Że ma piątkę dzieci.
Teraz już to wiem na pewno, bo w środowej debacie ze swoim konkurentem do prezydenckiego żyrandola znowu to powtórzył - chyba po raz setny w tej kampanii. Jeśli do piątku zrobi to jeszcze raz, to gotów będę pomyśleć że ma z tym jakiś problem.
Sam w to nie może uwierzyć że mu się coś aż pięć razy udało pod rząd, czy co? !
A tak poza wszystkim innym to Jarosław był wyraźnie lepszy.
Lepszy bo prawdziwszy, choć przecież wszyscy w PO mówią że to podróbka. No, ale jeśli prawdziwy Komorowski tak wygląda na tle podróbki Jarosława, to ja dziękuję za takiego Prezia.
I na koniec pochwała tego co sztab Jarosława Kaczyńskiego zrobił aby rozbroić brudną bombę PO, która miała detonować przed gmachem TVP w momencie przybycia kandydata PiS. To był majstersztyk! Brawo Panie Rewiński!
Siara rządzi!
Po czymś takim, silikonowy głupek z Biłgoraja powinien zjeść własne slipy z bezsilnej złości - najlepiej na wizji w zaprzyjaźnionej stacji - może być u Stokrotki. A na wypadek gdyby za bardzo nie szło, zawsze można popić "małpką" albo specjalnym piwem dla "encyklopedystów".
środa, 30 czerwca 2010
środa, 23 czerwca 2010
WYBORCZY FLASH MOB
Przyszło mi do głowy (na wieść o zaplanowanej akurat na „ciszę wyborczą” hucpie z Owsiakiem i żoną jednego z najfrywolniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej w rolach głównych) że fajnie by było zmobilizować jakimś cudem tą cześć społeczeństwa polskiego, która nie chcę się dać robić kolejny raz w balona - jak to się już tradycyjnie u nas dzieję przy każdej elekcyjnej okazji przy wykorzystaniu wciąż tych samych ludzi od mokrej, medialnej roboty i tych samych środków masowego rażenia i urabiania opinii społecznej - do małej i zupełnie niewinnej akcji obywatelskiego bojkotu.
Ciekawe jak duża jest siła Internetu. Może warto to sprawdzić?
Skoro grupa nieznanych sobie osób nie połączona żadną wspólną ideą może dokonać spontanicznego „Flash mob” i w kilka godzin skrzyknąć się w sieci aby dokonać jakiegoś groteskowego happeningu w realu, to może i my moglibyśmy rozpropagować przez net coś co roboczo nazwałem „Weekendem bez TVN-u” w dniach 3-4 lipca 2010 roku?
Skoro bez żadnego dyrygenta, zupełnie spontanicznie i pod wpływem nastroju chwili nasi Rodacy potrafili wygwizdać z krakowskiego telebimu program stacji TVN nadawany w dniu pogrzebu prezydenckiej pary na Wawelu, oraz Stokrotkę chcącą zapalić znicz pod Pałacem Prezydenckim to może i taka demonstracja niechęci do manipulatorów się uda?
Tym bardziej że ostatni wieczór wyborczy w wykonaniu oficerów frontu ideologicznego zatrudnionych w „imperium Waltera i Wejcherta” dowiódł że z ich strony żadnej smoleńskiej refleksji nie ma się co spodziewać. Czyli takie nasze małe „Zabierz babci pilota od dekodera N”.
Jakieś pomysły?
Ciekawe jak duża jest siła Internetu. Może warto to sprawdzić?
Skoro grupa nieznanych sobie osób nie połączona żadną wspólną ideą może dokonać spontanicznego „Flash mob” i w kilka godzin skrzyknąć się w sieci aby dokonać jakiegoś groteskowego happeningu w realu, to może i my moglibyśmy rozpropagować przez net coś co roboczo nazwałem „Weekendem bez TVN-u” w dniach 3-4 lipca 2010 roku?
Skoro bez żadnego dyrygenta, zupełnie spontanicznie i pod wpływem nastroju chwili nasi Rodacy potrafili wygwizdać z krakowskiego telebimu program stacji TVN nadawany w dniu pogrzebu prezydenckiej pary na Wawelu, oraz Stokrotkę chcącą zapalić znicz pod Pałacem Prezydenckim to może i taka demonstracja niechęci do manipulatorów się uda?
Tym bardziej że ostatni wieczór wyborczy w wykonaniu oficerów frontu ideologicznego zatrudnionych w „imperium Waltera i Wejcherta” dowiódł że z ich strony żadnej smoleńskiej refleksji nie ma się co spodziewać. Czyli takie nasze małe „Zabierz babci pilota od dekodera N”.
Jakieś pomysły?
wtorek, 22 czerwca 2010
Moja dziwna prawicowość
Często kiedyś zastanawiałem się nad swoim podejściem do pojęć lewica/prawica.
Ostatnio wróciłem do tych swoich starych rozważań pod wpływem kilku zdaniowej wymiany myśli z moim blogpressowym druhem Yarrokiem. W skrócie chodziło o tzw. środowisko muzyków rockowych związanych z małym, uniwersyteckim miasteczkiem Canterbury i o to że to środowisko było wyjątkowo lewicowe w odróżnieniu od omawianego we wpisie Yarroka herosa hard-rockowej gitary Teda Nugenta, który to z kolei jest i był zawsze ultraprawicowcem. W sytuacji emocjonalnych rozterek związanych z orientacją polityczną naszych ulubionych artystów sprawę rozwiązałem już bardzo dawno temu, idąc za radą udzieloną przez jednego z bohaterów filmu „Rejs” (notabene nakręconego przez esbeckiego kapusia, który lata całe uchodził u nas za modelowego antykomunistę), a która to spiżowa rada brzmiała: „należy oddzielić twórcę od tworzywa”.
Tak więc oddzielam z powodzeniem moje atawistyczne wręcz przywiązanie do katolicyzmu od satanizmu tekstów Black Sabbath, moją prawicowość w kwestiach politycznych od lewicującego wydźwięku książek i filmów komunisty Eli Kazana, moją atencję do wolnego rynku z wrażliwością społeczną Emila Zoli, mój tradycyjny stosunek do stosunków społecznych i nadrzędnej roli rodziny w świecie od anarchistycznego podejścia do życia hippsowskich środowisk z okolic zespołu Grateful Dead czy też roli homoseksualizmu w sztuce od dzieł Caravaggia.
Te kwestię już dawno przestały dla mnie istnieć, ponieważ moja wrażliwość na literaturę, muzykę czy malarstwo jest właściwie wyabstrahowana z zabarwień polityczno-społecznych. Był to kiedyś dla mnie jakiś problem, z którym musiałem się zmierzyć w pewnym momencie swojego życia. Kiedy musiałem się zastanowić jak pogodzić swoją lekko hippisowską młodość i wszystko to co było jej bagażem złożonym z moich osobistych doświadczeń, od tego co chcę popierać w życiu dorosłym, które niesie ze sobą pewien rodzaj odpowiedzialności za kształt przyszłego świata, który chcemy zostawić po sobie naszym dzieciom. Postanowiłem więc nie mieszać polityki z „tworzywem”, ale tu, na marginesie ważna uwaga: nie będę oceniał politycznie dawnych piosenek Perfectu, ale jak najbardziej będę oceniał polityczne brednie wygłaszane ex cathedra przez pajaca Hołdysa. To właśnie przykład kiedy sam „artysta” wchodzi z buciorami we własne tworzywo i miesza społeczne role. Zapomina o swojej prawdziwej roli rockowego (? Co on tam ma wspólnego z rock and rollem to inna sprawa? ) grajka i wchodzi w rolę „mędrca” i „autorytetu moralnego” do których to ról nie ma żadnych kompetencji.
W efekcie - sam dezawuuję swoją dawną twórczość ( której prywatnie wyjątkowo nie znoszę, bo uważam ją za drastyczny przykład muzycznego buractwa „z ambicjami” czyli akurat coś - czego mający w sobie nieusuwalnie wmontowany element buntu i anarchii rock’and’roll - w najmniejszym stopniu nie przyswaja) wychodząc na nadętego pajaca, którym zresztą jest.
Natomiast ja dalej będę z lubością słuchał płyt Bruce’a Springsteena choć uważam że angażując się tak bardzo w popieranie Obamy w jego kampanii wyborczej, w moich oczach okazał się kompletnym, politycznym idiotą. Co ciekawe i paradoksalne, jest to artysta, który w swoich tekstach często zachwycał mnie swoją umiejętnością uchwycenia i przedstawienia w ciekawym świetle stosunków społeczno-politycznych panujących we współczesnej Ameryce (np. wszystkie teksty na świetnej i ultra-przebojowej płycie „Born In The U.S.A.” są chyba najciekawszą analizą społeczną post-reaganowskich lat osiemdziesiątych! ). Jak widać na tych dwóch, powyższych przykładach sam twórca też powinien nauczyć się oddzielać siebie od tworzywa w którym tworzy.
Dlaczego akurat teraz postanowiłem o tym napisać? Powód jest z mojego punktu widzenia bardzo ciekawy, ale należy się tutaj kilka słów wyjaśnienia. Otóż przed rokiem 2005, czyli słynnym rokiem niedoszłego POPiSu właściwie „od zawsze”, czyli od 4 czerwca 1992 roku oddawałem swoje głosy na UPR bądź samego Janusza Korwin-Mikke. Uważałem że to co on robi, choć w krótkiej perspektywie czasu nie ma żadnych szans na przebicie się do szerokiego, politycznego meanstreamu, to jednak stanowi jakiś kapitał ideowy na przyszłość, że jest swoistym inkubatorem prokapitalistycznych zachowań gotowych w jakiejś niedalekiej przyszłości do wykorzystania przy budowie prawdziwej klasy średniej, niezbędnej siły w nowoczesnym społeczeństwie, a której powstania jak ognia bała się cała ta hołota trzęsąca od dwudziestu lat polską rzeczywistością. Uważałem że we współczesnej Polsce, po obaleniu rządu Jana Olszewskiego i tryumfalnym powrocie komunistów i styropianowych kapusi do władzy prędko nie pojawi się na scenie żadna siła polityczna na tyle silna aby samodzielnie przejąć stery władzy i zrobić tu na miejscu jako-taki porządek.
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2005 roku ujrzałem tą szansę i oddałem swoje całkowite poparcie Lechowi Kaczyńskiemu, a swoje nadzieję ulokowałem w projekcie braci. To było z mojego ówczesnego punktu widzenia spore ryzyko, ale nie dość że się nie zwiodłem, to jeszcze doznałem czegoś, co się tak nieszczęśliwie w pisanej i mówionej polszczyźnie określa pozytywnym rozczarowaniem. Miałem do tamtej chwili obydwu braci Kaczyńskich za przyzwoitych i uczciwych, ale jednak gospodarczych i społecznych lewaków, a okazało się że to właśnie nie kto inny ale to właśnie oni obniżyli w Polsce jak nikt inny przed nimi podatki (choć doceniam to co zrobiła dla przedsiębiorców ekipa Leszka Millera obniżając CIT) oraz dosyć przyzwoicie obniżyli tempo naszego zadłużania się. Może nie było to aż tak radykalne, jak bym sam tego chciał, ale mając na uwadze otoczenie i klimat w jakim przyszło im działać to i to wydaję się wręcz cudem. A przecież „w pakiecie” dostałem od obydwu braci Kaczyńskich to co jest wyjątkowo bliskie mojemu sercu: uszanowanie dla tradycji AK-owskiej i niepodległościowej oraz szacunek dla tego wszystkiego co stanowi naszą tradycję narodową i spuściznę historyczną. Niewykluczone zresztą że to ostatnie było przyczyną największej nienawiści do nich ze strony wszelkiej maści lewaków i kosmopolitów nie zapominając też oczywiście o tzw. wewnętrznej frakcji zagranicznej porozsiewanej równomiernie niemal w każdym zakątku polskiego życia społeczno-biznosowo-medialno-kulturalnego.
Na tym tle to co zrobili z Polską i jej gospodarką w przeciągu zaledwie trzech ostatnich lat „prorynkowi liberałowie” z Platformy to czystej wody komunizm. Stan Polski, w jakim zostawią nam ją Tusk, Grad, Rostowski i Sikorski to będzie istne pobojowisko.
W każdej dziedzinie.
I nie ma się co oszukiwać: czeka nas mniej więcej taka sama praca, jaką w swoich domostwach są zmuszeni wykonać ci wszyscy nasi współobywatele, których doświadczyła tak strasznie ostatnia powódź – odgruzowywanie, odszlamianie, osuszanie i odbudowa. Na każdym odcinku.
Trzeba tylko jeszcze (bagatela!) jak najszybciej odbić naszą Polskę z rąk niekompetentnych i szkodliwych Hunów, żeby w ogóle było jeszcze co zbierać. I to jest właśnie moja dzisiejsza prawicowość – odstępstwo od ideologicznie czystego, ale nierealnego i nie występującego w przyrodzie w stanie czystym, UPeeRowskiego modelu na rzecz realnego i możliwego do zastosowania w praktyce modelu pragmatyka Jarosława Kaczyńskiego. Róbmy więc swoje, słuchając w międzyczasie Black Sabbath, Bruce’a Spreengsteena, Teda Nugenta czy muzyków z Canterbury.
****************
Pozdrawiam przy okazji Yarroka, bo dzięki jego tekstowi sięgnąłem na zakurzoną półkę żeby sobie odnowić kontakt z muzyką Amboy Dukes i „Double Live – Gonzo”.
Ostatnio wróciłem do tych swoich starych rozważań pod wpływem kilku zdaniowej wymiany myśli z moim blogpressowym druhem Yarrokiem. W skrócie chodziło o tzw. środowisko muzyków rockowych związanych z małym, uniwersyteckim miasteczkiem Canterbury i o to że to środowisko było wyjątkowo lewicowe w odróżnieniu od omawianego we wpisie Yarroka herosa hard-rockowej gitary Teda Nugenta, który to z kolei jest i był zawsze ultraprawicowcem. W sytuacji emocjonalnych rozterek związanych z orientacją polityczną naszych ulubionych artystów sprawę rozwiązałem już bardzo dawno temu, idąc za radą udzieloną przez jednego z bohaterów filmu „Rejs” (notabene nakręconego przez esbeckiego kapusia, który lata całe uchodził u nas za modelowego antykomunistę), a która to spiżowa rada brzmiała: „należy oddzielić twórcę od tworzywa”.
Tak więc oddzielam z powodzeniem moje atawistyczne wręcz przywiązanie do katolicyzmu od satanizmu tekstów Black Sabbath, moją prawicowość w kwestiach politycznych od lewicującego wydźwięku książek i filmów komunisty Eli Kazana, moją atencję do wolnego rynku z wrażliwością społeczną Emila Zoli, mój tradycyjny stosunek do stosunków społecznych i nadrzędnej roli rodziny w świecie od anarchistycznego podejścia do życia hippsowskich środowisk z okolic zespołu Grateful Dead czy też roli homoseksualizmu w sztuce od dzieł Caravaggia.
Te kwestię już dawno przestały dla mnie istnieć, ponieważ moja wrażliwość na literaturę, muzykę czy malarstwo jest właściwie wyabstrahowana z zabarwień polityczno-społecznych. Był to kiedyś dla mnie jakiś problem, z którym musiałem się zmierzyć w pewnym momencie swojego życia. Kiedy musiałem się zastanowić jak pogodzić swoją lekko hippisowską młodość i wszystko to co było jej bagażem złożonym z moich osobistych doświadczeń, od tego co chcę popierać w życiu dorosłym, które niesie ze sobą pewien rodzaj odpowiedzialności za kształt przyszłego świata, który chcemy zostawić po sobie naszym dzieciom. Postanowiłem więc nie mieszać polityki z „tworzywem”, ale tu, na marginesie ważna uwaga: nie będę oceniał politycznie dawnych piosenek Perfectu, ale jak najbardziej będę oceniał polityczne brednie wygłaszane ex cathedra przez pajaca Hołdysa. To właśnie przykład kiedy sam „artysta” wchodzi z buciorami we własne tworzywo i miesza społeczne role. Zapomina o swojej prawdziwej roli rockowego (? Co on tam ma wspólnego z rock and rollem to inna sprawa? ) grajka i wchodzi w rolę „mędrca” i „autorytetu moralnego” do których to ról nie ma żadnych kompetencji.
W efekcie - sam dezawuuję swoją dawną twórczość ( której prywatnie wyjątkowo nie znoszę, bo uważam ją za drastyczny przykład muzycznego buractwa „z ambicjami” czyli akurat coś - czego mający w sobie nieusuwalnie wmontowany element buntu i anarchii rock’and’roll - w najmniejszym stopniu nie przyswaja) wychodząc na nadętego pajaca, którym zresztą jest.
Natomiast ja dalej będę z lubością słuchał płyt Bruce’a Springsteena choć uważam że angażując się tak bardzo w popieranie Obamy w jego kampanii wyborczej, w moich oczach okazał się kompletnym, politycznym idiotą. Co ciekawe i paradoksalne, jest to artysta, który w swoich tekstach często zachwycał mnie swoją umiejętnością uchwycenia i przedstawienia w ciekawym świetle stosunków społeczno-politycznych panujących we współczesnej Ameryce (np. wszystkie teksty na świetnej i ultra-przebojowej płycie „Born In The U.S.A.” są chyba najciekawszą analizą społeczną post-reaganowskich lat osiemdziesiątych! ). Jak widać na tych dwóch, powyższych przykładach sam twórca też powinien nauczyć się oddzielać siebie od tworzywa w którym tworzy.
Dlaczego akurat teraz postanowiłem o tym napisać? Powód jest z mojego punktu widzenia bardzo ciekawy, ale należy się tutaj kilka słów wyjaśnienia. Otóż przed rokiem 2005, czyli słynnym rokiem niedoszłego POPiSu właściwie „od zawsze”, czyli od 4 czerwca 1992 roku oddawałem swoje głosy na UPR bądź samego Janusza Korwin-Mikke. Uważałem że to co on robi, choć w krótkiej perspektywie czasu nie ma żadnych szans na przebicie się do szerokiego, politycznego meanstreamu, to jednak stanowi jakiś kapitał ideowy na przyszłość, że jest swoistym inkubatorem prokapitalistycznych zachowań gotowych w jakiejś niedalekiej przyszłości do wykorzystania przy budowie prawdziwej klasy średniej, niezbędnej siły w nowoczesnym społeczeństwie, a której powstania jak ognia bała się cała ta hołota trzęsąca od dwudziestu lat polską rzeczywistością. Uważałem że we współczesnej Polsce, po obaleniu rządu Jana Olszewskiego i tryumfalnym powrocie komunistów i styropianowych kapusi do władzy prędko nie pojawi się na scenie żadna siła polityczna na tyle silna aby samodzielnie przejąć stery władzy i zrobić tu na miejscu jako-taki porządek.
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2005 roku ujrzałem tą szansę i oddałem swoje całkowite poparcie Lechowi Kaczyńskiemu, a swoje nadzieję ulokowałem w projekcie braci. To było z mojego ówczesnego punktu widzenia spore ryzyko, ale nie dość że się nie zwiodłem, to jeszcze doznałem czegoś, co się tak nieszczęśliwie w pisanej i mówionej polszczyźnie określa pozytywnym rozczarowaniem. Miałem do tamtej chwili obydwu braci Kaczyńskich za przyzwoitych i uczciwych, ale jednak gospodarczych i społecznych lewaków, a okazało się że to właśnie nie kto inny ale to właśnie oni obniżyli w Polsce jak nikt inny przed nimi podatki (choć doceniam to co zrobiła dla przedsiębiorców ekipa Leszka Millera obniżając CIT) oraz dosyć przyzwoicie obniżyli tempo naszego zadłużania się. Może nie było to aż tak radykalne, jak bym sam tego chciał, ale mając na uwadze otoczenie i klimat w jakim przyszło im działać to i to wydaję się wręcz cudem. A przecież „w pakiecie” dostałem od obydwu braci Kaczyńskich to co jest wyjątkowo bliskie mojemu sercu: uszanowanie dla tradycji AK-owskiej i niepodległościowej oraz szacunek dla tego wszystkiego co stanowi naszą tradycję narodową i spuściznę historyczną. Niewykluczone zresztą że to ostatnie było przyczyną największej nienawiści do nich ze strony wszelkiej maści lewaków i kosmopolitów nie zapominając też oczywiście o tzw. wewnętrznej frakcji zagranicznej porozsiewanej równomiernie niemal w każdym zakątku polskiego życia społeczno-biznosowo-medialno-kulturalnego.
Na tym tle to co zrobili z Polską i jej gospodarką w przeciągu zaledwie trzech ostatnich lat „prorynkowi liberałowie” z Platformy to czystej wody komunizm. Stan Polski, w jakim zostawią nam ją Tusk, Grad, Rostowski i Sikorski to będzie istne pobojowisko.
W każdej dziedzinie.
I nie ma się co oszukiwać: czeka nas mniej więcej taka sama praca, jaką w swoich domostwach są zmuszeni wykonać ci wszyscy nasi współobywatele, których doświadczyła tak strasznie ostatnia powódź – odgruzowywanie, odszlamianie, osuszanie i odbudowa. Na każdym odcinku.
Trzeba tylko jeszcze (bagatela!) jak najszybciej odbić naszą Polskę z rąk niekompetentnych i szkodliwych Hunów, żeby w ogóle było jeszcze co zbierać. I to jest właśnie moja dzisiejsza prawicowość – odstępstwo od ideologicznie czystego, ale nierealnego i nie występującego w przyrodzie w stanie czystym, UPeeRowskiego modelu na rzecz realnego i możliwego do zastosowania w praktyce modelu pragmatyka Jarosława Kaczyńskiego. Róbmy więc swoje, słuchając w międzyczasie Black Sabbath, Bruce’a Spreengsteena, Teda Nugenta czy muzyków z Canterbury.
****************
Pozdrawiam przy okazji Yarroka, bo dzięki jego tekstowi sięgnąłem na zakurzoną półkę żeby sobie odnowić kontakt z muzyką Amboy Dukes i „Double Live – Gonzo”.
sobota, 19 czerwca 2010
Rzeźbiarz elektryczny
Nareszcie można odejść od polityki. Właściwie nie można a wręcz trzeba.
A skoro trzeba to nie ma co zanadto kombinować i wypada się podłączyć.
Mój blogpressowy sąsiad i chyba mogę napisać że muzyczny i polityczny druh Yarrok postanowił że w tym sezonie bierzemy się za wioślarzy, więc i ja nie będę się wyłamywał i zapodam wioślarza. Oczywiście zgodnie z rock’and’rollowym snobizmem biorę na klawiaturę takiego, którym wszystkich zaskoczę a zatem wszyscy ci, którzy sądzą że zaraz sobie tutaj posłuchają akrobatycznych solówek jakiegoś Blackmore’a czy innego Vanhalena wrzuconych na Youtuba przez domorosłych adeptów błyskawicznego stepowania po gryfie lekko się zawiodą.
Ale tylko odrobinę…
No więc zaczynamy - Steve Hillage ( bo to o niego dzisiaj chodzi) na pewno się urodził. Nie wiem dokładnie gdzie i nie wiem dokładnie kiedy bo od tego (jak niektóre bystrzachy już nam niedawno pokazały) mamy Wikipedię, ale sądzę że jest rówieśnikiem tych wszystkich zacnych muzyków, którzy swoje najlepsze płyty nagrali i wydali na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z nim jest dokładnie tak samo - wszystko co warto wrzucić na talerz a co firmowane jest nazwiskiem Hillage powstało albo w jednych, albo (zwłaszcza) w drugich.
Pierwsza płyta na której Steve Hillage się pojawia (i to od razu na pozycji wspólidera razem ze swoim przyjacielem, organistą Davem Stewartem – nie mylić z tym od Eurythmics) to jedyna płyta grupy Arzachel. Rockowe snoby z całego świata uznają tą płytę za tzw. „zapomnianą perłę rocka” i o ile często wrzuca się do tego zacnego worka jakieś słusznie zapomniane gnioty tylko dla tego że ktoś na takiej płycie zagrał dłuższe solo na organach Hammonda czy użył tej samej przystawki, której użył raz w życiu Jimi Hendrix o tyle w przypadku tej płyty przesady nie ma. To naprawdę świetna płyta i szkoda że mało kto miał okazję jej posłuchać. Gdybym miał jakoś krótko opisać co tam jest (choć pisanie o muzyce to mniej więcej tak samo jak tańczenie o malarstwie) to napisałbym że to sporo psychodelii podanej za pomocą hardrockowego instrumentarium na podkładzie z bluesa.
Fajnie nie?
Jeśli komuś to nie wystarczy to zapraszam na taką stronkę na której wyżywa się ktoś komu się bardziej chciało niż mnie i tam jest więcej takich zgrabnych stylistycznych wygibasów. Jeszcze bardziej dociekliwi po prostu wyskoczą z kilku złotych i kupią sobie płytę, a skąpi ściągną z netu. Nie potępiam – na takiej muzyce zwykle się nie zarabia a każdy początkujący pirat w końcu i tak wyrasta w pewnym wieku na audiofila, więc to że wytwórnie płytowe i niektórzy artyści urywają sobie genitalia walcząc z sieciowym piractwem oznacza tylko tyle że to idioci bo zwalczają swoich potencjalnie najlepszych klientów. Wiadomo: jak ktoś muzyki nie lubi to nawet za darmo jej sobie ściągał z netu nie będzie, a jak ktoś bez muzyki żyć nie może to prędzej czy później jakąś kasę w sklepie z płytami zostawi.
Nie wierzycie? Spytajcie mojej żony…
Ale wracamy do naszego wioślarza. Kolejnym muzycznym krokiem w karierze Hillage’a jest założenie efemerycznej grupy Khan i nagranie z nią płyty „Space Shanty”. Jeśli idzie o składy, daty i detale to tradycyjnie odsyłam do… no sami wiecie, ja tylko zaznaczę że na organach znowu grał tu stary kumpel Dave Stewart (nie mylić z… itp.) a zaznaczam to szczególnie bo ten facet to świetny i niesłusznie niedoceniony i zapomniany muzyk.
Co o samej płycie? To samo co o płycie Arzachel tylko jeszcze bardziej. Ta płyta to już jest zalążek tego co nasz bohater będzie robił w swoich najlepszych latach czyli eksperymenty z brzmieniem elektrycznej gitary, te wszystkie glissanda, pogłosy, ostinatowe wycinanki, jakieś przestery uzyskane za pomocą przedziwnych elektronicznych przystawek. Cała paleta nieznanych barw i wyobraźnia, która odstawała od muzycznej średniej z epoki. To trzeba usłyszeć i to na dobrym sprzęcie w dobrym stereo. Płyta, która do dzisiaj robi wrażenie choć oczywiście pokryła się muzyczną patyną, jak wszystko co dobre.
W tak zwanym międzyczasie trzeba odnotować że Steve lubiany w środowisku muzyków tzw. sceny Canterbury (obejmującym m.in. zespoły Caravan, Gong, Soft Machine, Camel itp.) sporo się udzielał na płytach innych wykonawców i jeśli ktoś dobrze poszuka to usłyszy jego gitarę na płytach Gongu, Egg, Kevina Ayersa czy choćby Mikea Oldfielda.
Ale najważniejsze jest to że nasz wioślarz postanowił wreszcie działać na swoje konto i zaczyna nagrywać płyty solowe. Żarty się skończyły.
W latach 1975 -1980 Hillage nagrał siedem płyt (z czego jedna z nich to podwójny, genialny album koncertowy „Live Herald” - jedna z tych wspaniałych koncertówek lat siedemdziesiątych, które wypada mieć na półce choć gwoli ścisłości trzeba zaznaczyć że jest to koncertowy materiał zaledwie w ¾ ponieważ na ostatniej stronie winylowej wersji płyty zawarty jest nowy materiał studyjny. Na CD ta studyjna cześć została dodana do płyty „Open” a kompaktowa edycja „Live Herald” zawiera tylko nagrania live).
Wszystkie te płyty są doskonałe. Muzyka na nich zawarta jest różnorodna, fenomenalnie zagrana i nagrana. Zadowoli zarówno miłośników cięższego grania jak i zwolenników progresywnych wygibasów aranżacyjno brzmieniowych. Dla każdego coś miłego, a najfajniejsze w tym wszystkim jest to że to granie Steva Hillage’a pięknie się starzeję. Są takie płyty które się nie starzeją nigdy (Hendrix, Beatlesi, część dorobku Stonesów, ABBA, Free czy Almman Brothers), są takie płyty, które starzeją się tak że po kilku latach człowiek słucha tej muzyki z pewnym zażenowaniem, i tylko jakąś nostalgia za czasami dawno minionymi każe nam po nie sięgać (cały nurt disco z drugiej połowy lat siedemdziesiątych – kto nie wierzy niech obejrzy „Saturday Night Feever”! ), ale są też płyty, które się starzeją w pewien uroczy sposób, który pięknie świadczy o czasach w których zostały nagrane. Jednym słowem stanowią świadectwo swojej epoki. Muzyka Steve’a Hillage to ten przypadek. W swoim czasie była to bajecznie i kosmicznie brzmiąca muzyka (nawet niektóre muzyczne mądrale zaliczali go do nurtu tzw. Space Rocka razem z np. twórczością grupy Hawkwkind) ale po latach cześć tego elektronicznego arsenału się lekko zestarzała. Ale zestarzała się z wdziękiem bo dobra muzyka, tak jak piękne kobiety starzeją się z wdziękiem. I jedyne co należy w tej sytuacji zrobić to tylko wciąż podziwiać.
To ostatnie zdanie kieruję z jednej strony do wszystkich tych pięknych kobiet, które stając przed lustrem zastanawiają się czy by nie wydać kilku złotych na podciągnięciu skóry tu czy tam, i do tych wszystkich realizatorów dźwięku i muzycznych producentów, którzy po latach poprawili by to czy owo. W jednym i w drugim przypadku: łapy precz od skończonej doskonałości!
Na koniec, dla wszystkich tych, którzy być może zdecydowaliby się sięgnąć po odrobinę muzyki naszego bohatera winien jestem chyba jakąś moją (subiektywną oczywiście) podpowiedź. Każda z opisanych wyżej płyt jest doskonała, ale jeśli miałbym polecić dwie, trzy z nich to chyba rada byłaby taka: miłośnicy dobrych, koncertowych płyt rockowych mogą bez chwili wahania sięgnąć po „Live Herald” – najlepsze kawałki z repertuaru artysty genialnie zagrane przez cały zespół i sam mistrz ceremonii w szczytowej formie. Cudo!
Ci, którzy lubią żeby było precyzyjnie i z całym studyjnym bogactwem brzmienia powinni zacząć (choć serce mi krwawi że muszę wybierać!) od płyty „Motivation Radio” lub płyty „Green”. Jest tam wszystko to za co warto lubić tego gościa.
I jeszcze tak na marginesie: ten żeński, anielski głos słyszany czasem na płytach Hillage’a należy do życiowej partnerki artysty, francuskiej pianistki i wokalistki Miquette Giraudy, która zawsze gra i podśpiewuję na jego solowych płytach.
Moje ulubione kawałki Steve’a Hillage’a?
- Light In The Sky (z płyty „Motivation Radio”)
- Solar Music Suite (z płyty zespołu Khan „Space Shanty” – prawie 17 minut mega- odlecianej muzyki!)
- Salmon Song (z płyty „Fish Rising”)
- Electrick Gypsies (z płyty „Green”)
- Searching For The Spark (z płyty “Motivation Radio”)
… and many, many more!
A skoro trzeba to nie ma co zanadto kombinować i wypada się podłączyć.
Mój blogpressowy sąsiad i chyba mogę napisać że muzyczny i polityczny druh Yarrok postanowił że w tym sezonie bierzemy się za wioślarzy, więc i ja nie będę się wyłamywał i zapodam wioślarza. Oczywiście zgodnie z rock’and’rollowym snobizmem biorę na klawiaturę takiego, którym wszystkich zaskoczę a zatem wszyscy ci, którzy sądzą że zaraz sobie tutaj posłuchają akrobatycznych solówek jakiegoś Blackmore’a czy innego Vanhalena wrzuconych na Youtuba przez domorosłych adeptów błyskawicznego stepowania po gryfie lekko się zawiodą.
Ale tylko odrobinę…
No więc zaczynamy - Steve Hillage ( bo to o niego dzisiaj chodzi) na pewno się urodził. Nie wiem dokładnie gdzie i nie wiem dokładnie kiedy bo od tego (jak niektóre bystrzachy już nam niedawno pokazały) mamy Wikipedię, ale sądzę że jest rówieśnikiem tych wszystkich zacnych muzyków, którzy swoje najlepsze płyty nagrali i wydali na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z nim jest dokładnie tak samo - wszystko co warto wrzucić na talerz a co firmowane jest nazwiskiem Hillage powstało albo w jednych, albo (zwłaszcza) w drugich.
Pierwsza płyta na której Steve Hillage się pojawia (i to od razu na pozycji wspólidera razem ze swoim przyjacielem, organistą Davem Stewartem – nie mylić z tym od Eurythmics) to jedyna płyta grupy Arzachel. Rockowe snoby z całego świata uznają tą płytę za tzw. „zapomnianą perłę rocka” i o ile często wrzuca się do tego zacnego worka jakieś słusznie zapomniane gnioty tylko dla tego że ktoś na takiej płycie zagrał dłuższe solo na organach Hammonda czy użył tej samej przystawki, której użył raz w życiu Jimi Hendrix o tyle w przypadku tej płyty przesady nie ma. To naprawdę świetna płyta i szkoda że mało kto miał okazję jej posłuchać. Gdybym miał jakoś krótko opisać co tam jest (choć pisanie o muzyce to mniej więcej tak samo jak tańczenie o malarstwie) to napisałbym że to sporo psychodelii podanej za pomocą hardrockowego instrumentarium na podkładzie z bluesa.
Fajnie nie?
Jeśli komuś to nie wystarczy to zapraszam na taką stronkę na której wyżywa się ktoś komu się bardziej chciało niż mnie i tam jest więcej takich zgrabnych stylistycznych wygibasów. Jeszcze bardziej dociekliwi po prostu wyskoczą z kilku złotych i kupią sobie płytę, a skąpi ściągną z netu. Nie potępiam – na takiej muzyce zwykle się nie zarabia a każdy początkujący pirat w końcu i tak wyrasta w pewnym wieku na audiofila, więc to że wytwórnie płytowe i niektórzy artyści urywają sobie genitalia walcząc z sieciowym piractwem oznacza tylko tyle że to idioci bo zwalczają swoich potencjalnie najlepszych klientów. Wiadomo: jak ktoś muzyki nie lubi to nawet za darmo jej sobie ściągał z netu nie będzie, a jak ktoś bez muzyki żyć nie może to prędzej czy później jakąś kasę w sklepie z płytami zostawi.
Nie wierzycie? Spytajcie mojej żony…
Ale wracamy do naszego wioślarza. Kolejnym muzycznym krokiem w karierze Hillage’a jest założenie efemerycznej grupy Khan i nagranie z nią płyty „Space Shanty”. Jeśli idzie o składy, daty i detale to tradycyjnie odsyłam do… no sami wiecie, ja tylko zaznaczę że na organach znowu grał tu stary kumpel Dave Stewart (nie mylić z… itp.) a zaznaczam to szczególnie bo ten facet to świetny i niesłusznie niedoceniony i zapomniany muzyk.
Co o samej płycie? To samo co o płycie Arzachel tylko jeszcze bardziej. Ta płyta to już jest zalążek tego co nasz bohater będzie robił w swoich najlepszych latach czyli eksperymenty z brzmieniem elektrycznej gitary, te wszystkie glissanda, pogłosy, ostinatowe wycinanki, jakieś przestery uzyskane za pomocą przedziwnych elektronicznych przystawek. Cała paleta nieznanych barw i wyobraźnia, która odstawała od muzycznej średniej z epoki. To trzeba usłyszeć i to na dobrym sprzęcie w dobrym stereo. Płyta, która do dzisiaj robi wrażenie choć oczywiście pokryła się muzyczną patyną, jak wszystko co dobre.
W tak zwanym międzyczasie trzeba odnotować że Steve lubiany w środowisku muzyków tzw. sceny Canterbury (obejmującym m.in. zespoły Caravan, Gong, Soft Machine, Camel itp.) sporo się udzielał na płytach innych wykonawców i jeśli ktoś dobrze poszuka to usłyszy jego gitarę na płytach Gongu, Egg, Kevina Ayersa czy choćby Mikea Oldfielda.
Ale najważniejsze jest to że nasz wioślarz postanowił wreszcie działać na swoje konto i zaczyna nagrywać płyty solowe. Żarty się skończyły.
W latach 1975 -1980 Hillage nagrał siedem płyt (z czego jedna z nich to podwójny, genialny album koncertowy „Live Herald” - jedna z tych wspaniałych koncertówek lat siedemdziesiątych, które wypada mieć na półce choć gwoli ścisłości trzeba zaznaczyć że jest to koncertowy materiał zaledwie w ¾ ponieważ na ostatniej stronie winylowej wersji płyty zawarty jest nowy materiał studyjny. Na CD ta studyjna cześć została dodana do płyty „Open” a kompaktowa edycja „Live Herald” zawiera tylko nagrania live).
Wszystkie te płyty są doskonałe. Muzyka na nich zawarta jest różnorodna, fenomenalnie zagrana i nagrana. Zadowoli zarówno miłośników cięższego grania jak i zwolenników progresywnych wygibasów aranżacyjno brzmieniowych. Dla każdego coś miłego, a najfajniejsze w tym wszystkim jest to że to granie Steva Hillage’a pięknie się starzeję. Są takie płyty które się nie starzeją nigdy (Hendrix, Beatlesi, część dorobku Stonesów, ABBA, Free czy Almman Brothers), są takie płyty, które starzeją się tak że po kilku latach człowiek słucha tej muzyki z pewnym zażenowaniem, i tylko jakąś nostalgia za czasami dawno minionymi każe nam po nie sięgać (cały nurt disco z drugiej połowy lat siedemdziesiątych – kto nie wierzy niech obejrzy „Saturday Night Feever”! ), ale są też płyty, które się starzeją w pewien uroczy sposób, który pięknie świadczy o czasach w których zostały nagrane. Jednym słowem stanowią świadectwo swojej epoki. Muzyka Steve’a Hillage to ten przypadek. W swoim czasie była to bajecznie i kosmicznie brzmiąca muzyka (nawet niektóre muzyczne mądrale zaliczali go do nurtu tzw. Space Rocka razem z np. twórczością grupy Hawkwkind) ale po latach cześć tego elektronicznego arsenału się lekko zestarzała. Ale zestarzała się z wdziękiem bo dobra muzyka, tak jak piękne kobiety starzeją się z wdziękiem. I jedyne co należy w tej sytuacji zrobić to tylko wciąż podziwiać.
To ostatnie zdanie kieruję z jednej strony do wszystkich tych pięknych kobiet, które stając przed lustrem zastanawiają się czy by nie wydać kilku złotych na podciągnięciu skóry tu czy tam, i do tych wszystkich realizatorów dźwięku i muzycznych producentów, którzy po latach poprawili by to czy owo. W jednym i w drugim przypadku: łapy precz od skończonej doskonałości!
Na koniec, dla wszystkich tych, którzy być może zdecydowaliby się sięgnąć po odrobinę muzyki naszego bohatera winien jestem chyba jakąś moją (subiektywną oczywiście) podpowiedź. Każda z opisanych wyżej płyt jest doskonała, ale jeśli miałbym polecić dwie, trzy z nich to chyba rada byłaby taka: miłośnicy dobrych, koncertowych płyt rockowych mogą bez chwili wahania sięgnąć po „Live Herald” – najlepsze kawałki z repertuaru artysty genialnie zagrane przez cały zespół i sam mistrz ceremonii w szczytowej formie. Cudo!
Ci, którzy lubią żeby było precyzyjnie i z całym studyjnym bogactwem brzmienia powinni zacząć (choć serce mi krwawi że muszę wybierać!) od płyty „Motivation Radio” lub płyty „Green”. Jest tam wszystko to za co warto lubić tego gościa.
I jeszcze tak na marginesie: ten żeński, anielski głos słyszany czasem na płytach Hillage’a należy do życiowej partnerki artysty, francuskiej pianistki i wokalistki Miquette Giraudy, która zawsze gra i podśpiewuję na jego solowych płytach.
Moje ulubione kawałki Steve’a Hillage’a?
- Light In The Sky (z płyty „Motivation Radio”)
- Solar Music Suite (z płyty zespołu Khan „Space Shanty” – prawie 17 minut mega- odlecianej muzyki!)
- Salmon Song (z płyty „Fish Rising”)
- Electrick Gypsies (z płyty „Green”)
- Searching For The Spark (z płyty “Motivation Radio”)
… and many, many more!
piątek, 18 czerwca 2010
Wybieram
Kilka lat temu Polacy otrzymali prostą ofertę: Polska liberalna, albo Polska solidarna.
Wybrali jak należy, ale siły bojące się własnego społeczeństwa uznały że ten wybór był niewłaściwy, że trzeba zrobić wszystko aby go unieważnić. To "wszystko" obejmowało swoim zasięgiem rzeczywiście dosłownie wszystko. Zostały uruchomione wszystkie metody jakie można sobie tylko wyobrazić oraz takie, które w normalnej wyobraźni zmieścić się nie mogły aby tylko wywrócić ten słabiutki i chybotliwy wózek, który wiózł nas do Wolności i Niepodległości.
I udało się.
Wszelki jurgielt wylazł ze swoich nor i połączył siły aby "dorżnąć watahy". Zagraniczny scenarzysta i reżyser dopilnował żeby każdy odegrał swoją rolę zgodnie z rozpisanym scenariuszem, a wszystkie krajowe pudła rezonansowe zagrały w jednej orkiestrze zgodnie z obcą partyturą.
I tylko nieprzewidywalny los (jak to los)spłatał wszystkim figla: jeden człowiek nie wsiadł do samolotu.
Bloger Free Your Mind napisał dzisiaj na swoim blogu piękny tekst. Polecam go z całego serca, bo ten tekst jest jak manifest Wolnej Polski. FYM stawia w nim pewną tezę, która jest dobra z jednego powodu: w krótkiej frazie ogniskuję istotę tego problemu, który mamy dzisiaj do rozwiązania. Dzisiaj nie mamy wyboru pomiędzy Polską liberalną a solidarną, lewicową czy prawicową, katolicką czy laicką - dzisiaj nasz wybór to wybór pomiędzy Polską bądź Rosją.
Przeczytajcie ten tekst i zróbcie co należy.
Ja wiem co robić.
Wybrali jak należy, ale siły bojące się własnego społeczeństwa uznały że ten wybór był niewłaściwy, że trzeba zrobić wszystko aby go unieważnić. To "wszystko" obejmowało swoim zasięgiem rzeczywiście dosłownie wszystko. Zostały uruchomione wszystkie metody jakie można sobie tylko wyobrazić oraz takie, które w normalnej wyobraźni zmieścić się nie mogły aby tylko wywrócić ten słabiutki i chybotliwy wózek, który wiózł nas do Wolności i Niepodległości.
I udało się.
Wszelki jurgielt wylazł ze swoich nor i połączył siły aby "dorżnąć watahy". Zagraniczny scenarzysta i reżyser dopilnował żeby każdy odegrał swoją rolę zgodnie z rozpisanym scenariuszem, a wszystkie krajowe pudła rezonansowe zagrały w jednej orkiestrze zgodnie z obcą partyturą.
I tylko nieprzewidywalny los (jak to los)spłatał wszystkim figla: jeden człowiek nie wsiadł do samolotu.
Bloger Free Your Mind napisał dzisiaj na swoim blogu piękny tekst. Polecam go z całego serca, bo ten tekst jest jak manifest Wolnej Polski. FYM stawia w nim pewną tezę, która jest dobra z jednego powodu: w krótkiej frazie ogniskuję istotę tego problemu, który mamy dzisiaj do rozwiązania. Dzisiaj nie mamy wyboru pomiędzy Polską liberalną a solidarną, lewicową czy prawicową, katolicką czy laicką - dzisiaj nasz wybór to wybór pomiędzy Polską bądź Rosją.
Przeczytajcie ten tekst i zróbcie co należy.
Ja wiem co robić.
środa, 16 czerwca 2010
„Sędzia jeszcze jest rozgrzany, załatwimy tę sprawę szybko…”
Z obfitości serca usta mówią, i w kwestii rozgrzania sędziego (a konkretnie sędziny) akurat z marszałkiem należy się zgodzić w całej rozciągłości. Po odsłuchaniu sentencji wczorajszego wyroku sprawdziłem kto też orzekał w tej ekspresowej sprawie.
Może nie aż w Wikipedii, ale skorzystałem ze zwykłej przeglądarki Google i wyszło mi że to pani sędzina Agnieszka Matlak - ta sama, która swego czasu orzekała w procesach Jaruzelskiego w sporze z Janem Przedpełskim (właścicielem willi, w której dożywa sobie spokojnie obywatel generał, a którą to willę odebrano panu Janowi dekretem Bieruta), procesie Marka Króla z Jerzym Urbanem czy Stanisława Remuszki z Adamem Michnikiem. Nie będę pisał dla kogo orzeczenia pani sędziny w tych procesach były korzystne. Mądry już sam wie, a głupi sprawdzi w Wikipedii.
Zwłaszcza orzeczenie w sprawie Adam Michnik vs. Stanisław Remuszko z dnia 26 września 2005 roku (sygn. III/C/1225) powinno przejść do annałów sądownictwa w Polsce - Pani sędzina Agnieszka Matlak napisała w nim:
”Negatywne treści na temat Adama Michnika redaktora naczelnego Gazety Wyborczej oraz wydawcy tej gazety Agory S.A. są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego.”
Ładne?
Pewnie że ładne!
Nie ma tam nic o treściach prawdziwych czy nieprawdziwych. Jest o negatywnych. I starczy.
Agnieszka Matlak - radzę zapamiętać to nazwisko. Tak właśnie wyglądają narodziny gwiazdy. Rozgrzanej do czerwoności.
„A kiedy o szóstej rano ktoś załomocze w twoje drzwi…”
Internet stał się chyba niepostrzeżenie pierwszą siłą w sposobie docierania do informacji przez osoby mające do niego dostęp.
To paradoksalne, ale właśnie taki wniosek wyciągnąłem dzisiaj kiedy rano kupowałem w swoim zaprzyjaźniony sklepiku świeże bułki i zerknąłem na… stojak z porannymi dziennikami.
Na pierwszej stronie dzisiejszego wydania „Dziennika – Gazety Prawnej” bił po oczach sensacyjnie brzmiący lead o nowo proponowanych przez gabinet ciemniaków kompetencjach CBA, czyli instytucji, na którą salonowe media, stado pseudonaukowych cyngli szwendających się od stacji do stacji aby straszyć ciemny lud widmem nadciągającego kaczyzmu i cały, szeroko pojęty neopeerel postanowił skanalizować strach przed państwem policyjnym triady Kaczyński-Ziobro-Kaczyński.
Po kilku godzinach zasiadłem do monitora i z ciekawością zacząłem szukać jakichś refleksji na tą w sumie sensacyjną i mrożącą krew w żyłach informację. W tle cichutko grała mi dopiero co „odbita” od Jacka Sobali „Trójka” w której tak sobie buszując po sieci usłyszałem dwa po kolei serwisy informacyjne i… też nic.
Zajrzałem w kilka znajomych miejsc w sieci gdzie zwyczajowo można znaleźć sporo wartościowych przemyśleń mądrych ludzi piszących z samej pasji do wolnego słowa i… dalej nic.
Stąd jeden wniosek: papierowe gazety nie mają już takiej siły jak jeszcze niedawno. Z jednej strony dobrze, ale z drugiej źle - bo taka władza jak ta, która obecnie rządzi Polską prędzej czy później musi się wziąć za wolne słowo w sieci. Inaczej długo nie porządzi, a przecież niczego więcej tak nie pragnie jak samej władzy.
A sam news? No właśnie o tym tu do Was piszę…
To paradoksalne, ale właśnie taki wniosek wyciągnąłem dzisiaj kiedy rano kupowałem w swoim zaprzyjaźniony sklepiku świeże bułki i zerknąłem na… stojak z porannymi dziennikami.
Na pierwszej stronie dzisiejszego wydania „Dziennika – Gazety Prawnej” bił po oczach sensacyjnie brzmiący lead o nowo proponowanych przez gabinet ciemniaków kompetencjach CBA, czyli instytucji, na którą salonowe media, stado pseudonaukowych cyngli szwendających się od stacji do stacji aby straszyć ciemny lud widmem nadciągającego kaczyzmu i cały, szeroko pojęty neopeerel postanowił skanalizować strach przed państwem policyjnym triady Kaczyński-Ziobro-Kaczyński.
Po kilku godzinach zasiadłem do monitora i z ciekawością zacząłem szukać jakichś refleksji na tą w sumie sensacyjną i mrożącą krew w żyłach informację. W tle cichutko grała mi dopiero co „odbita” od Jacka Sobali „Trójka” w której tak sobie buszując po sieci usłyszałem dwa po kolei serwisy informacyjne i… też nic.
Zajrzałem w kilka znajomych miejsc w sieci gdzie zwyczajowo można znaleźć sporo wartościowych przemyśleń mądrych ludzi piszących z samej pasji do wolnego słowa i… dalej nic.
Stąd jeden wniosek: papierowe gazety nie mają już takiej siły jak jeszcze niedawno. Z jednej strony dobrze, ale z drugiej źle - bo taka władza jak ta, która obecnie rządzi Polską prędzej czy później musi się wziąć za wolne słowo w sieci. Inaczej długo nie porządzi, a przecież niczego więcej tak nie pragnie jak samej władzy.
A sam news? No właśnie o tym tu do Was piszę…
czwartek, 10 czerwca 2010
Minister pojechał po amunicję
Jakieś dwa tygodnie po smoleńskiej hekatombie napisałem tekst o tym jaki moim zdaniem scenariusz szykuję nam Putin na zagospodarowanie nam tych idiotycznych kilkudziesięciu godzin, które stanowią coś co się nazywa „ciszą wyborczą”, a co stało się dla niego niezbędnym do wykonania dopełnieniem zadania w związku z tą nieszczęśliwą dla niego okolicznością że Jarosław Kaczyński nie wsiadł zrządzeniem Opatrzności do Tupolewa.
W zasadzie plan już był gotowy do realizacji, ale złośliwy Jarosław - jak to on - zmyślnie go pokrzyżował swoją absencją na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego zwołanego tylko po to aby zapoznać jej członków z tym co nam Anodina wydzieliła jako stenogramy zapisu z czarnych skrzynek. Dzień wcześniej w programie u Lisa Tusk powiedział wyraźnie że te stenogramy zostaną opublikowane nie wcześniej niż w poniedziałek, za tydzień, ale w związku z zagraniem Kaczyńskiego (wspartego niespodziewanie przez Napieralskiego) wystąpiła pilna potrzeba przykrycia kolejnej wpadki znawcy kaszalotów oraz mającej się odbyć wieczorem w Hotelu Europejskim debaty z Jadwigą Staniszkis (to się platfusom akurat udało), i ten pomięty zwitek kserówek jaki Ruscy rzucili Tuskowi jak psu kość, trzeba było opublikować jeszcze tego samego popołudnia. Tym samym wystrzelana została przedwcześnie amunicja przygotowana na „tuż przed I turą” i nastąpiły rażące braki w propagandowym uzbrojeniu.
Nic więc dziwnego że w jakimś dziwnym, pilnym trybie wiecznie zafrasowany i spocony Jerzy Miller poleciał awaryjnie do Moskwy po kolejną porcję sensacji. Niby to pod pozorem zagiętej taśmy czy innej technicznej niedogodności przywiózł do Polski „coś”, co niewątpliwie da okazję najemnym cynglom do kilkudniowego podgrzewania atmosfery domysłów w jaki to tajemniczy sposób ś.p. Lech Kaczyński sterroryzował majora Protasiuka do zapikowania w smoleńską glebę rządowym Tupolewem.
Jak na razie wszystko idzie więc tak jak to przewidywałem w swoim starym wpisie, a dla każdego kto nie jest zaczadzony do utraty zmysłów „miłością” mam jedną radę: nie wierzcie w nic co zostanie upublicznione tuż przed ciszą wyborczą. Pamiętajcie że dzisiaj już jest stuprocentowo pewne że zapłakana i mdlejąca Sawicka to był kit.
W zasadzie plan już był gotowy do realizacji, ale złośliwy Jarosław - jak to on - zmyślnie go pokrzyżował swoją absencją na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego zwołanego tylko po to aby zapoznać jej członków z tym co nam Anodina wydzieliła jako stenogramy zapisu z czarnych skrzynek. Dzień wcześniej w programie u Lisa Tusk powiedział wyraźnie że te stenogramy zostaną opublikowane nie wcześniej niż w poniedziałek, za tydzień, ale w związku z zagraniem Kaczyńskiego (wspartego niespodziewanie przez Napieralskiego) wystąpiła pilna potrzeba przykrycia kolejnej wpadki znawcy kaszalotów oraz mającej się odbyć wieczorem w Hotelu Europejskim debaty z Jadwigą Staniszkis (to się platfusom akurat udało), i ten pomięty zwitek kserówek jaki Ruscy rzucili Tuskowi jak psu kość, trzeba było opublikować jeszcze tego samego popołudnia. Tym samym wystrzelana została przedwcześnie amunicja przygotowana na „tuż przed I turą” i nastąpiły rażące braki w propagandowym uzbrojeniu.
Nic więc dziwnego że w jakimś dziwnym, pilnym trybie wiecznie zafrasowany i spocony Jerzy Miller poleciał awaryjnie do Moskwy po kolejną porcję sensacji. Niby to pod pozorem zagiętej taśmy czy innej technicznej niedogodności przywiózł do Polski „coś”, co niewątpliwie da okazję najemnym cynglom do kilkudniowego podgrzewania atmosfery domysłów w jaki to tajemniczy sposób ś.p. Lech Kaczyński sterroryzował majora Protasiuka do zapikowania w smoleńską glebę rządowym Tupolewem.
Jak na razie wszystko idzie więc tak jak to przewidywałem w swoim starym wpisie, a dla każdego kto nie jest zaczadzony do utraty zmysłów „miłością” mam jedną radę: nie wierzcie w nic co zostanie upublicznione tuż przed ciszą wyborczą. Pamiętajcie że dzisiaj już jest stuprocentowo pewne że zapłakana i mdlejąca Sawicka to był kit.
środa, 9 czerwca 2010
Credo
Jedną z największych katastrof intelektualnych współczesnej Polski jest moim zdaniem doszczętne sformatowanie medialno-ideologiczne Polaków. Mam na myśli taki rodzaj zachowań konsumenckich w sferze medialnej i popkulturowej, który polega na tym że zwolennicy np. „Gazety Wyborczej” czy „Polityki” nie kupią nigdy w kiosku z gazetami „Naszego Dziennika” czy „Najwyższego Czasu” (i na odwrót) przez co nasz polityczny dyskurs przypomina wojnę pozycyjną toczoną na ufortyfikowaniu typu Linia Maginota: zwolennicy jednej i drugiej strony ostrzeliwują się z własnych okopów, sprawiając że jakakolwiek świeża myśl i nowa idea nie ma żadnej szansy na zaistnienie w przestrzeni publicznej, ponieważ nikt kto miałby choćby przez chwilę samobójczą chęć jej wyartykułowania po minutowym zastanowieniu nigdy nie wychyli się spoza tej medialnej kanonady na pewny odstrzał.
Ale z samej konstatacji tego faktu nie wynika jeszcze że w sytuacji, w którą zabrnęliśmy (albo raczej, w którą nas zapędzono) jedynym rozsądnym wyjściem byłoby okrzyknięcie jakiegoś wariantu „opcji zero” i wspólne podjęcie „już od teraz pokojowej, rzeczowej i merytorycznej dyskusji nad kształtem wolnej Polski”.
Dlaczego tak myślę, skoro naokoło wszyscy nawołują do zakończenia wojny polsko-polskiej lub dowodzą że tylko zgoda buduję?
Ano mam ku temu dwa powody: jeden „miękki” i jeden „twardy”.
Miękkim dowodem jest coś co się potocznie nazywa doświadczeniem życiowym. Dla przykładu: jeśli wracając z pracy późnym wieczorem kilka razy w tym samym miejscu zostanę pobity i okradziony, to albo zmienię trasę powrotu, albo schowam w lewą kieszeń płaszcza kastet, a w prawą ostry nóż sprężynowy. W innym przypadku można o mnie mówić że jestem idiotą.
Twardego dowodu dostarczył mi niedawno sam Andrzej Wajda podczas swojego słynnego show w Pałacyku na Wodzie w warszawskich Łazienkach. To co on tam zaprezentował w pełnym bezwstydzie i bez żadnych barokowych ozdobników, do których przyzwyczaili nas przez ostatnie dwadzieścia lat pookrogłostołowej hybrydy polskiej państwowości kolejne „autorytety moralne”, to istne credo środowiska, które tak trafnie Waldemar Łysiak nazwał w swojej publicystyce Różowym Salonem.
W zasadzie cały szeroki obóz patriotyczny, przywiązany do tradycyjnie polskich wartości powinien za ten spicz wystawić Wajdzie pomnik. Chyba nikt dotąd z taką ostentacją nie pokazał nam przy dziennym świetle, bez żadnego zawoalowania o co w tym wszystkim chodzi, jaka jest stawka i (co najważniejsze!) że ani Wajda, ani środowisko, które on sobą reprezentuję, ani „zaprzyjaźnione stację” oraz - co chyba najbardziej przygnębiające – zagraniczni dysponenci salonowców, nie zamierzają tu na miejscu się z nikim i niczym liczyć ani dogadywać.
Całe to dwudziestoletnie, smętne pieprzenie o regułach demokracji, pluralizmie, partnerskich stosunkach, trójpodziale władz, wolności słowa, prawach obywatelskich i prawach człowieka jest o kant dupy potłuc w sytuacji gdy jedna strona politycznej szachownicy prawem kaduka okrzyknęła się nieusuwalną i nieweryfikowalną elitą narodu i jedyną siłą mającą nieprzemijającą koncesję na prawdę i rację.
Wajda dobitnie pokazał wszystkim tym, którzy chcą się wybić na samodzielne myślenie - a nie mają zamiaru bezmyślnie podążać za „partią matką” jak stado pożytecznych idiotów za najczarniejszej komuny - że znowu jesteśmy „my” i „oni”, i pomiędzy tymi dwoma żywiołami nie ma i nigdy nie będzie żadnej linii stycznej.
Nawet gdyby jakiemuś nieuleczalnemu lekkoduchowi przyszła kolejny raz ochota na jakieś ustalanie na nowo priorytetów, wspólnych celów i zakreślania pola do konsensusu, to tyrada Wajdy dobitnie pokazała że taki lekkoduch znowu zostanie bezwstydnie wybzykany na wszelkie możliwe sposoby - tak jak to już się w pookrągłostołowej Polsce odbyło kilkanaście razy: od siekierki Wałęsy zaczynając, poprzez słynny Program Powszechnej Prywatyzacji (pamiętacie te kuriozalne świadectwa udziałowe NFI wciskane odpłatnie biednym ludziom przez Lewandowskiego?) realizowany przez protoplastów PO czyli KLD, aż do polityki miłości, którą próbuję dobić jeszcze ledwo żywą Polskę w zasadzie wciąż ta sama ekipa przewalczy - kończąc.
Skoro jesteśmy znowu nieodwołalnie „my” i „oni”, to jedyne co nam zostaję to przyjęcie po męsku tego faktu do wiadomości i uprzytomnienie sobie powagi sytuacji w jakiej się znaleźliśmy po 10 kwietnia.
Nikt tu się z nami nie będzie cackał: co trzeba będzie oddać - zostanie oddane, co będzie można po pasersku sprzedać - zostanie sprzedane, a resztę zaorają wiecznie głodni posad i ludzkich pieniędzy brukselscy eurokraci pod przewodnictwem kanclerzycy Anieli, do spółki z nową, putinowską Rosją, tak jak to już zrobiono ze smoleńskim grzęzawiskiem na które został strącony Tupolew z naszym Prezydentem i prawie setką wartościowych Polaków.
A z doświadczenia powinniśmy już wiedzieć że żadnej trzeciej drogi nie ma i nigdy nie będzie - albo będzie niepodległa i silna Polska, albo to co nam zafundują tu na miejscu „rusofilscy europejczycy” nie będzie godne aby to nazywać Polską. I tyle
Ale z samej konstatacji tego faktu nie wynika jeszcze że w sytuacji, w którą zabrnęliśmy (albo raczej, w którą nas zapędzono) jedynym rozsądnym wyjściem byłoby okrzyknięcie jakiegoś wariantu „opcji zero” i wspólne podjęcie „już od teraz pokojowej, rzeczowej i merytorycznej dyskusji nad kształtem wolnej Polski”.
Dlaczego tak myślę, skoro naokoło wszyscy nawołują do zakończenia wojny polsko-polskiej lub dowodzą że tylko zgoda buduję?
Ano mam ku temu dwa powody: jeden „miękki” i jeden „twardy”.
Miękkim dowodem jest coś co się potocznie nazywa doświadczeniem życiowym. Dla przykładu: jeśli wracając z pracy późnym wieczorem kilka razy w tym samym miejscu zostanę pobity i okradziony, to albo zmienię trasę powrotu, albo schowam w lewą kieszeń płaszcza kastet, a w prawą ostry nóż sprężynowy. W innym przypadku można o mnie mówić że jestem idiotą.
Twardego dowodu dostarczył mi niedawno sam Andrzej Wajda podczas swojego słynnego show w Pałacyku na Wodzie w warszawskich Łazienkach. To co on tam zaprezentował w pełnym bezwstydzie i bez żadnych barokowych ozdobników, do których przyzwyczaili nas przez ostatnie dwadzieścia lat pookrogłostołowej hybrydy polskiej państwowości kolejne „autorytety moralne”, to istne credo środowiska, które tak trafnie Waldemar Łysiak nazwał w swojej publicystyce Różowym Salonem.
W zasadzie cały szeroki obóz patriotyczny, przywiązany do tradycyjnie polskich wartości powinien za ten spicz wystawić Wajdzie pomnik. Chyba nikt dotąd z taką ostentacją nie pokazał nam przy dziennym świetle, bez żadnego zawoalowania o co w tym wszystkim chodzi, jaka jest stawka i (co najważniejsze!) że ani Wajda, ani środowisko, które on sobą reprezentuję, ani „zaprzyjaźnione stację” oraz - co chyba najbardziej przygnębiające – zagraniczni dysponenci salonowców, nie zamierzają tu na miejscu się z nikim i niczym liczyć ani dogadywać.
Całe to dwudziestoletnie, smętne pieprzenie o regułach demokracji, pluralizmie, partnerskich stosunkach, trójpodziale władz, wolności słowa, prawach obywatelskich i prawach człowieka jest o kant dupy potłuc w sytuacji gdy jedna strona politycznej szachownicy prawem kaduka okrzyknęła się nieusuwalną i nieweryfikowalną elitą narodu i jedyną siłą mającą nieprzemijającą koncesję na prawdę i rację.
Wajda dobitnie pokazał wszystkim tym, którzy chcą się wybić na samodzielne myślenie - a nie mają zamiaru bezmyślnie podążać za „partią matką” jak stado pożytecznych idiotów za najczarniejszej komuny - że znowu jesteśmy „my” i „oni”, i pomiędzy tymi dwoma żywiołami nie ma i nigdy nie będzie żadnej linii stycznej.
Nawet gdyby jakiemuś nieuleczalnemu lekkoduchowi przyszła kolejny raz ochota na jakieś ustalanie na nowo priorytetów, wspólnych celów i zakreślania pola do konsensusu, to tyrada Wajdy dobitnie pokazała że taki lekkoduch znowu zostanie bezwstydnie wybzykany na wszelkie możliwe sposoby - tak jak to już się w pookrągłostołowej Polsce odbyło kilkanaście razy: od siekierki Wałęsy zaczynając, poprzez słynny Program Powszechnej Prywatyzacji (pamiętacie te kuriozalne świadectwa udziałowe NFI wciskane odpłatnie biednym ludziom przez Lewandowskiego?) realizowany przez protoplastów PO czyli KLD, aż do polityki miłości, którą próbuję dobić jeszcze ledwo żywą Polskę w zasadzie wciąż ta sama ekipa przewalczy - kończąc.
Skoro jesteśmy znowu nieodwołalnie „my” i „oni”, to jedyne co nam zostaję to przyjęcie po męsku tego faktu do wiadomości i uprzytomnienie sobie powagi sytuacji w jakiej się znaleźliśmy po 10 kwietnia.
Nikt tu się z nami nie będzie cackał: co trzeba będzie oddać - zostanie oddane, co będzie można po pasersku sprzedać - zostanie sprzedane, a resztę zaorają wiecznie głodni posad i ludzkich pieniędzy brukselscy eurokraci pod przewodnictwem kanclerzycy Anieli, do spółki z nową, putinowską Rosją, tak jak to już zrobiono ze smoleńskim grzęzawiskiem na które został strącony Tupolew z naszym Prezydentem i prawie setką wartościowych Polaków.
A z doświadczenia powinniśmy już wiedzieć że żadnej trzeciej drogi nie ma i nigdy nie będzie - albo będzie niepodległa i silna Polska, albo to co nam zafundują tu na miejscu „rusofilscy europejczycy” nie będzie godne aby to nazywać Polską. I tyle
Subskrybuj:
Posty (Atom)