Podstronice


czwartek, 21 października 2010

Terminator V – chaos w maszynowni.

Każde kolejne zdarzenie w Polsce, które biorą na tapetę „nasze” media sprawia, że coraz bardziej tęsknie do zamierzchłych czasów, gdy o tym że zezowaty Ignaś zrobił głupiej Zośce dziecko cała okolica potrafiła dyskutować przez, dajmy na to - osiem miesięcy. Akurat osiem, bo dziewiątego miesiąca (kiedy już dziecko przyszło na świat) okazało się że jest całe rude, a więc dla wszystkich we wsi stało się jasne że prawdziwym tatą malca jest raczej kowal Heniek, a nie zezowaty Ignaś, który był wypłowiałym blondynem, i na dodatek jąkałą. A ponieważ technologia in vitro nie była jeszcze na świecie znana nie tylko na skalę przemysłową jak teraz, ale nawet na skalę chałupniczą, to Heniek się dzieciaka wyprzeć fizycznie nie miał jak. I w całej okolicy gadało się przez kolejne dwa lata z małym okładem, o tym jak to kowalowa Wanda potraktowała Heńka glinianym dzbanem w ten jego rudy łeb. A Heniek przecież nie ułomek - o czym mogłaby zaświadczyć choćby i ta głupia Zośka, gdyby tylko ktoś chciał jej we wsi słuchać i gdyby tylko ona sama chciała o tym gadać. Ale na żadną taką gadkę Zośka wcale nie miała za dużej ochoty, będąc w końcu samotną matką stale zajętą wychowywaniem swojego synka, który po ojcu był rudy, a po matce głupawy.

Lata mijają i czas jakby zaczął płynąc wokoło znacznie szybciej. Niby zegary odmierzają sekundy tak samo jak dawniej i tak jak dawniej jest ich w każdej minucie wciąż sześćdzesiąt, ale jednak dzisiaj nikt tutaj nie dyskutuję o tym co się zdarzyło nie tylko osiem miesięcy wstecz, ale nawet jest duża grupa takich co by chcieli żebyśmy zapomnieli co się zdarzyło zaledwie pół roku temu. I coś mi mówi że działają na polskiej ziemi tacy zagraniczni fachowcy od trzech wymiarów, którzy potrafią sprawić że jedno aktualne zdarzenie potrafi przykryć kilka starszych na raz. I to takich z różnymi datami, a to już jest naprawdę robota dla orłów w swoim fachu. Właśnie dokładnie w dniu w którym minęła kolejna rocznica męczeńskiej śmierci błogosławionego ks. Jerzego, uzbrojony jak powiatowy Rambo osobnik wpadł do łódzkiego biura poselskiego PiS i zastrzelił serią z (nomen omen) Waltera asystenta europosła Janusza Wojciechowskiego, a innego asystenta, innego posła próbował zarżnąć nożem, zgodnie ze zbiorczymi wskazówkami udzielanymi via zaprzyjaźnione stację z jednej strony przez ministra Sikorskiego, a z drugiej przez biłgorajskiego obalacza małpek.

Po co o tym wszystkim piszę skoro i tak wszyscy wokoło nie mówią i nie piszą o niczym innym? Ano właśnie po to, żeby napisać teraz o czymś, o czym nikt nie piszę i nie mówi, bo „los” tak ładnie zesłał nam niejako wprost z peerelowskiej przeszłości tego dziwnego i zagadkowego terminatora.

Chciałbym teraz odrobinę pofantazjować. Załóżmy że jest niedziela 17 października i właśnie dowiedzieliśmy się że byłego wiceministra w rządzie PiS-u, śp. Eugeniusze Wróbla zabił z jakichś nieznanych nam powodów rodzinnych faktycznie jego syn. Załóżmy że mijają kolejne dni i nikt nie wiążę wiedzy jaką zabrał ze sobą do Nieba pan Wróbel, z faktem że ta wiedza byłaby niezwykle niewygodna dla wszystkich tych, którzy chcieliby bezproblemowego przyjęcia do wiadomości przez polską opinię publiczną tez zawartych w raporcie MAK, który właśnie lada moment ma przywieźć do kraju „nasz akredytowany” u Anodiny mędrek Klich. Załóżmy również że z jakichś powodów obchody kolejnej rocznicy mordu założycielskiego III RP (a przecież nawet jeszcze nie „okrągłej” – 25-tej) przebiegają kameralnie i przechodzą w mediach w miarę niezauważenie, nie narażając na estetyczną konfuzję wszystkich tych, którzy wstydzą się przed Europą i Światem obciachowej religijności Polaków kategorii B.
Pytanie: czy gdyby wszystko wyglądało tak jak to przedstawiłem powyżej, trzeba byłoby odpalać częstochowskiego śpiocha? Czy gdyby dziennikarze „Naszego Dziennika” nie opublikowali w poniedziałkowym wydaniu swojej gazety tekstu, w którym ujawnili jaką wiedzą dysponował śp. Eugeniusz Wróbel i tego że jego zdaniem wrak rdzewiejący na podsmoleńskim betonie nie jest wrakiem rządowej 101-dynki, Rambo z Częstochowy zacząłby mordować w Łodzi?
Może tak, może nie, ale chciałbym w tym momencie odesłać na chwilkę każdego kto doczytał moje wypociny aż do tego miejsca, do świetnego tekstu Nietoperza, który w zasadzie jest poślednio również i o tym czy moje powyższe bredzenie ma jakikolwiek sens. Tekst Nietoperza znajduję się TUTAJ, a ja chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na taką ciekawostkę. Otóż przez pół roku od smoleńskiej pułapki, w sieci pojawiło się pewnie setki tysięcy wpisów na temat tego, co się tam tego feralnego ranka stało. Być może całej prawdy nie poznamy nigdy, ponieważ od samego początku ci, którzy trzymali w Polsce wszystkie nitki do sprawy robili co mogli żeby tą prawdę odepchnąć od nas jak najdalej. I to się im niestety udało. Ale na dwa podstawowe pytania, czyli czy to był wypadek czy zamach?, a jeśli zamach to „kto i po co?”, częściową odpowiedź - moim zdaniem - mamy już dzisiaj. I ta odpowiedź znajduję się w dwóch doskonałych tekstach, dwóch doskonałych blogerów. Jeden (bardzo niesprawiedliwie niedoceniony – może dlatego że zupełnie „nie sensacyjny”, a wręcz odrobinę trudny - trzeba troszkę liczyć), to właśnie zalinkowany powyżej tekst Nietoperza, a drugi to rewelacyjny (i jak najbardziej „doceniony” – próbowano go natychmiast usuwać z każdego miejsca w sieci, w którym się ukazywał, gdziekolwiek by to nie było!) słynny już tekst Łażącego Łazarza, który można przeczytać choćby TUTAJ.
Chciałem zwrócić jeszcze na sam koniec uwagę na ostatni aspekt łódzkiego morderstwa. Nie minęło od niego nawet pełne dwa dni, a już wszystkie departamenty fabryki propagandy pracują nieomal na trzy zmiany próbując na wszelkie możliwe sposoby zminimalizować ostrze tego zdarzenia, które ewidentnie godzi w aktualnie rządzącą partię. A skoro to co się zdarzyło godzi w Platformę i samego Tuska to jest jasne że to nie oni odpalili śpiocha. A skoro to nie oni, to znaczy że dla tych, którzy to zrobili Tusk jest osobą, którą można w razie czego spokojnie poświęcić. A skoro tak, to znaczy że całego interesu pilnuję już tak na prawdę ktoś zupełnie inny. Kto? Ja myślę że wiem, i myślę że nie trzeba być jakoś szczególnie bystrym żeby się tego domyślać. Oczywistą i widoczną już nieuzbrojonym okiem linią obowiązującą w zaprzyjaźnionych stacjach i redakcjach jest teza że, był to jednostkowy czyn szaleńca nakierowany na „szeroko rozumianą klasę polityczną” a nie tylko na PiS i samego Jarosława Kaczyńskiego. Stąd nazwisko Leszka Millera wymieniane w kontekście jeszcze jednego na liście do odstrzału i cała legenda o kilkunastodniowych przygotowaniach i pielgrzymce mordercy na Krakowskie Przedmieście i Rozbrat. Czy lemingi to kupią? Teoretycznie nie powinni, bo wszyscy w Polsce mieli okazję usłyszeć na własne uszy kogo zabiłby - gdyby tylko miał lepszą broń – zaprogramowany cyborg z Częstochowy. Ale praktycznie, już widać po internetowych forach, że niedocenianie podatności lemingów na kit do duży błąd – oni są w stanie łyknąć naprawdę wszystko! Proszę sobie przypomnieć choćby komisję hazardową i tego niewiarygodnego przewodniczącego Sekułę! Czy ktoś normalny głosowałby na partie mającą w swoich szeregach takiego tępego, partyjnego tłuka? Jakieś wątpliwości? A wersja o tym że mogło paść na każdego, bez względu na przynależność partyjną będzie wtłaczana do mózgownic elektoratu PO na tzw. „wydrę”, o czym świadczył wczorajszy mini-felieton na zakończenie TVN-owskich „Faktów”. Otóż walterownia nakreśliła w nim ni z tego, ni z owego sylwetkę Wolfganga Schäuble’a. Ten niemiecki polityk CDU 20 lat temu został postrzelony przez chorego psychicznie mężczyznę. Od tego czasu Schäuble jeździ na wózku, ale do polityki po długim leczeniu wrócił. To tak, ku pokrzepieniu serc – nie tylko w Polsce - kochane lemingi - strzelają do polityków, i nie zawsze trafiają na śmierć – czasem można się jako-tako wylizać, i nawet w jakiś czas po zamachu przyjechać na Wiejską na wózku inwalidzkim. Prawda że budujące?

środa, 13 października 2010

Gnijemy

Najgorzej jest wtedy gdy wszyscy piszą o tym samym. Zawala się chodnik w jednej z kopalń, giną ludzie – piszemy. Z autostrady wypada autokar, giną ludzie – piszemy. Pod naporem śniegu zawala się dach, giną ludzie – no to piszemy.
Za każdym razem, w zależności od tego komu kibicujemy na politycznym froncie, winien jest albo Tusk, albo Kaczyński, albo Miller, albo Kwaśniewski, albo Schetyna, albo Dorn…

Znowu zginęło mnóstwo osób więc znowu piszemy. My (blogerzy) piszemy mniej więcej tak jak zwykle – dokopując tym lub tamtym, w zależności od naszych sympatii politycznych. Ale w głównych mediach, tym razem da się delikatnie wyczuć pewien nowy element w odniesieniu do wczorajszej katastrofy. W tym konkretnym przypadku, w jakby większym stopniu niż zazwyczaj całkowitą winę za tragedię próbuję się zwalić na kierowcę busa. Niby jest dla przyzwoitości jakieś nieśmiałe wtrącenie tu i tam o złym stanie dróg, o złych procedurach, o braku kontroli na drogach (o to, to – brak kontroli na drogach! To jest naprawdę nośne: pamiętacie te podśmiewajki Tuska z Jarosława Kaczyńskiego o braku prawa jazdy i radarach? No to policzmy te radary wtedy i teraz!) i niedociągnięciach w policji, ale każda, nawet najbardziej tępa dziennikarska ciura widzi, że tym razem należy szczególnie uważać i bardzo ważyć słowa. Bo tym razem, a może dopiero następnym – nikt dokładnie nie wie kiedy – może nastąpić coś, co się kiedyś w żołnierskim slangu (w czasach, w których przyszło mi odsługiwać jaruzelszczyznę) nazywało: zaskokiem.
Otóż w pewnym momencie, w społeczeństwie może dokonać się właśnie taki „zaskok” i może ono wreszcie zauważyć coś – co dla kogoś kto ma na oczach i uszach wytworzony jeszcze za urzędowania Jerzego Urbana szczelny filtr na tanią propagandę - jest widoczne już od samego początku rządów obecnej ekipy: Polska gniję.
W tym miejscu warto może, żebym napisał że ja nie jestem zaskoczony. W ogóle.
Nie jestem zaskoczony że jest źle, bo niczego dobrego się po tych, którzy tak bezpardonowo atakowali poprzedni rząd nie spodziewałem. Natura tych ataków, ich intensywność, brak poszanowania jakichkolwiek reguł w krytyce oraz szeroki front sprzymierzeńców w przeróżnych środowiskach przeżartych korupcją, ogólnym skurwieniem, brakiem lustracji i zachłannością w odzieraniu Polaków zarówno z godności jak i owoców ich pracy, stanowiła dla mnie stuprocentową gwarancję że kiedy już ci ludzie dorwą się do władzy to kamień na kamieniu nie zostanie. Ale nawet będąc takim sceptykiem, nie spodziewałem się że to pójdzie tak mocno, tak szybko i tak głęboko. A poszło.
Pamiętam że kiedy Ludwik Dorn, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia w 2005 roku zainicjował taką akcję wyprowadzenia policjantów z komisariatów, aby zamiast siedzieć przy biurkach i zajmować się niepotrzebną papierologią zajęli się lepiej łapaniem kieszonkowców po marketach, to obsługujący polityczny festyn dziennikarze nie za bardzo wiedzieli jak to ugryźć. Bo niby jak i czym tu przysolić w pisowskiego ministra, skoro w sumie taka akcją ma sens i raczej się społeczeństwu spodoba? Jakieś pojedyncze próby ośmieszenia Dorna za ręczne sterowanie policją tu i tam się sporadycznie pojawiały, ale raczej jeszcze nieśmiałe i bez impetu. Podobnie było z akcją oczyszczania dachów ze śniegu po katastrofie w Katowicach. Nie było punktu zaczepienia. Dopiero kiedy Dorn spróbował wyegzekwować państwowe powinności od lekarzy z użyciem słynnego zdania o wzięciu ich w kamasze można było zacząć prawdziwą corridę. No i się zaczęło. Zaczęło tak mocno że właściwie do dzisiaj trwa, choć od ponad trzech lat rządzi już zupełnie ktoś inny, a i sam Dorn już jest politycznie gdzie indziej. Ale rozkazu żeby walić w PiS, Kaczyńskich i wszystko co może się z nimi kojarzyć nikt przecież nie cofnął. Nawet to że jest o jednego Kaczyńskiego mniej nikomu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – całą żółć wylewaną kiedyś na dwóch, teraz skierowano tylko na jednego.
Nie od rzeczy tu przypominam tego Dorna i te jego wszystkie akcję, takie jak tą polegająca na wyprowadzeniu policjantów zza biurek, czy sprawdzaniu czy administratorzy budynków zrzucają śnieg z dachów obiektów które mają pod swoją pieczą. Otóż, w 2005 roku po raz pierwszy od dwudziestolecia międzywojennego rządziła w Polsce ekipa, która miała w sobie zaimplementowany gen państwowców. Wraz z nadejściem rządów PiS oraz początkiem prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego nastała krótkotrwała era państwowego urzędnika rozumianego jako tego, którego cały sens istnienia jest zamknięty w służeniu Polakom i poprawianiu funkcjonowania Państwa. Przyzwyczajonej do prywaty i wszechwładzy, postsowieckiej biurokratycznej hydrze nie mogło się to spodobać i oczywiście nie spodobało. Hydra gdzie tylko mogła i czuła się na siłach, tam wściekle walczyła z tak bardzo zapomnianą że aż już obcą filozofią funkcjonowania Państwa. W miejsce kolejnych łbów odrąbywanych podczas walki z prywatą i korupcją odrastały nowe, jeszcze bardziej bluzgające zgnilizną w PiS, Kaczyńskich i każdego kto choćby tylko zdawał się z nimi sympatyzować. A tak już jest na tym świecie, że jeśli pojawi się na horyzoncie ktoś kto dostatecznie jasno i dokładnie sprecyzuję swoje credo, natychmiast pojawią się ci wszyscy, którzy siedzieli dotąd cicho w swoich kątach myśląc że podjęcie walki jest bez sensu bo są sami na tym świecie. Wystarczyło tylko zauważyć że nie jest się samemu żeby się ocknąć i zacząć działać. Nie pamiętam za którego to było Cesarza Rzymu, ale podczas jednego z posiedzeń rzymskiego senatu pewien senator rzucił propozycję żeby każdy niewolnik nosił specjalny znak naszyty na swojej szacie. Propozycja bardzo się wszystkim spodobała bo była z gatunku tych: porządkujemy świat żeby wszystko było jasne i proste. I wtedy jeden z bardziej bystrych senatorów wstał i zadał przytomne pytanie: czy wy sobie wyobrażacie co się stanie kiedy oni zobaczą ilu ich naprawdę jest? Otóż to – trzeba się było policzyć! (paradoksalnie zapachniało klasykiem: Panowie, policzmy głosy…). Właśnie w taki sposób wyszli z cienia i pojawili się na polskim nieboskłonie ludzie tacy jak choćby śp. Janusz Kurtyka, śp. Janusz Kochanowski, śp. Aleksander Szczygło, śp. Władysław Stasiak, Witold Waszczykowski, śp. Sławomir Skrzypek czy setki innych. Żaden z nich przecież nie był członkiem PiS-u choć w świadomości społecznej już zawsze będą uchodzić za „pisowskich” – śmiem twierdzić że podświadomie ludzie klasyfikować ich będą po stronie PiS-u właśnie przez wzgląd na ich postawę urzędniczą. Nawet ci, którzy z PiS-em walczą w imię zupełnie atawistycznie pojmowanego interesu klanowego a nie państwowego, myślą o nich jako o pisowcach właśnie w ten sposób. Śp. Janusz Kurtyka, który na stanowisko szefa IPN-u był wysuwany i popierany przez środowisko krakowskiej Platformy (!), potem był atakowany najwścieklej właśnie przez platfusów jako już pisowski Prezes, tylko dlatego że okazał się wierny prawdzie i swoim przekonaniom, i nigdy nie uległ kastowym naciskom kapusiów i ich kumpli. Zaiste, w tym świetle i w tym towarzystwie „pisowiec” to brzmi naprawdę dumnie!
Ale nastała w końcu chwila kiedy spadł ten feralny Tupolew i pojawiła się dla restauratorów starego porządku realna szansa na odzyskanie wszystkich osieroconych przyczółków. Wtedy policzyli się też i ci z drugiej strony cywilizacyjnej barykady. Proszę zwrócić uwagę na to, kogo wciąga na swój dwór nowy Prezydent. Cały szpaler styropianowych „herosów” ze stajni dawnych „staliniątek” - jak to środowisko ironicznie nazywa nieoceniony w takich przypadkach Michalkiewicz - gotowych świadczyć wszem i wobec że Polska zdaję kolejne egzaminy ze swojej suwerenności, że zgoda buduję i że wszystko jak zwykle idzie w dobrym kierunku. Każdą wątpliwość należy natychmiast odkreślić grubą kreską, wątpiących zakwalifikować jako umysłowo chorych (okazuję się że już są testowane zamknięcia w psychuszkach – świeża przyjaźń z Putinem wydaję i u nas swoje realne owoce!) a zamiast dumy z bycia Polakami powinniśmy być dumni z tego że nareszcie dobrze o nas piszą w Moskwie i Berlinie. A co nam zostanie, kiedy już opadnie propagandowa mgła wytworzona przez medialną maszynkę do wciskania kitu? Równe kilometry darmowych autostrad? Nowoczesne lotniska, dobrze funkcjonujące szpitale i stocznie produkujące nowoczesne statki? Dobra i nowoczesna Armia, która nas obroni w razie czego? Czy może tylko kilka Orlików i wyciąg Sobiesiaka w Zieleńcu?
Polska gniję, a obficie podlane krwią katastrofy takie jak niedawny upadek Casy, smoleńska pułapka, dwie fale powodzi w ciągu jednego roku czy wczorajsza kraksa to widoczne wykwity tego procesu. Coś takiego jak wysoka gorączka podczas przechodzenia grypy. Oczywiście nie jest tak że los nie doświadcza raz na jakiś czas w ten czy inny sposób, ale charakter tego co się w Polsce dzieję, częstotliwość oraz skala zjawisk noszą wszelkie znamiona tego co śp. ksiądz Bronisław Bozowski określał jako ZNAKI. Trzeba tylko umieć je czytać, ale i z tym może być problem, zważywszy na obecny format polskiego duchowieństwa. Cofnęliśmy się jako społeczeństwo cywilizacyjnie i duchowo przez ostatnie trzy lata o kilka dekad do tyłu, tylko że teraz być może jest nawet gorzej niż za czarnej komuny, bo chyba nawet na Kościół nie ma co liczyć, a propagandowa technologia poszła mocno do przodu.

czwartek, 7 października 2010

Ten pan już nikomu kadzidełka nie sprzeda.

Pamiętacie tą słynną konferencję Ziobry? A właściwie to nie samą konferencję, ale wszystko to co się rozpętało zaraz po niej?
Ja pamiętam. Pamiętam też pewien rodzaj swoistej satysfakcji spowodowanej tym, że jeszcze jedna grupa wyjętych spod prawa świętych krów naszego neopeerelu może w narastającym strachu poczuć zimne kropelki potu spływające po plecach.
Dzisiaj rano, Cezary Michalski - komentujący w radiowej Trójce wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin - zapytany przez prowadzącego redaktora o wczorajszy sejmowy show Tuska całkiem przytomnie porównany do pamiętnego wystąpienia Ziobry, powiedział coś w tym stylu: Ziobro użył swojej władzy do walki z Bogu ducha winnym przedstawicielem zacnego środowiska lekarzy, natomiast Tusk próbuję dobrać się do tyłka prawdziwym gangsterom, i z tego powodu sympatia gminu winna stać bezwzględnie po stronie maga z Kaszub.

Jakoś nie mam ostatnio szczęścia do bycia w głównym nurcie społecznych emocji. Od kilku lat całkowicie rozmijam się w swoich ocenach rzeczywistości z tym, co o danej sprawie sądzą moi Rodacy. Jeśli bowiem Michalski ma rację (a w tym wypadku faktycznie w odniesieniu do sympatii gminu może ją mieć – co samo w sobie już warte jest odnotowania, bo to modelowy wprost przykład typa który na mojej ulubionej, warszawskiej Pradze jest określany pogardliwym mianem: cwana gapa) to jest to dowód tego że w Polsce AD 2010 sprawy mają się naprawdę źle. Oczywiście nie jest tak że na zasadzie bycia w opozycji do lemingów swoją sympatię automatycznie ulokowałem w „królu dopalaczy” – mam o tym młodym człowieku określoną opinię i nie jest to opinia, która by mu się podobała - gdyby tylko założyć że on w ogóle się przejmuję tym co kto sobie o nim myśli. Notabene, myślę że miano „król dopalaczy” zostało mu nadane przez żurnalistów raczej bezpodstawnie i mocno na wyrost – jak dla mnie jest to klasyczny, tzw. „słup” – gość, który robi to co robi tylko i wyłącznie za cichym przyzwoleniem tych sił, które w swoich doskonałych felietonach Stanisław Michalkiewicz określa zagadkowym, ale dla domyślnych dosyć precyzyjnym mianem „starszych i mądrzejszych”. Proszę sobie przypomnieć los innego „króla” a mianowicie króla kantorów Aleksandra Gawronika. Kiedy już przeprał to co tam miał do przeprania i można go było wreszcie ku uciesze gawiedzi spektakularnie osadzić tam gdzie jego miejsce, natychmiast okazało się że cały jego mityczny majątek to jakieś marne ochłapy. W jednej sekundzie z miejsca w pierwszej setce „Wprostu” znalazł się w okolicach nieco ponad „średnia krajowa”. Gdzie się podział mityczny majątek króla kantorów? Ja nawet chyba wiem kogo by trzeba o to spytać, ale tego tutaj nie zdradzę bo ufam że piszę te swoje pisanki do ludzi inteligentnych. Teraz jest pewnie podobnie: kiedy „król dopalaczy” się starszym i mądrzejszym już znudzi i będzie go można zastąpić kolejnym cudownym dzieckiem rodzimego biznesu, pewnego dnia przyjdą po niego smutni ludzie i osadzą go tam gdzie wcześniej osadzono innych - jemu podobnych - a całym łupem aparatu fiskalnego Państwa będzie pewnie tylko to jego słynne już Porsche czy inne Ferrari. Owiany gminną klechdą bajeczny majątek rzutkiego biznesmena z Łodzi gdzieś się jakoś sprytnie zapadnie pod ziemię, a my sobie tutaj z Czarkiem Czerwińskim znowu inteligentnie podywagujemy o wyższości teorii czarnych dziur nad teorią brązowych karłów.
Ale wracając do meritum czyli do porównania obydwu omawianych przypadków. Otóż będący wtedy ministrem sprawiedliwości Zbigniew Ziobro (to ważna różnica! – Tusk jest premierem a rolą premiera nie jest uganianie się za dilerami używek – ma od tego swojego człowieka: ministra sprawiedliwości właśnie!) poważył się dokonać czynu z jednej strony heroicznego, a z drugiej wręcz samobójczego. Po pierwsze, postanowił naruszyć korupcyjny fundament funkcjonowania jednego z najbardziej skurwionych środowisk w Polsce, czyli środowiska medycznej szlachty, a po drugie – wiedząc jakie jest nastawienie do PiS-u i niego samego innego (równie jak medyczne, skurwionego do imentu) środowiska dziennikarskiego - nie zawahał się jednak tego zrobić. Za to należy mu się zwyczajny, ludzki szacunek i pamięć potomnych. Dobrze by było żeby do tych moralnych apanaży dołączyła kiedyś zwyczajna, materialna przychylność wyborcza, ale z nią bywa u nas różnie bo tą kreują w naszej neopeerelowskiej mediokracji oczywiście media, no a media… sami wiemy jak jest.
No więc co zrobił wczoraj Tusk? Tusk, wczoraj zrobił dokładnie to za co Ziobrę ciąga się od trzech lat po sądach i sejmowych komisjach śledczych, ale on to zrobił z jednej strony tylko i wyłącznie dla taniego poklasku wyborczej tłuszczy, po drugie może spać spokojnie jeśli chodzi o medialną klakę (np. wspomniany wyżej Cezary Michalski! – brawo, cóż za wyczucie chwili!), a po trzecie wreszcie ( i najważniejsze ) to co robi Tusk jest całkowicie sprzeczne… z polskim prawem!
Właśnie tak!
Szef polskiego Rządu steruję ręcznie walką z legalnie funkcjonującymi na rynku handlarzami legalnych używek (tak, tak – te słynne „materiały kolekcjonerskie” funkcjonują na naszym rynku zgodnie z ustanowionym na Wiejskiej prawem!), zamiast zająć się taką zmianą odpowiednich aktów prawnych, aby samoistnie i lege artis zniknęli oni z rynku. I robi to z pogwałceniem co najmniej kilku kanonicznych zasad prawa rzymskiego będących podstawą cywilizacyjną białej rasy! Najgorsze że robiąc to, sprawia że osoby takie jak ja - czyli osoby mocno przywiązane do czegoś co jest podstawowym poczuciem praworządności - muszą zając w tym sporze stronę ludzi o naprawdę wątpliwym ciężarze moralnym.
A już na sam koniec - czy nikomu nie przyszło do głowy pytanie: skąd się wzięły w obiegu publicznym te przytaczane wyżej „artykuły kolekcjonerskie”? W amerykańskich filmach, gdy widzimy scenę zasłabnięcia jakiejś osoby w dużym skupisku innych osób, zawsze się znajdzie ktoś kto zakrzyknie: czy jest na sali lekarz?! Życie takiego nieszczęśnika zależy wtedy od tego czy ktoś się odezwie i potwierdzi faktyczne posiadanie stosownych papierów i umiejętności.



Polska od trzech lat zdycha w mękach na oczach zdezorientowanego i otumanionego społeczeństwa, a ja się pytam: czy jest na sali choć jeden uczciwy dziennikarz? Taki, który by się zainteresował w tym momencie zagadką: kto i kiedy wprowadził do naszej rzeczywistości prawnej nowe „lubczaspopisma”, czyli te kuriozalne „artykuły kolekcjonerskie”?
Czy oczekuję zbyt wiele?

wtorek, 5 października 2010

Osioł składa ofiarę z orła.

Przyznam że od dłuższego już czasu nie mam siły żeby cokolwiek pisać. Unikam jak mogę tego wszystkiego co jest bezpośrednio związane z naszą postpolityczną, medialną nawalanką, cedzę ostrożnie wszystko to, co może dostać się do mojej głowy przez uszy i oczy, zupełnie tak jakbym poruszał się w środowisku zatrutym wyjątkowo smrodliwym i odrażającym rodzajem broni biologicznej.
Jeśli wiem że o określonej godzinie mogę za pośrednictwem telewizyjnego pilota narazić się na jakąkolwiek styczność z wykwitem propagandowej roboty porucznik Stokrotki, strzelca Lisa czy któregoś z zagończyków ze „Szkła kontaktowego” to nawet tego pilota nie biorę do ręki, żeby nie daj Boże nie ulec swojej słabości dowiedzenia się „co tam panie w polityce”. Wszystko już zostało wyrzygane i wycharczane więc nic nowego i mocniejszego nie może się już tutaj zdarzyć. Przynajmniej nie od 10 kwietnia.
Mylę się? No jasne.
Choćby się człowiek nie wiem jak bardzo starał żeby uniknąć bezpośredniego kontaktu z całym tym polskim, medialnym gównem, to i tak raz na jakiś czas - przy takim natężeniu łajdactwa i niegodziwości - musi zaliczyć skuchę. No i zaliczyłem.
Już nawet nie pamiętam co takiego oglądałem (pewnie jakiś dziennik na „jedynce” czy TVN-ie) gdy ni z tego, ni z owego poleciała tam jakaś krótka migawka z radiowego spotkania sfory u „Stokrotki”, na którym dał głos facet, któremu nie tak znowu dawno poświęciłem u siebie całą notkę. Tomasz Nałęcz…

Otóż powiedział on tam coś takiego, co w pierwszym odruchu odrzuciłem natychmiast jako źle prze zemnie zrozumiane. Wymowa jego słów wydała mi się tak bulwersująca i idiotyczna, że nawet przy moim całkowitym braku szacunku dla tej postaci i absolutnej pewności że mam do czynienia z wyjątkowym przykładem politycznego imbecyla, którego byt w naszej polityce jest wymownym i sztandarowym przykładem negatywnej weryfikacji naszych „elit” – mimo tego wszystkiego – uznałem że muszę jeszcze raz sprawdzić i zweryfikować czy to co słyszałem zrozumiałem tak, jak by sobie tego życzył autor tych słów. Poszperałem w necie i znalazłem.
Co powiedział Nałęcz do zetkowego mikrofonu? Ano powiedział coś takiego:

"Premier Rosji, z taką a nie inną przeszłością - przypomnijmy, z resortu, który przecież robił Katyń - zjawi się z polskim premierem na grobach katyńskich i powie to co powiedział - powinno (to) być rzeczą tak niesłychanie ważną i tak cenną, że powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę"

Właśnie za moment minie pół roku. Pół roku, jak Polska poniosła stratę nie odrobienia. Prezydent Lech Kaczyński, jego urocza żona - Pani Maria Kaczyńska, Anna Walentynowicz, Janusz Kurtyka, Janusz Kochanowski, Aleksander Szczygło, Władysław Stasiak… czujecie to?
Czujecie jaka to lista? Jaka jest długa i jak bardzo boli wstukiwanie tych nazwisk? Mimo że minęło już pół roku odkąd ich utraciliśmy, to przy wpisywaniu każdego nazwiska przechodzą mi po plecach ciarki. A teraz ten durny Nałęcz, prezydencki doradca do spraw historycznych mówi o tym – ni mniej, ni więcej – że było warto. Czujecie to?

**********

Jest coś takiego jak majestat. Majestat króla, majestat Prezydenta, Premiera, majestat Państwa, majestat Rzeczpospolitej.
Od jakiegoś czasu chce się nam wmówić że majestat Rzeczpospolitej ma swoją kontynuację w osobie nowego Prezydenta. Że po śmierci pasażerów rządowego tupolewa „państwo polskie zdało egzamin” i w związku z tym czas się otrzepać, wyprostować i ruszyć w dalszą drogę, którą oświetli nam majestat nowego Prezydenta.
Ale ja sądzę że my nie mamy na razie dokąd iść. Chcąc, nie chcąc musimy jeszcze przez chwilę postać w miejscu, pozbierać myśli i zastanowić się gdzie się podział nasz majestat. Ja myślę że wiem, choć nie jest mi z tą wiedzą za dobrze. Nasz majestat, według mnie leży i rdzewieję na podsmoleńskim betonie. Musimy go skrzętnie pozbierać, przywieźć do ziemi ojców, otoczyć naszą opieką, zrosić łzami i sprawić żeby stał się niezapomniany. A żeby stał się niezapomniany musimy zrobić wszystko żeby wyjaśnić jak mogło do tego wszystkiego dojść, jaki ciąg zdarzeń doprowadził nas do sytuacji w której nowy prezydent Polski mógł sobie powołać na doradcę kogoś, kto miał czelność publicznie powiedzieć coś takiego. Jeśli ludzie dobierają się według klucza polegającego na wyznawaniu wspólnych wartości to jakie świadectwo Prezydentowi Komorowskiemu wystawia jego nowy doradca do spraw historii?