Jedną z największych katastrof intelektualnych współczesnej Polski jest moim zdaniem doszczętne sformatowanie medialno-ideologiczne Polaków. Mam na myśli taki rodzaj zachowań konsumenckich w sferze medialnej i popkulturowej, który polega na tym że zwolennicy np. „Gazety Wyborczej” czy „Polityki” nie kupią nigdy w kiosku z gazetami „Naszego Dziennika” czy „Najwyższego Czasu” (i na odwrót) przez co nasz polityczny dyskurs przypomina wojnę pozycyjną toczoną na ufortyfikowaniu typu Linia Maginota: zwolennicy jednej i drugiej strony ostrzeliwują się z własnych okopów, sprawiając że jakakolwiek świeża myśl i nowa idea nie ma żadnej szansy na zaistnienie w przestrzeni publicznej, ponieważ nikt kto miałby choćby przez chwilę samobójczą chęć jej wyartykułowania po minutowym zastanowieniu nigdy nie wychyli się spoza tej medialnej kanonady na pewny odstrzał.
Ale z samej konstatacji tego faktu nie wynika jeszcze że w sytuacji, w którą zabrnęliśmy (albo raczej, w którą nas zapędzono) jedynym rozsądnym wyjściem byłoby okrzyknięcie jakiegoś wariantu „opcji zero” i wspólne podjęcie „już od teraz pokojowej, rzeczowej i merytorycznej dyskusji nad kształtem wolnej Polski”.
Dlaczego tak myślę, skoro naokoło wszyscy nawołują do zakończenia wojny polsko-polskiej lub dowodzą że tylko zgoda buduję?
Ano mam ku temu dwa powody: jeden „miękki” i jeden „twardy”.
Miękkim dowodem jest coś co się potocznie nazywa doświadczeniem życiowym. Dla przykładu: jeśli wracając z pracy późnym wieczorem kilka razy w tym samym miejscu zostanę pobity i okradziony, to albo zmienię trasę powrotu, albo schowam w lewą kieszeń płaszcza kastet, a w prawą ostry nóż sprężynowy. W innym przypadku można o mnie mówić że jestem idiotą.
Twardego dowodu dostarczył mi niedawno sam Andrzej Wajda podczas swojego słynnego show w Pałacyku na Wodzie w warszawskich Łazienkach. To co on tam zaprezentował w pełnym bezwstydzie i bez żadnych barokowych ozdobników, do których przyzwyczaili nas przez ostatnie dwadzieścia lat pookrogłostołowej hybrydy polskiej państwowości kolejne „autorytety moralne”, to istne credo środowiska, które tak trafnie Waldemar Łysiak nazwał w swojej publicystyce Różowym Salonem.
W zasadzie cały szeroki obóz patriotyczny, przywiązany do tradycyjnie polskich wartości powinien za ten spicz wystawić Wajdzie pomnik. Chyba nikt dotąd z taką ostentacją nie pokazał nam przy dziennym świetle, bez żadnego zawoalowania o co w tym wszystkim chodzi, jaka jest stawka i (co najważniejsze!) że ani Wajda, ani środowisko, które on sobą reprezentuję, ani „zaprzyjaźnione stację” oraz - co chyba najbardziej przygnębiające – zagraniczni dysponenci salonowców, nie zamierzają tu na miejscu się z nikim i niczym liczyć ani dogadywać.
Całe to dwudziestoletnie, smętne pieprzenie o regułach demokracji, pluralizmie, partnerskich stosunkach, trójpodziale władz, wolności słowa, prawach obywatelskich i prawach człowieka jest o kant dupy potłuc w sytuacji gdy jedna strona politycznej szachownicy prawem kaduka okrzyknęła się nieusuwalną i nieweryfikowalną elitą narodu i jedyną siłą mającą nieprzemijającą koncesję na prawdę i rację.
Wajda dobitnie pokazał wszystkim tym, którzy chcą się wybić na samodzielne myślenie - a nie mają zamiaru bezmyślnie podążać za „partią matką” jak stado pożytecznych idiotów za najczarniejszej komuny - że znowu jesteśmy „my” i „oni”, i pomiędzy tymi dwoma żywiołami nie ma i nigdy nie będzie żadnej linii stycznej.
Nawet gdyby jakiemuś nieuleczalnemu lekkoduchowi przyszła kolejny raz ochota na jakieś ustalanie na nowo priorytetów, wspólnych celów i zakreślania pola do konsensusu, to tyrada Wajdy dobitnie pokazała że taki lekkoduch znowu zostanie bezwstydnie wybzykany na wszelkie możliwe sposoby - tak jak to już się w pookrągłostołowej Polsce odbyło kilkanaście razy: od siekierki Wałęsy zaczynając, poprzez słynny Program Powszechnej Prywatyzacji (pamiętacie te kuriozalne świadectwa udziałowe NFI wciskane odpłatnie biednym ludziom przez Lewandowskiego?) realizowany przez protoplastów PO czyli KLD, aż do polityki miłości, którą próbuję dobić jeszcze ledwo żywą Polskę w zasadzie wciąż ta sama ekipa przewalczy - kończąc.
Skoro jesteśmy znowu nieodwołalnie „my” i „oni”, to jedyne co nam zostaję to przyjęcie po męsku tego faktu do wiadomości i uprzytomnienie sobie powagi sytuacji w jakiej się znaleźliśmy po 10 kwietnia.
Nikt tu się z nami nie będzie cackał: co trzeba będzie oddać - zostanie oddane, co będzie można po pasersku sprzedać - zostanie sprzedane, a resztę zaorają wiecznie głodni posad i ludzkich pieniędzy brukselscy eurokraci pod przewodnictwem kanclerzycy Anieli, do spółki z nową, putinowską Rosją, tak jak to już zrobiono ze smoleńskim grzęzawiskiem na które został strącony Tupolew z naszym Prezydentem i prawie setką wartościowych Polaków.
A z doświadczenia powinniśmy już wiedzieć że żadnej trzeciej drogi nie ma i nigdy nie będzie - albo będzie niepodległa i silna Polska, albo to co nam zafundują tu na miejscu „rusofilscy europejczycy” nie będzie godne aby to nazywać Polską. I tyle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz