stokroć trudniejsze niż w 2005 roku – trzeba wygrać Wielkiego Szlema.
Każdy inny scenariusz nie załatwia sprawy definitywnie. Miejmy nadzieję że Jarosław Kaczyński nie przespał ostatnich lat.
poniedziałek, 25 stycznia 2010
Czytanie szkodzi na głowę?
Ostatnio zaczyna rozsypywać się w gruzy teza, którą od młodości wpajali mi moi rodzice i dziadkowie, a mianowicie teza że od czytania dużej ilości książek człowiek staję się mądrzejszy. Niewielkie wątpliwości zaczęły kiełkować w mojej głowie już w chwili, w której dowiedziałem się że poseł Palikot jest „znawcą i miłośnikiem Gombrowicza”. No bo jeśli jest „znawcą i miłośnikiem” to ani chybi że go pewnie dużo czytał. Może nawet sporą część ze zrozumieniem?
Ale szybko się z tego niemiłego dysonansu otrząsnąłem bo przypomniałem sobie słynną ludową sentencję o regule i wyjątkach. I tak uspokojony powróciłem do swoich lektur, wiedząc że nie dość że nic mi od nich nie grozi, to może mnie one nawet troszeczkę podźwigną na wyższy intelektualnie poziom?
I czytałbym sobie te swoje ulubione książki beztrosko dalej, aż tu jakieś złe licho mnie podkusiło żeby sobie pooglądać w telewizji jak to wesoła gromadka posłów z Sejmowej Komisji Cmentarnej bierze w krzyżowy ogień delikatnie podchwytliwych pytań umalowanego jak tania ladacznica posła Chlebowskiego.
I w pewnym momencie tego swojego show poseł Chlebowski uznał za stosowne pochwalić się przed telewidzami a więc w tym momencie i mną, tym że czyta dużo książek, i to nie byle jakich książek, ale specjalnie to sobie upodobał książki Kena Folleta.
Masz ci los – kolejny erudyta!
Zmroziło mnie!
Więc jednak. Jednak czytanie niektórym szkodzi – i to ewidentnie szkodzi na głowę. Boże, ale może nie wszystkim? Może tylko niektórym?
W tym momencie przypomniało mi się co Oleksy powiedział Gudzowatemu i troszkę się uspokoiłem – on temu Gudzowatemu powiedział coś takiego:
„- teraz to ja zamierzam dużo czytać, bo chcę być ostry jak brzytwa”.
Widać różni ludzie różnie reagują. Łysy coś przeczyta i jest ostry ja brzytwa, a człowiek o żółtych włosach poczyta sobie Folleta i jest cienki jak igła.
Ale szybko się z tego niemiłego dysonansu otrząsnąłem bo przypomniałem sobie słynną ludową sentencję o regule i wyjątkach. I tak uspokojony powróciłem do swoich lektur, wiedząc że nie dość że nic mi od nich nie grozi, to może mnie one nawet troszeczkę podźwigną na wyższy intelektualnie poziom?
I czytałbym sobie te swoje ulubione książki beztrosko dalej, aż tu jakieś złe licho mnie podkusiło żeby sobie pooglądać w telewizji jak to wesoła gromadka posłów z Sejmowej Komisji Cmentarnej bierze w krzyżowy ogień delikatnie podchwytliwych pytań umalowanego jak tania ladacznica posła Chlebowskiego.
I w pewnym momencie tego swojego show poseł Chlebowski uznał za stosowne pochwalić się przed telewidzami a więc w tym momencie i mną, tym że czyta dużo książek, i to nie byle jakich książek, ale specjalnie to sobie upodobał książki Kena Folleta.
Masz ci los – kolejny erudyta!
Zmroziło mnie!
Więc jednak. Jednak czytanie niektórym szkodzi – i to ewidentnie szkodzi na głowę. Boże, ale może nie wszystkim? Może tylko niektórym?
W tym momencie przypomniało mi się co Oleksy powiedział Gudzowatemu i troszkę się uspokoiłem – on temu Gudzowatemu powiedział coś takiego:
„- teraz to ja zamierzam dużo czytać, bo chcę być ostry jak brzytwa”.
Widać różni ludzie różnie reagują. Łysy coś przeczyta i jest ostry ja brzytwa, a człowiek o żółtych włosach poczyta sobie Folleta i jest cienki jak igła.
niedziela, 24 stycznia 2010
Polska unplugged
Nie tak dawno nasz Premier wraz ze swoim ministrem finansów rozpływali się w zachwytach nad tym, jakim to cudownym ewenementem jest Polska na tle otaczającego nas świata (a może i Wszechświata? Nie wiem, nie słucham tego człowieka zbyt uważnie). Przede wszystkim jest nasza Ojczyzna, według prominentnych przedstawicieli naszych władz zieloną wyspą szczęśliwości na oceanie szarej biedy i kryzysowych kłopotów, które zewsząd nas otaczają. Nie wiem co nasz Premier miałby do powiedzenia dzisiaj wszystkim tym, którzy od dwóch tygodni nie mają w swoich gniazdkach prądu, ale nawet gdyby coś im chciał powiedzieć to muszę go zmartwić: nie usłyszą.
Z prostej przyczyny: aksamitny timbre głosu naszego Słoneczka nie ma jak do tych ludzi dotrzeć, ponieważ aby mogli go usłyszeć potrzebowaliby energii elektrycznej aby ich odbiorniki rządowych kłamstw w ogóle zaczęły działać.
Może akurat na naszych oczach właśnie dokonuję się arcyciekawy eksperyment? Niektórzy ludzie, mający się za ewidentnie bardziej spostrzegawczych niż tzw. przeciętny wyborca (przyznam się nieskromnie że staram się aspirować do tej grupy) uważają bowiem że zadziwiająco wysoka popularność tego rządu i jego nieudacznego ponad wszelkie standardy przyzwoitości szefa, bierze się ze skomasowanej osłony medialnej, zwłaszcza mediów elektronicznych. Paradoksalnie dosyć trudno tą niby oczywistą tezę na co dzień jakoś przekonująco udowodnić, ale chyba właśnie nadarza się okazja. Otóż, kiedy już nadejdzie pora wyborów, to trzeba nam bardzo dokładnie sprawdzić jak rozkładały się głosy wśród tych wszystkich, którzy byli tej elektronicznej propagandy z tak prozaicznych przyczyn jak brak prądu w gniazdkach pozbawieni. Bo to będzie taka części społeczeństwa, która będzie musiała wyciągnąć jakieś konsekwencję w stosunku do rządzących tylko na podstawie własnych doświadczeń, i nie będą to doświadczenia wykrzywione medialną dialektyką Tomasza Lisa, Moniki Olejnik czy choćby moich ulubionych Mupetów z „Teraz My”.
Taka „Polska Unplugged” – czysta, zdrowa, zapomniana...
Prawdziwa zielona wyspa, tyle że chwilowo skuta lodem.
Z prostej przyczyny: aksamitny timbre głosu naszego Słoneczka nie ma jak do tych ludzi dotrzeć, ponieważ aby mogli go usłyszeć potrzebowaliby energii elektrycznej aby ich odbiorniki rządowych kłamstw w ogóle zaczęły działać.
Może akurat na naszych oczach właśnie dokonuję się arcyciekawy eksperyment? Niektórzy ludzie, mający się za ewidentnie bardziej spostrzegawczych niż tzw. przeciętny wyborca (przyznam się nieskromnie że staram się aspirować do tej grupy) uważają bowiem że zadziwiająco wysoka popularność tego rządu i jego nieudacznego ponad wszelkie standardy przyzwoitości szefa, bierze się ze skomasowanej osłony medialnej, zwłaszcza mediów elektronicznych. Paradoksalnie dosyć trudno tą niby oczywistą tezę na co dzień jakoś przekonująco udowodnić, ale chyba właśnie nadarza się okazja. Otóż, kiedy już nadejdzie pora wyborów, to trzeba nam bardzo dokładnie sprawdzić jak rozkładały się głosy wśród tych wszystkich, którzy byli tej elektronicznej propagandy z tak prozaicznych przyczyn jak brak prądu w gniazdkach pozbawieni. Bo to będzie taka części społeczeństwa, która będzie musiała wyciągnąć jakieś konsekwencję w stosunku do rządzących tylko na podstawie własnych doświadczeń, i nie będą to doświadczenia wykrzywione medialną dialektyką Tomasza Lisa, Moniki Olejnik czy choćby moich ulubionych Mupetów z „Teraz My”.
Taka „Polska Unplugged” – czysta, zdrowa, zapomniana...
Prawdziwa zielona wyspa, tyle że chwilowo skuta lodem.
wtorek, 19 stycznia 2010
Strefa wolnego słowa – kilka ciepłych słów o radiu WNET.
Tak się już ukształtował mój rozkład dnia że niczego w zasadzie nie mogę być pewnym, poza jednym: codziennie czas od mniej więcej 7.30 do mniej więcej do godziny 9.30 rano spędzam w samochodzie.
Potem bywa różnie, ale to jedno się od kilkunastu lat nie zmienia.
I z pewnego punktu widzenia jest to ten czas, podczas którego pod wpływem manipulacji pokrętłami w moim samochodowym radioodbiorniku nabywam najwięcej informacji o otaczającym mnie świecie. Skacząc od jednej stacji do następnej i tak lawirując częstotliwościami aby pewne rzeczy usłyszeć koniecznie a innych z kolei pod żadnym pozorem (jestem mistrzem w unikaniu piątkowo-porannych seansów nienawiści w TOK-FM! – wiedząc jak bardzo team Wołek/Żakowski/Władyka/Lis mógłby mi zepsuć dzień od kilkunastu miesięcy udało mi się nawet przez sekundę nie usłyszeć ich głosów!) mój ogląd świata gdzieś tak około 9 rano jest już w miarę kompletny. Wieczorne wiadomości telewizyjne służą mi już w zasadzie tylko do „kontroli trendu”, tzn. wiedząc które fakty wyeksponuję TVN, które Polsat a które państwowa „Jedynka” lub TVP-Info wiem kto na kogo gra, kto atakuję a kto się broni i … za kim stoją aktualnie spec służby.
Tak to już jest u kogoś kto wychował się w komunizmie i kto wie że MEDIA ZAWSZE KŁAMIĄ.
Od paru dni jest jednak inaczej. Od kilku dni, a dokładniej od zeszłego wtorku całe dwie godziny od 7.00 do 9.00 moje samochodowe radio jest ustawione na jedną częstotliwość a dokładnie na warszawskie pasmo Radia Warszawa 106,2 MHZ (radio to jest rozgłośnią Diecezji Warszawsko-Praskiej), które gościnnie zagospodarował nowy projekt Krzysztofa Skowrońskiego czyli internetowe Radio Wnet.
O samym Krzysztofie Skowrońskim pisałem kiedyś na swoim starym blogu przy okazji jego odwołania z funkcji szefa radiowej Trójki. Mam o panu Skowrońskim jako o dziennikarzu zdanie więcej niż pozytywne, uważam go za zjawisko na polskim rynku mediów zupełnie wyjątkowe i to co teraz robi w swoim internetowym projekcie, którego poranny kawałek mogę śledzić w swoim samochodzie w pełni potwierdza moją wcześniejszą opinię. Po raz pierwszy chyba w swoim życiu, przez pełny czas trwania jakiejś audycji mam świadomość że ludzie, którzy ją tworzą nie ulegają żadnym naciskom, ze mówią to co myślą i chcą powiedzieć i że (rzecz autentycznie wyjątkowa!) nie ma w nich samych cienia autocenzury!
Bo moim zdaniem właśnie to coś, co zwykliśmy nazywać autocenzurą, stanowi o kompletnej nędzy polskiego dziennikarstwa. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć osoby, które tej strasznej chorobie nie ulegają: Stanisław Michalkiewicz, Bronisław Wildstein, Wojciech Cejrowski, Jerzy Jachowicz, śp. Maciej Rybiński i … i będę wdzięczny jeśli ktoś mi dorzuci jeszcze kilka nazwisk bo ja już nie potrafię. Co ciekawe dwóch z tych wyżej wymienionych tu panów (J. Jachowicz, W. Cejrowski) współtworzą projekt Radia Wnet, co w zestawieniu z innymi nazwiskami (Grzegorz Wasowski i Adam Piśko, którzy jak sądzę odeszli z Trójki wraz z Krzysztofem Skowrońskim) i postacią jego twórcy jest chyba nie lada rekomendacją.
Cały ten niedługi tekst jest, jak nietrudno się domyślić zachętą do słuchania tego projektu. Ci, którzy mieszkają w samej Warszawie lub na jej niedalekich obrzeżach mają sytuację bardzo ułatwioną bo wystarczy nastawić radioodbiornik na częstotliwość 106,2 MHZ aby w godzinach od 7.00 do 9.00 rano sobie tych świetnych audycji posłuchać, ale reszta z Państwa też nie jest tej możliwości pozbawiona, tyle że potrzebny jest do tego komputer podłączony do sieci. Wtedy można tych audycji słuchać zarówno w czasie rzeczywistym, jak i przesłuchać je z radiowego archiwum.
Proszę samemu sprawdzić jak w praktyce wygląda wolność słowa. Niezapomniane przeżycie. Warto czegoś takiego zaznać, zanim będzie za późno!
P.S Nie znam się na prawach autorskich, więc nie wiem czy publikując logo Radia Wnet ich nie naruszyłem, ale jeśli tak to oświadczam że zrobiłem to naprawdę w dobrej wierze i nie osiągając z tego tytułu żadnych korzyści majątkowych.
Potem bywa różnie, ale to jedno się od kilkunastu lat nie zmienia.
I z pewnego punktu widzenia jest to ten czas, podczas którego pod wpływem manipulacji pokrętłami w moim samochodowym radioodbiorniku nabywam najwięcej informacji o otaczającym mnie świecie. Skacząc od jednej stacji do następnej i tak lawirując częstotliwościami aby pewne rzeczy usłyszeć koniecznie a innych z kolei pod żadnym pozorem (jestem mistrzem w unikaniu piątkowo-porannych seansów nienawiści w TOK-FM! – wiedząc jak bardzo team Wołek/Żakowski/Władyka/Lis mógłby mi zepsuć dzień od kilkunastu miesięcy udało mi się nawet przez sekundę nie usłyszeć ich głosów!) mój ogląd świata gdzieś tak około 9 rano jest już w miarę kompletny. Wieczorne wiadomości telewizyjne służą mi już w zasadzie tylko do „kontroli trendu”, tzn. wiedząc które fakty wyeksponuję TVN, które Polsat a które państwowa „Jedynka” lub TVP-Info wiem kto na kogo gra, kto atakuję a kto się broni i … za kim stoją aktualnie spec służby.
Tak to już jest u kogoś kto wychował się w komunizmie i kto wie że MEDIA ZAWSZE KŁAMIĄ.
Od paru dni jest jednak inaczej. Od kilku dni, a dokładniej od zeszłego wtorku całe dwie godziny od 7.00 do 9.00 moje samochodowe radio jest ustawione na jedną częstotliwość a dokładnie na warszawskie pasmo Radia Warszawa 106,2 MHZ (radio to jest rozgłośnią Diecezji Warszawsko-Praskiej), które gościnnie zagospodarował nowy projekt Krzysztofa Skowrońskiego czyli internetowe Radio Wnet.
O samym Krzysztofie Skowrońskim pisałem kiedyś na swoim starym blogu przy okazji jego odwołania z funkcji szefa radiowej Trójki. Mam o panu Skowrońskim jako o dziennikarzu zdanie więcej niż pozytywne, uważam go za zjawisko na polskim rynku mediów zupełnie wyjątkowe i to co teraz robi w swoim internetowym projekcie, którego poranny kawałek mogę śledzić w swoim samochodzie w pełni potwierdza moją wcześniejszą opinię. Po raz pierwszy chyba w swoim życiu, przez pełny czas trwania jakiejś audycji mam świadomość że ludzie, którzy ją tworzą nie ulegają żadnym naciskom, ze mówią to co myślą i chcą powiedzieć i że (rzecz autentycznie wyjątkowa!) nie ma w nich samych cienia autocenzury!
Bo moim zdaniem właśnie to coś, co zwykliśmy nazywać autocenzurą, stanowi o kompletnej nędzy polskiego dziennikarstwa. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć osoby, które tej strasznej chorobie nie ulegają: Stanisław Michalkiewicz, Bronisław Wildstein, Wojciech Cejrowski, Jerzy Jachowicz, śp. Maciej Rybiński i … i będę wdzięczny jeśli ktoś mi dorzuci jeszcze kilka nazwisk bo ja już nie potrafię. Co ciekawe dwóch z tych wyżej wymienionych tu panów (J. Jachowicz, W. Cejrowski) współtworzą projekt Radia Wnet, co w zestawieniu z innymi nazwiskami (Grzegorz Wasowski i Adam Piśko, którzy jak sądzę odeszli z Trójki wraz z Krzysztofem Skowrońskim) i postacią jego twórcy jest chyba nie lada rekomendacją.
Cały ten niedługi tekst jest, jak nietrudno się domyślić zachętą do słuchania tego projektu. Ci, którzy mieszkają w samej Warszawie lub na jej niedalekich obrzeżach mają sytuację bardzo ułatwioną bo wystarczy nastawić radioodbiornik na częstotliwość 106,2 MHZ aby w godzinach od 7.00 do 9.00 rano sobie tych świetnych audycji posłuchać, ale reszta z Państwa też nie jest tej możliwości pozbawiona, tyle że potrzebny jest do tego komputer podłączony do sieci. Wtedy można tych audycji słuchać zarówno w czasie rzeczywistym, jak i przesłuchać je z radiowego archiwum.
Proszę samemu sprawdzić jak w praktyce wygląda wolność słowa. Niezapomniane przeżycie. Warto czegoś takiego zaznać, zanim będzie za późno!
P.S Nie znam się na prawach autorskich, więc nie wiem czy publikując logo Radia Wnet ich nie naruszyłem, ale jeśli tak to oświadczam że zrobiłem to naprawdę w dobrej wierze i nie osiągając z tego tytułu żadnych korzyści majątkowych.
piątek, 15 stycznia 2010
Wyborczo-sondażowa sensacja.
Z pewnych sondaży wynika że gdyby wybory odbyły się (wstawić aktualną datę) to startujący w nich obecny Prezydent Lech Kaczyński przegrałby je koncertowo nawet z kimś takim jak (tu wstawić dowolne imię i nazwisko lub pseudonim artystyczny) gdyby oczywiście ten (jak wyżej) startował w wyborach, które odbyłyby się (wstawić dzisiejszą datę).
Wszystko to być może.
Aby to sprawdzić trzeba by faktycznie namówić np. Adama Małysza, Wojciecha Manna bądź Irenę Santor aby któraś z tych szacownych osób zechciała wystartować w nadchodzących wyborach prezydenckich. Mam podejrzenie graniczące z pewnością że żadna nie zechce, ale pragnę zapewnić że nawet gdyby zechciały to by z Prezydentem Lechem Kaczyńskim… przegrały. Udowodnić tego nie mogę, ale co mi szkodzi zapewnić?
Jak zabawa to zabawa.
I analogicznie: jestem pewien że gdyby przyszło zetrzeć się w wyborczym boju Premierowi Tuskowi np. bo ja wiem? Z Alem Pacino, Kotem w Butach czy choćby z Batmanem to na pewno by przegrał.
I to już w pierwszej turze!
Wszystko to być może.
Aby to sprawdzić trzeba by faktycznie namówić np. Adama Małysza, Wojciecha Manna bądź Irenę Santor aby któraś z tych szacownych osób zechciała wystartować w nadchodzących wyborach prezydenckich. Mam podejrzenie graniczące z pewnością że żadna nie zechce, ale pragnę zapewnić że nawet gdyby zechciały to by z Prezydentem Lechem Kaczyńskim… przegrały. Udowodnić tego nie mogę, ale co mi szkodzi zapewnić?
Jak zabawa to zabawa.
I analogicznie: jestem pewien że gdyby przyszło zetrzeć się w wyborczym boju Premierowi Tuskowi np. bo ja wiem? Z Alem Pacino, Kotem w Butach czy choćby z Batmanem to na pewno by przegrał.
I to już w pierwszej turze!
środa, 13 stycznia 2010
O pożytkach z afery hazardowej.
Jest rzeczą oczywistą że kiedy dzieję się coś co przykuwa uwagę i nie pozwala o sobie zapomnieć, człowiekowi który lubi się czasem zastanowić nad tym czy owym, czasem przyjdzie jakiś pomysł do głowy.
Zwykle nie jest to pomysł mądry i bardzo szybko się go porzuca, nie ujawniając w żadnym wypadku światu, no bo wiadomo: kto by się tam obnosił publicznie z głupimi pomysłami? Co najwyżej politycy, ale oni mają płacone od dniówki a nie od wartości ich pomysłów, więc im wszystko jedno.
Oczywiście, jak każdy odrobinę rozpolitykowany Polak śledzę to co się dzieję w tzw. aferze hazardowej. Wiem o niej co nieco, wiem na przykład że były już (niestety) szef CBA przyszedł swego czasu do wciąż urzędującego (niestety) Premiera Donalda Tuska z informacją że kilku ludzi z jego otoczenia próbuje robić to co umieją najlepiej czyli kręcić lody, tym razem przy pisaniu ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Szef CBA poinformował naszego urzędującego wciąż Premiera że jest wielce prawdopodobne że robią to pod dyktando kilku panów z branży, z legendarnym już Rysiem na czele. Legendarny Rysio z kolei ma córkę, którą koniecznie chciał umiejscowić w Totalizatorze Sportowym aby tam pilnowała interesów ojca.
Potem był artykuł w Rzepie, potem była rozpierducha w mediach, po której z kolei powołano komisję, która poza tym że ma nic nie wykryć to ma też zbadać historię hazardu od antyku do czasów nowożytnych, potem z kolei była kolejna rozpierducha z odwołaniem posłów PiS-u, bo istniało niebezpieczeństwo że akurat ta dwójka ze względu na swoją chorobliwą dociekliwość mogłaby co nieco wykryć, zwłaszcza, niestety już w czasach nowożytnych, no a potem przyszedł przed obliczę komisji pan Jacek Kapica i jego szef Jan Vincent Rostowski, który jest zdaję się już Bogiem, albo lada moment nim zostanie.
I teraz, po dwóch dniach pracy tej komisji (tak, tak wiem że oni „pracują” już dużo dłużej, ale ja prawdziwą pracę liczyłbym jednak dopiero od przedwczoraj) wyłania mi się obraz, który jak to się teraz wśród młodzieży mówi: „mi zajarzył”. Otóż kiedy słuchałem panów Kapicy i Rostowskiego to zdałem sobie sprawę że nasz Rząd, nasze Ministerstwo Finansów i szerzej nasze służby państwowe działają tak że gdyby oni byli na przykład hurtownią pluszowych zabawek, to by ich zamknęła pierwsza lepsza kontrola, która by do nich przyszła na inspekcję. Czy to by był pan od BHP, gość od sprawdzania szybów kominowych, Sanepid, Skarbówka czy cokolwiek. Minister Rostowski który o niczym nie wie, nie wie na przykład że „mu się piszę” nowa ustawa choć on jeszcze pracuję nad starą, wiceminister, który sobie tworzy „notatki” kiedy chce, dla kogo chce i sypię nimi z rękawa w zależności od potrzeby chwili. Minister Boni który dzwoni do wiceministra Kapicy kiedy ten jest na urlopie i każe mu płodzić na tym urlopie akt legislacyjny (gdzie? Na plaży?) choć jego zwierzchnik, minister Rostowski akurat nie jest na urlopie i ma pod ręką cały swój ministerialny aparat do dyspozycji, Premier, który zwołuję dziwne spotkania, potem znienacka o coś pyta, potem zadowala się ustną odpowiedzią, a dokumenty go nic nie obchodzą… No burdel jak sto pięćdziesiąt!
I teraz mi przyszło do głowy że my przecież cały czas się kręcimy wokół hazardu! I to jest ten moment żebym przedstawił ten mój pomysł.
Głupi, wiem. Strasznie głupi, właściwie to taki głupi że aż śmieszny. Ale właśnie dlatego że taki głupi to go teraz przedstawię. Bo choć on jest taki głupi, to jednak na tle tego co się u nas wyrabia wygląda moim zdaniem całkiem rozsądnie!
Serio!
Więc wpadło mi do głowy że gdybyśmy na jeden moment wypożyczyli od tego naszego Totalizatora Sportowego jedną z tych jego maszyn losujących, wrzucili do niej, ja wiem? - kilkaset kolorowych kuleczek, przyjęli jakieś kryteria doboru (wiek, wykształcenie, kolor oczu?) i mocno zakręcili tym bębnem to ta maszyna wylosowała by nam z przypadkowej grupy przypadkowo wyłonionych Polaków sto razy lepszy Rząd i kilkaset razy lepszych ministrów niż to co teraz mamy!
O Premierze nie wspomnę - szansa że mógłby się trafić gorszy jest taka sama jak to że ja trafię szóstkę w totka 2.346 razy pod rząd. A to by przecież znaczyło że spotkałby mnie jeszcze większy fart niż Piskorskiego w kasynie. Przecież to niemożliwe.
Zwykle nie jest to pomysł mądry i bardzo szybko się go porzuca, nie ujawniając w żadnym wypadku światu, no bo wiadomo: kto by się tam obnosił publicznie z głupimi pomysłami? Co najwyżej politycy, ale oni mają płacone od dniówki a nie od wartości ich pomysłów, więc im wszystko jedno.
Oczywiście, jak każdy odrobinę rozpolitykowany Polak śledzę to co się dzieję w tzw. aferze hazardowej. Wiem o niej co nieco, wiem na przykład że były już (niestety) szef CBA przyszedł swego czasu do wciąż urzędującego (niestety) Premiera Donalda Tuska z informacją że kilku ludzi z jego otoczenia próbuje robić to co umieją najlepiej czyli kręcić lody, tym razem przy pisaniu ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Szef CBA poinformował naszego urzędującego wciąż Premiera że jest wielce prawdopodobne że robią to pod dyktando kilku panów z branży, z legendarnym już Rysiem na czele. Legendarny Rysio z kolei ma córkę, którą koniecznie chciał umiejscowić w Totalizatorze Sportowym aby tam pilnowała interesów ojca.
Potem był artykuł w Rzepie, potem była rozpierducha w mediach, po której z kolei powołano komisję, która poza tym że ma nic nie wykryć to ma też zbadać historię hazardu od antyku do czasów nowożytnych, potem z kolei była kolejna rozpierducha z odwołaniem posłów PiS-u, bo istniało niebezpieczeństwo że akurat ta dwójka ze względu na swoją chorobliwą dociekliwość mogłaby co nieco wykryć, zwłaszcza, niestety już w czasach nowożytnych, no a potem przyszedł przed obliczę komisji pan Jacek Kapica i jego szef Jan Vincent Rostowski, który jest zdaję się już Bogiem, albo lada moment nim zostanie.
I teraz, po dwóch dniach pracy tej komisji (tak, tak wiem że oni „pracują” już dużo dłużej, ale ja prawdziwą pracę liczyłbym jednak dopiero od przedwczoraj) wyłania mi się obraz, który jak to się teraz wśród młodzieży mówi: „mi zajarzył”. Otóż kiedy słuchałem panów Kapicy i Rostowskiego to zdałem sobie sprawę że nasz Rząd, nasze Ministerstwo Finansów i szerzej nasze służby państwowe działają tak że gdyby oni byli na przykład hurtownią pluszowych zabawek, to by ich zamknęła pierwsza lepsza kontrola, która by do nich przyszła na inspekcję. Czy to by był pan od BHP, gość od sprawdzania szybów kominowych, Sanepid, Skarbówka czy cokolwiek. Minister Rostowski który o niczym nie wie, nie wie na przykład że „mu się piszę” nowa ustawa choć on jeszcze pracuję nad starą, wiceminister, który sobie tworzy „notatki” kiedy chce, dla kogo chce i sypię nimi z rękawa w zależności od potrzeby chwili. Minister Boni który dzwoni do wiceministra Kapicy kiedy ten jest na urlopie i każe mu płodzić na tym urlopie akt legislacyjny (gdzie? Na plaży?) choć jego zwierzchnik, minister Rostowski akurat nie jest na urlopie i ma pod ręką cały swój ministerialny aparat do dyspozycji, Premier, który zwołuję dziwne spotkania, potem znienacka o coś pyta, potem zadowala się ustną odpowiedzią, a dokumenty go nic nie obchodzą… No burdel jak sto pięćdziesiąt!
I teraz mi przyszło do głowy że my przecież cały czas się kręcimy wokół hazardu! I to jest ten moment żebym przedstawił ten mój pomysł.
Głupi, wiem. Strasznie głupi, właściwie to taki głupi że aż śmieszny. Ale właśnie dlatego że taki głupi to go teraz przedstawię. Bo choć on jest taki głupi, to jednak na tle tego co się u nas wyrabia wygląda moim zdaniem całkiem rozsądnie!
Serio!
Więc wpadło mi do głowy że gdybyśmy na jeden moment wypożyczyli od tego naszego Totalizatora Sportowego jedną z tych jego maszyn losujących, wrzucili do niej, ja wiem? - kilkaset kolorowych kuleczek, przyjęli jakieś kryteria doboru (wiek, wykształcenie, kolor oczu?) i mocno zakręcili tym bębnem to ta maszyna wylosowała by nam z przypadkowej grupy przypadkowo wyłonionych Polaków sto razy lepszy Rząd i kilkaset razy lepszych ministrów niż to co teraz mamy!
O Premierze nie wspomnę - szansa że mógłby się trafić gorszy jest taka sama jak to że ja trafię szóstkę w totka 2.346 razy pod rząd. A to by przecież znaczyło że spotkałby mnie jeszcze większy fart niż Piskorskiego w kasynie. Przecież to niemożliwe.
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Wanna Wassermana czy szufla Grasia?
Czy jeszcze ktoś pamięta słynną wannę posła Wassermana? Czy pamiętają Państwo jak nasi rodzimi, pożal się Boże paparazzi kręcili się po podkrakowskim osiedlu aby z nacelowanymi do strzału zza winkla obiektywami upolować jakąś wystającą z ziemi gazową rurkę czy cokolwiek czym można by jakoś ugodzić w rządzący wtedy PiS?
A czy którykolwiek z tych gardłujących wtedy o słynnej wannie żurnalistów zamieścił jakiekolwiek sprostowanie że poseł Wassermann jednak wygrał proces, który wytoczył niesolidnemu wykonawcy, który mu tą mityczną wannę źle zamontował? Ja się swego czasu natknąłem na taką kilku zdaniową notkę na jakiejś 36 stronie przysłowiowego „Kwartalnika Pszczelarza”, ale jakiejś większej akcji sprostowań z tego tytułu nie zanotowałem. Doprawdy, dziwnymi prawami rządzą się redakcję gazet w Polsce i sztaby serwisów informacyjnych w przeróżnych stacjach telewizyjnych. Ale zima, która od kilkunastu dni nas tak ładnie doświadcza to także okazja do kolejnych polowań dziennikarskich. Podrzucam ciekawy temat naszym orłom dziennikarstwa: czy poseł Graś odśnieżył podjazd przed willą swojego niemieckiego pracodawcy? Czy zrobił to sam czy zatrudnił podwykonawcę? Czy mu jest z szuflą do śniegu do twarzy?
CIEĆ ROKU
Czy to nie byłby świetny temat dla tefałenowskich Mupetów: Sekielskiego i Morozowskiego?
Czy Olejnik nie zechciała by po swojemu docisnąć za pomocą swojego słynnego (nomen-omen) gradu dociekliwych pytań w swojej „Kropce nad i” naszego „ciecia roku”?
A skoro już przy cieciu roku, czy nasz „Dziennikarz roku” nie zapytał by: co z tym Grasiem?
A czy którykolwiek z tych gardłujących wtedy o słynnej wannie żurnalistów zamieścił jakiekolwiek sprostowanie że poseł Wassermann jednak wygrał proces, który wytoczył niesolidnemu wykonawcy, który mu tą mityczną wannę źle zamontował? Ja się swego czasu natknąłem na taką kilku zdaniową notkę na jakiejś 36 stronie przysłowiowego „Kwartalnika Pszczelarza”, ale jakiejś większej akcji sprostowań z tego tytułu nie zanotowałem. Doprawdy, dziwnymi prawami rządzą się redakcję gazet w Polsce i sztaby serwisów informacyjnych w przeróżnych stacjach telewizyjnych. Ale zima, która od kilkunastu dni nas tak ładnie doświadcza to także okazja do kolejnych polowań dziennikarskich. Podrzucam ciekawy temat naszym orłom dziennikarstwa: czy poseł Graś odśnieżył podjazd przed willą swojego niemieckiego pracodawcy? Czy zrobił to sam czy zatrudnił podwykonawcę? Czy mu jest z szuflą do śniegu do twarzy?
CIEĆ ROKU
Czy to nie byłby świetny temat dla tefałenowskich Mupetów: Sekielskiego i Morozowskiego?
Czy Olejnik nie zechciała by po swojemu docisnąć za pomocą swojego słynnego (nomen-omen) gradu dociekliwych pytań w swojej „Kropce nad i” naszego „ciecia roku”?
A skoro już przy cieciu roku, czy nasz „Dziennikarz roku” nie zapytał by: co z tym Grasiem?
sobota, 9 stycznia 2010
czwartek, 7 stycznia 2010
Telekaznodzieja wybzyka cię w serduszko
Kolejny raz, jak co roku cała niedziela na kilku kanałach radia i telewizji będzie zagospodarowana przez naszego cudacznego, podstarzałego Forresta Gumpa który jak zwykle, aby nie daj Bóg nie wprowadzić jakiegokolwiek zakłócenia w corocznym rytuale objawi się nam w swojej żółtej koszuli, okularkach z czerwonymi oprawkami i będzie się rytualnie jąkać aby wyrwać jak najwięcej kasy z naszych portmonetek. Będąc ścisłym nie zrobi tego sam, tylko wyręczy się nasłaniem na nas małoletnich bojówek z czerwonymi puszkami w zmarzniętych łapkach jak nie przymierzając komanda Andersenowskich dziewczynek z zapałkami.
Z tym Jerzym Owsiakiem to mam permanentny problem bo w rozmowach z moimi znajomymi, którzy w swojej przytłaczającej większości zachwycają się tą akcją i jej corocznymi finansowymi rekordami, jednym z głównych i właściwie zamykających wszelkie rzeczowe dyskusję argumentów jest to że ona „ratuję życie dzieciaków”.
No i jak tu teraz powiedzieć coś mądrego takiemu dyskutantowi skoro natychmiastową, ciętą ripostą będzie: „jak to, to ty nie chcesz ratować życia dzieciaków?”
Proszę zauważyć – tam nie padnie słowo: „dzieci”. Tam jak amen w pacierzu będzie użyte słowo: „dzieciaków”.
Bo to jest klisza. Klisza wgrana w tysiącach propagandowych tele-pogaduszek, w setkach radiowych i telewizyjnych zajawek przed każdą kolejną erupcją owsiakowej grandy. Ta akcją ma swój rytuał, swoich propagatorów i swoje cele do spełnienia. Nie jestem pewien czy „życie dzieciaków” jest w hierarchii tych celów na szczytowych pozycjach. Zresztą nie chce się wcale o to spierać. Z punktu widzenia samego Owsiaka być może na początku zamysł był faktycznie szlachetny, ale ilość pieczeni do upieczenia przy każdej kolejnej akcji Orkiestry przez różnych polityków, lokalnych notabli i różnych biznesowych kółek wzajemnego wspierania się, nie pozostawia w mojej głowie żadnych złudzeń że to co się teraz z akcją Owsiaka dzieję już dawno oderwało się od czegoś co można by jakoś wiązać z tradycyjnie pojmowaną dobroczynnością. Ja oczywiście byłem krytycznie nastawiony do tej akcji od samego jej początku, i z roku na rok moje nastawienie znajduję coraz więcej dowodów na to że miałem rację a udział Orkiestry w tzw. „koalicji 21 października” w 2007 roku jest już dla mnie zamykającym dowodem na jej polityczny charakter, ale co dziwne (a właściwie to wcale nie dziwne zważywszy na zainwestowane środki w jej rozpropagowanie) moi oponenci też się na swoich pozycjach umacniają. Tak więc, jest chyba coraz mniej miejsc stycznych w których jakakolwiek rzeczowa dyskusja mogłaby zaistnieć. To zaczyna być już owsiakowy kościół a jego wyznawcy swojemu teleewangeliście wierzą w ciemno. Tak na marginesie warto tu zaznaczyć że ten zbiór pokrywa się w stu procentach ze zbiorem krytyków słuchaczy Radia Maryja i ludzi darzących uwielbieniem jego twórcę. Taki paradoks, bo pewnie by się straszliwie oburzyli gdyby ich analogiczne uwielbienie do „Jurasa” porównać do uczucia jakim słuchacze toruńskiej radiostacji darzą jej Ojca Dyrektora a ich samych nazwać „owsiakowymi moherami”. Aby ich psychicznie dobić napiszę jeszcze złośliwie że Ojciec Rydzyk przynajmniej swoją medialną ambonę stworzył od podstaw sam, podczas gdy Owsiak żeruję stosując moralny szantaż głównie na mediach publicznych. Ale to tylko tak na marginesie bo nie o tym chciałem właściwie napisać.
Bo ja właściwie chciałem zająć się tylko jednym aspektem tej akcji. Ten jeden, jedyny aspekt moim zdaniem sprawia że rozpatrując ocenę Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w kontekście jej społecznej przydatności bilans wychodzi mi drastycznie na minus.
Ja teraz jednak muszę jeszcze raz tutaj napisać: pewnie pieniądze zebrane przez Owsiaka uratowały niejedno życie małego obywatela naszego kraju, ale w systemowej ocenia tego zjawiska ten argument nie może tu być w żaden sposób wykorzystany!
Bo on nie ma tu nic do rzeczy.
Ja chce się zając Orkiestrą na tle całego systemu opieki zdrowotnej w Polsce a Owsiak, który do rozpropagowania swojej akcji używał od samego jej początku polityków wszelkich możliwych szczebli i orientacji, telewizji publicznej i publicznego radia oraz wchodził z nią w sam środek tego systemu musi się z taką oceną i analizą liczyć.
Gdyby obywatel Owsiak założył swoją fundację i zbierał na nią pieniądze tak jak robią to inne tego typu instytucję non profit, a następnie pożytkował je na zbożne cele na obrzeżach państwowości nie doprowadzając do styku swojej działalności z działalnością instytucji będących jądrem systemu opieki zdrowotnej to wara mi i od samego Owsiaka jak i jego dzieła. Ale Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest w zasadzie czymś w rodzaju huby przywierającej ściśle do sytemu i obywatel Owsiak musi się liczyć z krytyką taką samą z jaką musi się dzisiaj liczyć Ewa Kopacz czy musiał się liczyć ś.p. profesor Religa. Takie są konsekwencję wchodzenia w politykę, a Owsiak w politykę wszedł już dawno pozwalając niektórym politykom żeby używali do swoich celów jego Orkiestry.
A nasz system opieki zdrowotnej z ratowania „życia dzieciaków” (w wieku od lat 0 do 100) wywiązuję się średnio, przy czym słowo „średnio” to eufemizm, bo każde inne słowo którym bym chciał ten eufemizm zastąpić byłoby źle brzmiącym w tym tekście paskudnym przekleństwem.
I teraz chciałbym przejść do rzeczy.
Jeśli coś działa źle to wszystko to co przedłuża działanie takiego mechanizmu jest ze swój natury szkodliwe. Nasz system opieki zdrowotnej jest przerażająco spatologizowany, do cna skorumpowany i oderwany od absolutnie każdego słowa z przysięgi Hipokratesa jaką każdy lekarz w Polsce składa jako tzw. Przyrzeczenia Lekarskie zakładając na siebie po raz pierwszy lekarski kitel i wieszając na szyi stetoskop.
Gdyby Jerzy Owsiak sam zbierał pieniądze a następnie za te uzbierane przez siebie pieniądze zbudował samodzielną prywatną klinikę, wyposażył ją w nowoczesny sprzęt a następnie zatrudnił fachowy personel ratujący ludzkie życie zgodnie z zasadami etyki lekarskiej wypracowanej przez tysiąclecia naszej cywilizacji, a następnie zaproponował kompleksowe rozwiązanie za pomocą którego taką modelową klinikę można by multiplikować w skali całego kraju jako rozwiązanie systemowe, to wtedy bym takiemu wejściu w politykę obywatela Owsiaka przyklasnął i pewnie sam bym sobie życzył widzieć go jako dożywotniego ministra zdrowia Rzeczypospolitej, ale to co obecnie ze swoją akcją robi obywatel Owsiak i wszyscy, którzy mu robią medialną klakę jest niczym innym niż klajstrowaniem zbrodniczego systemu, który codziennie wysyła taśmowo na tamten świat (wierzę że lepszy, ale po co się śpieszyć skoro po tamtej stronie i tak jest wieczność?) obywateli naszego Państwa w różnym zresztą wieku. Jest w pewnym sensie legitymizowaniem tego chorego systemu i udaną próbą wpajania obywatelom świadomości że tak jak jest „tak już musi być i nic się nie da zrobić”.
Biblijna przypowieść o Onanie uczy nas że pewne działania nie przynoszą ludzkości jako zbiorowości żadnych pożytków a tym samym są niemiłe Bogu. Od jego imienia nazwano pewną czynność przynoszącą krótkotrwałą i pustą przyjemność tylko uczestnikowi będącemu w środku tego wydarzenia. Trudno mi jakoś widzieć kolejną, zbliżającą się zbiorową tele-rozpierduchę w innym kontekście niż właśnie w kontekście takiego rozwrzeszczanego, medialnego onanizmu z którego nie wyniknie dla nas jako społeczeństwa żaden większy pożytek bo będzie on tylko przypominał zagarnianie wody durszlakiem.
Więc co?
Więc wrzuć bracie piątaka do puszki i „ratuj dzieciaki” bo w tym samym czasie System być może dobiję kilka innych. Ale ty sumienie masz czyste bo sobie za jedyne pięć złotych kupiłeś spokój na cały rok. Tanio wyszło.
Z tym Jerzym Owsiakiem to mam permanentny problem bo w rozmowach z moimi znajomymi, którzy w swojej przytłaczającej większości zachwycają się tą akcją i jej corocznymi finansowymi rekordami, jednym z głównych i właściwie zamykających wszelkie rzeczowe dyskusję argumentów jest to że ona „ratuję życie dzieciaków”.
No i jak tu teraz powiedzieć coś mądrego takiemu dyskutantowi skoro natychmiastową, ciętą ripostą będzie: „jak to, to ty nie chcesz ratować życia dzieciaków?”
Proszę zauważyć – tam nie padnie słowo: „dzieci”. Tam jak amen w pacierzu będzie użyte słowo: „dzieciaków”.
Bo to jest klisza. Klisza wgrana w tysiącach propagandowych tele-pogaduszek, w setkach radiowych i telewizyjnych zajawek przed każdą kolejną erupcją owsiakowej grandy. Ta akcją ma swój rytuał, swoich propagatorów i swoje cele do spełnienia. Nie jestem pewien czy „życie dzieciaków” jest w hierarchii tych celów na szczytowych pozycjach. Zresztą nie chce się wcale o to spierać. Z punktu widzenia samego Owsiaka być może na początku zamysł był faktycznie szlachetny, ale ilość pieczeni do upieczenia przy każdej kolejnej akcji Orkiestry przez różnych polityków, lokalnych notabli i różnych biznesowych kółek wzajemnego wspierania się, nie pozostawia w mojej głowie żadnych złudzeń że to co się teraz z akcją Owsiaka dzieję już dawno oderwało się od czegoś co można by jakoś wiązać z tradycyjnie pojmowaną dobroczynnością. Ja oczywiście byłem krytycznie nastawiony do tej akcji od samego jej początku, i z roku na rok moje nastawienie znajduję coraz więcej dowodów na to że miałem rację a udział Orkiestry w tzw. „koalicji 21 października” w 2007 roku jest już dla mnie zamykającym dowodem na jej polityczny charakter, ale co dziwne (a właściwie to wcale nie dziwne zważywszy na zainwestowane środki w jej rozpropagowanie) moi oponenci też się na swoich pozycjach umacniają. Tak więc, jest chyba coraz mniej miejsc stycznych w których jakakolwiek rzeczowa dyskusja mogłaby zaistnieć. To zaczyna być już owsiakowy kościół a jego wyznawcy swojemu teleewangeliście wierzą w ciemno. Tak na marginesie warto tu zaznaczyć że ten zbiór pokrywa się w stu procentach ze zbiorem krytyków słuchaczy Radia Maryja i ludzi darzących uwielbieniem jego twórcę. Taki paradoks, bo pewnie by się straszliwie oburzyli gdyby ich analogiczne uwielbienie do „Jurasa” porównać do uczucia jakim słuchacze toruńskiej radiostacji darzą jej Ojca Dyrektora a ich samych nazwać „owsiakowymi moherami”. Aby ich psychicznie dobić napiszę jeszcze złośliwie że Ojciec Rydzyk przynajmniej swoją medialną ambonę stworzył od podstaw sam, podczas gdy Owsiak żeruję stosując moralny szantaż głównie na mediach publicznych. Ale to tylko tak na marginesie bo nie o tym chciałem właściwie napisać.
Bo ja właściwie chciałem zająć się tylko jednym aspektem tej akcji. Ten jeden, jedyny aspekt moim zdaniem sprawia że rozpatrując ocenę Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w kontekście jej społecznej przydatności bilans wychodzi mi drastycznie na minus.
Ja teraz jednak muszę jeszcze raz tutaj napisać: pewnie pieniądze zebrane przez Owsiaka uratowały niejedno życie małego obywatela naszego kraju, ale w systemowej ocenia tego zjawiska ten argument nie może tu być w żaden sposób wykorzystany!
Bo on nie ma tu nic do rzeczy.
Ja chce się zając Orkiestrą na tle całego systemu opieki zdrowotnej w Polsce a Owsiak, który do rozpropagowania swojej akcji używał od samego jej początku polityków wszelkich możliwych szczebli i orientacji, telewizji publicznej i publicznego radia oraz wchodził z nią w sam środek tego systemu musi się z taką oceną i analizą liczyć.
Gdyby obywatel Owsiak założył swoją fundację i zbierał na nią pieniądze tak jak robią to inne tego typu instytucję non profit, a następnie pożytkował je na zbożne cele na obrzeżach państwowości nie doprowadzając do styku swojej działalności z działalnością instytucji będących jądrem systemu opieki zdrowotnej to wara mi i od samego Owsiaka jak i jego dzieła. Ale Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest w zasadzie czymś w rodzaju huby przywierającej ściśle do sytemu i obywatel Owsiak musi się liczyć z krytyką taką samą z jaką musi się dzisiaj liczyć Ewa Kopacz czy musiał się liczyć ś.p. profesor Religa. Takie są konsekwencję wchodzenia w politykę, a Owsiak w politykę wszedł już dawno pozwalając niektórym politykom żeby używali do swoich celów jego Orkiestry.
A nasz system opieki zdrowotnej z ratowania „życia dzieciaków” (w wieku od lat 0 do 100) wywiązuję się średnio, przy czym słowo „średnio” to eufemizm, bo każde inne słowo którym bym chciał ten eufemizm zastąpić byłoby źle brzmiącym w tym tekście paskudnym przekleństwem.
I teraz chciałbym przejść do rzeczy.
Jeśli coś działa źle to wszystko to co przedłuża działanie takiego mechanizmu jest ze swój natury szkodliwe. Nasz system opieki zdrowotnej jest przerażająco spatologizowany, do cna skorumpowany i oderwany od absolutnie każdego słowa z przysięgi Hipokratesa jaką każdy lekarz w Polsce składa jako tzw. Przyrzeczenia Lekarskie zakładając na siebie po raz pierwszy lekarski kitel i wieszając na szyi stetoskop.
Gdyby Jerzy Owsiak sam zbierał pieniądze a następnie za te uzbierane przez siebie pieniądze zbudował samodzielną prywatną klinikę, wyposażył ją w nowoczesny sprzęt a następnie zatrudnił fachowy personel ratujący ludzkie życie zgodnie z zasadami etyki lekarskiej wypracowanej przez tysiąclecia naszej cywilizacji, a następnie zaproponował kompleksowe rozwiązanie za pomocą którego taką modelową klinikę można by multiplikować w skali całego kraju jako rozwiązanie systemowe, to wtedy bym takiemu wejściu w politykę obywatela Owsiaka przyklasnął i pewnie sam bym sobie życzył widzieć go jako dożywotniego ministra zdrowia Rzeczypospolitej, ale to co obecnie ze swoją akcją robi obywatel Owsiak i wszyscy, którzy mu robią medialną klakę jest niczym innym niż klajstrowaniem zbrodniczego systemu, który codziennie wysyła taśmowo na tamten świat (wierzę że lepszy, ale po co się śpieszyć skoro po tamtej stronie i tak jest wieczność?) obywateli naszego Państwa w różnym zresztą wieku. Jest w pewnym sensie legitymizowaniem tego chorego systemu i udaną próbą wpajania obywatelom świadomości że tak jak jest „tak już musi być i nic się nie da zrobić”.
Biblijna przypowieść o Onanie uczy nas że pewne działania nie przynoszą ludzkości jako zbiorowości żadnych pożytków a tym samym są niemiłe Bogu. Od jego imienia nazwano pewną czynność przynoszącą krótkotrwałą i pustą przyjemność tylko uczestnikowi będącemu w środku tego wydarzenia. Trudno mi jakoś widzieć kolejną, zbliżającą się zbiorową tele-rozpierduchę w innym kontekście niż właśnie w kontekście takiego rozwrzeszczanego, medialnego onanizmu z którego nie wyniknie dla nas jako społeczeństwa żaden większy pożytek bo będzie on tylko przypominał zagarnianie wody durszlakiem.
Więc co?
Więc wrzuć bracie piątaka do puszki i „ratuj dzieciaki” bo w tym samym czasie System być może dobiję kilka innych. Ale ty sumienie masz czyste bo sobie za jedyne pięć złotych kupiłeś spokój na cały rok. Tanio wyszło.
wtorek, 5 stycznia 2010
Słynne rockowe okładki: Śniadanie w Złotych Tarasach
Nie wiem czy w dobie płyty kompaktowej jej okładka stanowi jeszcze tak bardzo integralną jej cześć, ale w czasach mojej młodości kiedy królowała niepodzielnie płyta winylowa, okładka była bardzo ważnym jej elementem. Wiele projektów okładek przeszło do historii jako samoistne dzieła użytkowej sztuki graficznej (np. Judas Priest – „British Steel”, Rolling Stones „Sticky Fingers”, Beatles „Abbey Road” i setki innych), okładki dla wielu zespołów i artystów projektowali wielcy malarze i twórcy (choćby H.R. Giger dla Emerson Lake & Palmer, Andy Warhol dla Velvet Underground czy Rolling Stonesów), a wiele albumów kojarzy się niepodzielnie z tym co możemy zobaczyć na ich frontach okładek.
Każdy z mojej generacji wie że zeppelinowskie „Schody do nieba” znajdzie na tej płycie, na okładce której starszy człowiek dźwiga wiązkę chrustu na opał, purplowskie „Dziecko w czasie” kończy pierwszą stronę płyty na okładce której twarze członków zespołu imitują twarze ojców założycieli Stanów Zjednoczonych wyrzeźbionych w zboczu góry a słynny kawałek Pink Floyd „Money” mieści się na płycie którą zdobi wiązka światła rozszczepiona przez pryzmat.
Jedną z najlepszych okładek zespołu Supertramp jest ta która zdobi ich największy fonograficzny sukces komercyjny i artystyczny czyli płytę „Breakfast In America”. Gdyby jakiś polski zespół miał chęć zatytułować swoja płytę „Śniadanie w Złotych Tarasach” mam dla niego gotowy projekt…
Każdy z mojej generacji wie że zeppelinowskie „Schody do nieba” znajdzie na tej płycie, na okładce której starszy człowiek dźwiga wiązkę chrustu na opał, purplowskie „Dziecko w czasie” kończy pierwszą stronę płyty na okładce której twarze członków zespołu imitują twarze ojców założycieli Stanów Zjednoczonych wyrzeźbionych w zboczu góry a słynny kawałek Pink Floyd „Money” mieści się na płycie którą zdobi wiązka światła rozszczepiona przez pryzmat.
Jedną z najlepszych okładek zespołu Supertramp jest ta która zdobi ich największy fonograficzny sukces komercyjny i artystyczny czyli płytę „Breakfast In America”. Gdyby jakiś polski zespół miał chęć zatytułować swoja płytę „Śniadanie w Złotych Tarasach” mam dla niego gotowy projekt…
Subskrybuj:
Posty (Atom)