Podstronice


wtorek, 22 czerwca 2010

Moja dziwna prawicowość

Często kiedyś zastanawiałem się nad swoim podejściem do pojęć lewica/prawica.
Ostatnio wróciłem do tych swoich starych rozważań pod wpływem kilku zdaniowej wymiany myśli z moim blogpressowym druhem Yarrokiem. W skrócie chodziło o tzw. środowisko muzyków rockowych związanych z małym, uniwersyteckim miasteczkiem Canterbury i o to że to środowisko było wyjątkowo lewicowe w odróżnieniu od omawianego we wpisie Yarroka herosa hard-rockowej gitary Teda Nugenta, który to z kolei jest i był zawsze ultraprawicowcem. W sytuacji emocjonalnych rozterek związanych z orientacją polityczną naszych ulubionych artystów sprawę rozwiązałem już bardzo dawno temu, idąc za radą udzieloną przez jednego z bohaterów filmu „Rejs” (notabene nakręconego przez esbeckiego kapusia, który lata całe uchodził u nas za modelowego antykomunistę), a która to spiżowa rada brzmiała: „należy oddzielić twórcę od tworzywa”.
Tak więc oddzielam z powodzeniem moje atawistyczne wręcz przywiązanie do katolicyzmu od satanizmu tekstów Black Sabbath, moją prawicowość w kwestiach politycznych od lewicującego wydźwięku książek i filmów komunisty Eli Kazana, moją atencję do wolnego rynku z wrażliwością społeczną Emila Zoli, mój tradycyjny stosunek do stosunków społecznych i nadrzędnej roli rodziny w świecie od anarchistycznego podejścia do życia hippsowskich środowisk z okolic zespołu Grateful Dead czy też roli homoseksualizmu w sztuce od dzieł Caravaggia.
Te kwestię już dawno przestały dla mnie istnieć, ponieważ moja wrażliwość na literaturę, muzykę czy malarstwo jest właściwie wyabstrahowana z zabarwień polityczno-społecznych. Był to kiedyś dla mnie jakiś problem, z którym musiałem się zmierzyć w pewnym momencie swojego życia. Kiedy musiałem się zastanowić jak pogodzić swoją lekko hippisowską młodość i wszystko to co było jej bagażem złożonym z moich osobistych doświadczeń, od tego co chcę popierać w życiu dorosłym, które niesie ze sobą pewien rodzaj odpowiedzialności za kształt przyszłego świata, który chcemy zostawić po sobie naszym dzieciom. Postanowiłem więc nie mieszać polityki z „tworzywem”, ale tu, na marginesie ważna uwaga: nie będę oceniał politycznie dawnych piosenek Perfectu, ale jak najbardziej będę oceniał polityczne brednie wygłaszane ex cathedra przez pajaca Hołdysa. To właśnie przykład kiedy sam „artysta” wchodzi z buciorami we własne tworzywo i miesza społeczne role. Zapomina o swojej prawdziwej roli rockowego (? Co on tam ma wspólnego z rock and rollem to inna sprawa? ) grajka i wchodzi w rolę „mędrca” i „autorytetu moralnego” do których to ról nie ma żadnych kompetencji.
W efekcie - sam dezawuuję swoją dawną twórczość ( której prywatnie wyjątkowo nie znoszę, bo uważam ją za drastyczny przykład muzycznego buractwa „z ambicjami” czyli akurat coś - czego mający w sobie nieusuwalnie wmontowany element buntu i anarchii rock’and’roll - w najmniejszym stopniu nie przyswaja) wychodząc na nadętego pajaca, którym zresztą jest.

Natomiast ja dalej będę z lubością słuchał płyt Bruce’a Springsteena choć uważam że angażując się tak bardzo w popieranie Obamy w jego kampanii wyborczej, w moich oczach okazał się kompletnym, politycznym idiotą. Co ciekawe i paradoksalne, jest to artysta, który w swoich tekstach często zachwycał mnie swoją umiejętnością uchwycenia i przedstawienia w ciekawym świetle stosunków społeczno-politycznych panujących we współczesnej Ameryce (np. wszystkie teksty na świetnej i ultra-przebojowej płycie „Born In The U.S.A.” są chyba najciekawszą analizą społeczną post-reaganowskich lat osiemdziesiątych! ). Jak widać na tych dwóch, powyższych przykładach sam twórca też powinien nauczyć się oddzielać siebie od tworzywa w którym tworzy.

Dlaczego akurat teraz postanowiłem o tym napisać? Powód jest z mojego punktu widzenia bardzo ciekawy, ale należy się tutaj kilka słów wyjaśnienia. Otóż przed rokiem 2005, czyli słynnym rokiem niedoszłego POPiSu właściwie „od zawsze”, czyli od 4 czerwca 1992 roku oddawałem swoje głosy na UPR bądź samego Janusza Korwin-Mikke. Uważałem że to co on robi, choć w krótkiej perspektywie czasu nie ma żadnych szans na przebicie się do szerokiego, politycznego meanstreamu, to jednak stanowi jakiś kapitał ideowy na przyszłość, że jest swoistym inkubatorem prokapitalistycznych zachowań gotowych w jakiejś niedalekiej przyszłości do wykorzystania przy budowie prawdziwej klasy średniej, niezbędnej siły w nowoczesnym społeczeństwie, a której powstania jak ognia bała się cała ta hołota trzęsąca od dwudziestu lat polską rzeczywistością. Uważałem że we współczesnej Polsce, po obaleniu rządu Jana Olszewskiego i tryumfalnym powrocie komunistów i styropianowych kapusi do władzy prędko nie pojawi się na scenie żadna siła polityczna na tyle silna aby samodzielnie przejąć stery władzy i zrobić tu na miejscu jako-taki porządek.
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2005 roku ujrzałem tą szansę i oddałem swoje całkowite poparcie Lechowi Kaczyńskiemu, a swoje nadzieję ulokowałem w projekcie braci. To było z mojego ówczesnego punktu widzenia spore ryzyko, ale nie dość że się nie zwiodłem, to jeszcze doznałem czegoś, co się tak nieszczęśliwie w pisanej i mówionej polszczyźnie określa pozytywnym rozczarowaniem. Miałem do tamtej chwili obydwu braci Kaczyńskich za przyzwoitych i uczciwych, ale jednak gospodarczych i społecznych lewaków, a okazało się że to właśnie nie kto inny ale to właśnie oni obniżyli w Polsce jak nikt inny przed nimi podatki (choć doceniam to co zrobiła dla przedsiębiorców ekipa Leszka Millera obniżając CIT) oraz dosyć przyzwoicie obniżyli tempo naszego zadłużania się. Może nie było to aż tak radykalne, jak bym sam tego chciał, ale mając na uwadze otoczenie i klimat w jakim przyszło im działać to i to wydaję się wręcz cudem. A przecież „w pakiecie” dostałem od obydwu braci Kaczyńskich to co jest wyjątkowo bliskie mojemu sercu: uszanowanie dla tradycji AK-owskiej i niepodległościowej oraz szacunek dla tego wszystkiego co stanowi naszą tradycję narodową i spuściznę historyczną. Niewykluczone zresztą że to ostatnie było przyczyną największej nienawiści do nich ze strony wszelkiej maści lewaków i kosmopolitów nie zapominając też oczywiście o tzw. wewnętrznej frakcji zagranicznej porozsiewanej równomiernie niemal w każdym zakątku polskiego życia społeczno-biznosowo-medialno-kulturalnego.
Na tym tle to co zrobili z Polską i jej gospodarką w przeciągu zaledwie trzech ostatnich lat „prorynkowi liberałowie” z Platformy to czystej wody komunizm. Stan Polski, w jakim zostawią nam ją Tusk, Grad, Rostowski i Sikorski to będzie istne pobojowisko.
W każdej dziedzinie.
I nie ma się co oszukiwać: czeka nas mniej więcej taka sama praca, jaką w swoich domostwach są zmuszeni wykonać ci wszyscy nasi współobywatele, których doświadczyła tak strasznie ostatnia powódź – odgruzowywanie, odszlamianie, osuszanie i odbudowa. Na każdym odcinku.
Trzeba tylko jeszcze (bagatela!) jak najszybciej odbić naszą Polskę z rąk niekompetentnych i szkodliwych Hunów, żeby w ogóle było jeszcze co zbierać. I to jest właśnie moja dzisiejsza prawicowość – odstępstwo od ideologicznie czystego, ale nierealnego i nie występującego w przyrodzie w stanie czystym, UPeeRowskiego modelu na rzecz realnego i możliwego do zastosowania w praktyce modelu pragmatyka Jarosława Kaczyńskiego. Róbmy więc swoje, słuchając w międzyczasie Black Sabbath, Bruce’a Spreengsteena, Teda Nugenta czy muzyków z Canterbury.







****************
Pozdrawiam przy okazji Yarroka, bo dzięki jego tekstowi sięgnąłem na zakurzoną półkę żeby sobie odnowić kontakt z muzyką Amboy Dukes i „Double Live – Gonzo”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz