Nareszcie można odejść od polityki. Właściwie nie można a wręcz trzeba.
A skoro trzeba to nie ma co zanadto kombinować i wypada się podłączyć.
Mój blogpressowy sąsiad i chyba mogę napisać że muzyczny i polityczny druh Yarrok postanowił że w tym sezonie bierzemy się za wioślarzy, więc i ja nie będę się wyłamywał i zapodam wioślarza. Oczywiście zgodnie z rock’and’rollowym snobizmem biorę na klawiaturę takiego, którym wszystkich zaskoczę a zatem wszyscy ci, którzy sądzą że zaraz sobie tutaj posłuchają akrobatycznych solówek jakiegoś Blackmore’a czy innego Vanhalena wrzuconych na Youtuba przez domorosłych adeptów błyskawicznego stepowania po gryfie lekko się zawiodą.
Ale tylko odrobinę…
No więc zaczynamy - Steve Hillage ( bo to o niego dzisiaj chodzi) na pewno się urodził. Nie wiem dokładnie gdzie i nie wiem dokładnie kiedy bo od tego (jak niektóre bystrzachy już nam niedawno pokazały) mamy Wikipedię, ale sądzę że jest rówieśnikiem tych wszystkich zacnych muzyków, którzy swoje najlepsze płyty nagrali i wydali na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z nim jest dokładnie tak samo - wszystko co warto wrzucić na talerz a co firmowane jest nazwiskiem Hillage powstało albo w jednych, albo (zwłaszcza) w drugich.
Pierwsza płyta na której Steve Hillage się pojawia (i to od razu na pozycji wspólidera razem ze swoim przyjacielem, organistą Davem Stewartem – nie mylić z tym od Eurythmics) to jedyna płyta grupy Arzachel. Rockowe snoby z całego świata uznają tą płytę za tzw. „zapomnianą perłę rocka” i o ile często wrzuca się do tego zacnego worka jakieś słusznie zapomniane gnioty tylko dla tego że ktoś na takiej płycie zagrał dłuższe solo na organach Hammonda czy użył tej samej przystawki, której użył raz w życiu Jimi Hendrix o tyle w przypadku tej płyty przesady nie ma. To naprawdę świetna płyta i szkoda że mało kto miał okazję jej posłuchać. Gdybym miał jakoś krótko opisać co tam jest (choć pisanie o muzyce to mniej więcej tak samo jak tańczenie o malarstwie) to napisałbym że to sporo psychodelii podanej za pomocą hardrockowego instrumentarium na podkładzie z bluesa.
Fajnie nie?
Jeśli komuś to nie wystarczy to zapraszam na taką stronkę na której wyżywa się ktoś komu się bardziej chciało niż mnie i tam jest więcej takich zgrabnych stylistycznych wygibasów. Jeszcze bardziej dociekliwi po prostu wyskoczą z kilku złotych i kupią sobie płytę, a skąpi ściągną z netu. Nie potępiam – na takiej muzyce zwykle się nie zarabia a każdy początkujący pirat w końcu i tak wyrasta w pewnym wieku na audiofila, więc to że wytwórnie płytowe i niektórzy artyści urywają sobie genitalia walcząc z sieciowym piractwem oznacza tylko tyle że to idioci bo zwalczają swoich potencjalnie najlepszych klientów. Wiadomo: jak ktoś muzyki nie lubi to nawet za darmo jej sobie ściągał z netu nie będzie, a jak ktoś bez muzyki żyć nie może to prędzej czy później jakąś kasę w sklepie z płytami zostawi.
Nie wierzycie? Spytajcie mojej żony…
Ale wracamy do naszego wioślarza. Kolejnym muzycznym krokiem w karierze Hillage’a jest założenie efemerycznej grupy Khan i nagranie z nią płyty „Space Shanty”. Jeśli idzie o składy, daty i detale to tradycyjnie odsyłam do… no sami wiecie, ja tylko zaznaczę że na organach znowu grał tu stary kumpel Dave Stewart (nie mylić z… itp.) a zaznaczam to szczególnie bo ten facet to świetny i niesłusznie niedoceniony i zapomniany muzyk.
Co o samej płycie? To samo co o płycie Arzachel tylko jeszcze bardziej. Ta płyta to już jest zalążek tego co nasz bohater będzie robił w swoich najlepszych latach czyli eksperymenty z brzmieniem elektrycznej gitary, te wszystkie glissanda, pogłosy, ostinatowe wycinanki, jakieś przestery uzyskane za pomocą przedziwnych elektronicznych przystawek. Cała paleta nieznanych barw i wyobraźnia, która odstawała od muzycznej średniej z epoki. To trzeba usłyszeć i to na dobrym sprzęcie w dobrym stereo. Płyta, która do dzisiaj robi wrażenie choć oczywiście pokryła się muzyczną patyną, jak wszystko co dobre.
W tak zwanym międzyczasie trzeba odnotować że Steve lubiany w środowisku muzyków tzw. sceny Canterbury (obejmującym m.in. zespoły Caravan, Gong, Soft Machine, Camel itp.) sporo się udzielał na płytach innych wykonawców i jeśli ktoś dobrze poszuka to usłyszy jego gitarę na płytach Gongu, Egg, Kevina Ayersa czy choćby Mikea Oldfielda.
Ale najważniejsze jest to że nasz wioślarz postanowił wreszcie działać na swoje konto i zaczyna nagrywać płyty solowe. Żarty się skończyły.
W latach 1975 -1980 Hillage nagrał siedem płyt (z czego jedna z nich to podwójny, genialny album koncertowy „Live Herald” - jedna z tych wspaniałych koncertówek lat siedemdziesiątych, które wypada mieć na półce choć gwoli ścisłości trzeba zaznaczyć że jest to koncertowy materiał zaledwie w ¾ ponieważ na ostatniej stronie winylowej wersji płyty zawarty jest nowy materiał studyjny. Na CD ta studyjna cześć została dodana do płyty „Open” a kompaktowa edycja „Live Herald” zawiera tylko nagrania live).
Wszystkie te płyty są doskonałe. Muzyka na nich zawarta jest różnorodna, fenomenalnie zagrana i nagrana. Zadowoli zarówno miłośników cięższego grania jak i zwolenników progresywnych wygibasów aranżacyjno brzmieniowych. Dla każdego coś miłego, a najfajniejsze w tym wszystkim jest to że to granie Steva Hillage’a pięknie się starzeję. Są takie płyty które się nie starzeją nigdy (Hendrix, Beatlesi, część dorobku Stonesów, ABBA, Free czy Almman Brothers), są takie płyty, które starzeją się tak że po kilku latach człowiek słucha tej muzyki z pewnym zażenowaniem, i tylko jakąś nostalgia za czasami dawno minionymi każe nam po nie sięgać (cały nurt disco z drugiej połowy lat siedemdziesiątych – kto nie wierzy niech obejrzy „Saturday Night Feever”! ), ale są też płyty, które się starzeją w pewien uroczy sposób, który pięknie świadczy o czasach w których zostały nagrane. Jednym słowem stanowią świadectwo swojej epoki. Muzyka Steve’a Hillage to ten przypadek. W swoim czasie była to bajecznie i kosmicznie brzmiąca muzyka (nawet niektóre muzyczne mądrale zaliczali go do nurtu tzw. Space Rocka razem z np. twórczością grupy Hawkwkind) ale po latach cześć tego elektronicznego arsenału się lekko zestarzała. Ale zestarzała się z wdziękiem bo dobra muzyka, tak jak piękne kobiety starzeją się z wdziękiem. I jedyne co należy w tej sytuacji zrobić to tylko wciąż podziwiać.
To ostatnie zdanie kieruję z jednej strony do wszystkich tych pięknych kobiet, które stając przed lustrem zastanawiają się czy by nie wydać kilku złotych na podciągnięciu skóry tu czy tam, i do tych wszystkich realizatorów dźwięku i muzycznych producentów, którzy po latach poprawili by to czy owo. W jednym i w drugim przypadku: łapy precz od skończonej doskonałości!
Na koniec, dla wszystkich tych, którzy być może zdecydowaliby się sięgnąć po odrobinę muzyki naszego bohatera winien jestem chyba jakąś moją (subiektywną oczywiście) podpowiedź. Każda z opisanych wyżej płyt jest doskonała, ale jeśli miałbym polecić dwie, trzy z nich to chyba rada byłaby taka: miłośnicy dobrych, koncertowych płyt rockowych mogą bez chwili wahania sięgnąć po „Live Herald” – najlepsze kawałki z repertuaru artysty genialnie zagrane przez cały zespół i sam mistrz ceremonii w szczytowej formie. Cudo!
Ci, którzy lubią żeby było precyzyjnie i z całym studyjnym bogactwem brzmienia powinni zacząć (choć serce mi krwawi że muszę wybierać!) od płyty „Motivation Radio” lub płyty „Green”. Jest tam wszystko to za co warto lubić tego gościa.
I jeszcze tak na marginesie: ten żeński, anielski głos słyszany czasem na płytach Hillage’a należy do życiowej partnerki artysty, francuskiej pianistki i wokalistki Miquette Giraudy, która zawsze gra i podśpiewuję na jego solowych płytach.
Moje ulubione kawałki Steve’a Hillage’a?
- Light In The Sky (z płyty „Motivation Radio”)
- Solar Music Suite (z płyty zespołu Khan „Space Shanty” – prawie 17 minut mega- odlecianej muzyki!)
- Salmon Song (z płyty „Fish Rising”)
- Electrick Gypsies (z płyty „Green”)
- Searching For The Spark (z płyty “Motivation Radio”)
… and many, many more!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz