Nasz Premier dał głos. Wystąpił na konferencji prasowej i postarał się aby to co rodacy mają wbić sobie do głów szczególnie mocno miało kształt geometrycznego obrysu granic Polski i było w kolorze zielonym.
Ładnie. Naprawdę ładnie, z punktu widzenia Tuska pewnie fajnie by było gdyby tej zieleni starczyło do wyborów prezydenckich.
Bo ta zieleń to taki symbol tego dobrobytu, o który zadbał nasz Premier do spółki ze swoim ministrem finansów, słynnym na całym świecie magiem spod znaku liczydła i faktury, Janem „PESEL” Vincentem-Rostkowskim.
Z daleka naprawdę może się podobać, ale czasem warto podejść do czegoś odrobinę bliżej żeby zobaczyć jak się sprawy mają naprawdę.
No, z bliska też jest troszkę zielono, choć czasem przebija też gdzieniegdzie szarość…
środa, 30 grudnia 2009
Odplatanie warkocza czyli, pani Magdo: żegnam ozięble.
W lutym tego roku, który właśnie się kończy napisałem gorzki tekst, który zawiesiłem na swoim blogu w Salonie 24, a który był wyrazem mojego bezsilnego żalu po bandyckim odwołaniu dyrektora mojego od lat ulubionego radia czyli Krzysztofa Skowrońskiego ze stanowiska dyrektora radiowej „Trójki”. Kto chcę przeczytać całość ten kliknie w link, a dla tych którzy zadowolą się tzw. clue wkleję tutaj ostatnie zdanie z tego tekstu bo jest ono dla tego mojego dzisiejszego, króciutkiego (można by rzecz – interwencyjnego) tekstu kluczowe:
„I już na koniec napiszę Pani że jednak trzymam za Panią kciuki – trzymam kciuki żeby Pani jak najmniej zdążyła zepsuć zanim Panią zastąpi Pani następca.
I życzyłbym sobie żeby tym następcą był Krzysztof Skowroński.”
***************************
I teraz nadszedł moment na to abym podzielił się z Państwem moją (umiarkowaną, ale jednak) radością: właśnie przeczytałem że pani Jethon nie jest już dyrektorem mojej „Trójki”.
Za dużo napsuć nie zdążyła, choć za jej krótkiego na szczęście dyrektorowania wieczorne pasmo publicystyczne (programy o 21.00) zamieniły się ewidentnie w klon propagandy rodem z Tok FM-u, a poranna publicystyka nabrała starego, dobrze znanego z czasów Pieńkowskiej i Olejnik charakteru. Mam nadzieję że da się to dosyć łatwo odkręcić i oba te pasma wrócą do starej formuły, którą wraz z zespołem radia wypracował jego poprzedni dyrektor.
Moja radość byłaby dużo większa gdyby nowym (starym) dyrektorem został z powrotem Krzysztof Skowroński, ale już samo odwołanie Magdy Jethon jest wiadomością na tyle radosną że nie będę zanadto narzekał. Tym bardziej że o panu Jacku Sobale, który panią Jethon zastąpi zdanie jako o dziennikarzu mam raczej pozytywne.
Znowu trzymam kciuki za moje radio, ale tym razem z większym optymizmem.
„I już na koniec napiszę Pani że jednak trzymam za Panią kciuki – trzymam kciuki żeby Pani jak najmniej zdążyła zepsuć zanim Panią zastąpi Pani następca.
I życzyłbym sobie żeby tym następcą był Krzysztof Skowroński.”
***************************
I teraz nadszedł moment na to abym podzielił się z Państwem moją (umiarkowaną, ale jednak) radością: właśnie przeczytałem że pani Jethon nie jest już dyrektorem mojej „Trójki”.
Za dużo napsuć nie zdążyła, choć za jej krótkiego na szczęście dyrektorowania wieczorne pasmo publicystyczne (programy o 21.00) zamieniły się ewidentnie w klon propagandy rodem z Tok FM-u, a poranna publicystyka nabrała starego, dobrze znanego z czasów Pieńkowskiej i Olejnik charakteru. Mam nadzieję że da się to dosyć łatwo odkręcić i oba te pasma wrócą do starej formuły, którą wraz z zespołem radia wypracował jego poprzedni dyrektor.
Moja radość byłaby dużo większa gdyby nowym (starym) dyrektorem został z powrotem Krzysztof Skowroński, ale już samo odwołanie Magdy Jethon jest wiadomością na tyle radosną że nie będę zanadto narzekał. Tym bardziej że o panu Jacku Sobale, który panią Jethon zastąpi zdanie jako o dziennikarzu mam raczej pozytywne.
Znowu trzymam kciuki za moje radio, ale tym razem z większym optymizmem.
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Rozprawa o metodzie ( z dedykacją dla Ani)
Wbrew tytułowi nie będzie to tekst zajmujący się analizą słynnej pracy Kartezjusza. Nie może nim być z jednego podstawowego powodu, a mianowicie tego, że podczas gdy sześcioczęściowy traktat francuskiego myśliciela miał w swoim założeniu ułatwić jego czytelnikom wytyczenie najprostszej drogi do poznania prawdy (która, że zacytuję klasyka będącego również głównym bohaterem mojej rozprawki: leży tam gdzie leży!), ja w swoim dzisiejszym tekście chcę się zająć analizą metody, która służy do czegoś zgoła odmiennego. Jednak chyba nie będę mógł się oprzeć pokusie aby nie zadedykować wstępu do siedemnastowiecznego dzieła tym wszystkim czytelnikom tej notki, którzy nie dość że w wyborach 2007 roku oddali swój głos na Platformę Obywatelską to jeszcze do dzisiaj trwają w przekonaniu że wtedy zrobili dobrze.
Otóż dzieło Kartezjusza rozpoczyna błyskotliwa myśl wyrażona słowami:
„Rozsądek jest to rzecz ze wszystkich na świecie najlepiej rozdzielona, każdy bowiem sądzi, że jest w nią tak dobrze zaopatrzony, iż nawet ci, których we wszystkim innym najtrudniej jest zadowolić, nie zwykli pragnąć go więcej, niźli posiadają.”
To samo zdanie wyraził znacznie bardziej lakonicznie, ale za to o wiele dowcipniej w swoim zgrabnym bon mocie inny francuski pisarz tej samej epoki François de La Rochefoucauld pisząc: wprawdzie nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, ale z rozumu każdy.
Moje osobiste kontakty z ludźmi, którzy głosowali dwa lata temu na PO i dalej trwają w poparciu dla tej partii skłaniają mnie do wyrażenia opinii że ta kartezjańska analiza ich niegdysiejszych i obecnych decyzji ma tu swoje mocne uzasadnienie.
Aby jednak nadać swojemu tekstowi choćby minimalne znamiona powagi muszę na wstępie doprecyzować pewne jego założenia. Chcę się mianowicie w nim zająć udowodnieniem pewnej tezy, którą za chwilkę tu przedstawię, i chcę to zrobić za pomocą wybranych dwóch aspektów dwuletnich rządów ekipy Tuska oraz ukazać jej modelowy i spersonifikowany wykwit w postaci figury posła Sebastiana Karpiniuka. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego że skoro padło tu już nazwisko Karpiniuk to o żadnej powadze tekstu już dalej mowy być nie może, ale… obiecuję że będę się bardzo starał. W końcu człowiek to podobno brzmi dumnie a więc każdy kto chcę się czuć w pełni człowiekiem (a ja chcę, jak najbardziej!) powinien stawiać przed sobą cele wielkie!
A zatem moja teza, której słuszności za moment będę chciał dowieść brzmi: ludzie ze szczytów decyzyjnych Platformy szli do władzy dla niej samej i związanymi z nią materialnymi profitami, a dzień po wygranych wyborach ich jedynym celem było wytrwać w niej jak najdłużej umacniając się przy tym poprzez wściekłe dezawuowanie swoich poprzedników wszelkimi możliwymi sposobami.
Z perspektywy czasu widać jak na dłoni że dwa kluczowe sformułowania mojej tezy to „materialne profity” i „wszelkie sposoby”. Poza tym nic i nikt się nie liczy.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego że ta teza dla wszystkich tych, którzy na PO nigdy nie głosowali brzmi jak deklaracja że cukier jest słodki albo wyrażenie prawdy o tym że deszcz pada z góry na dół a nigdy odwrotnie, ale… przecież ja to piszę do tych wszystkich, którzy się jeszcze z poparcia dla gdańskiego Harry Pottera nie wyleczyli.
A teraz te obiecane dwa aspekty rządów PO, które mają udowodnić że od początku mamy tu do czynienia ze sztuką minimalistycznego utrzymania się przy władzy i niczym więcej.
Pierwszy aspekt to nadrzędna i monstrualnie wybujała rola tego co się w obecnej nowomowie nazywa z angielska pijarem, a w poczciwej mowie ojczystej od zawsze znane było jako zwykłe mamienie czyli poczciwa i trywialna blaga.
Od samego początku Tusk zdecydował że o celowości każdego z jego posunięć jako urzędującego premiera będzie decydował sztab macherów od wizerunku (zwany przez zaufanych „Biblioteką” z racji miejsca umiejscowienia w pokoju biblioteki przy gabinecie Premiera) i jeśli jakaś ewentualna decyzja miałaby negatywnie wpłynąć na jego popularność w sondażach to natychmiast szukano takiego wyjścia z sytuacji aby pod żadnym pozorem nie została podjęta. Jest jasne że z jakąkolwiek racją stanu nie to ma absolutnie nic wspólnego za wyjątkiem tych naprawdę bardzo rzadkich sytuacji kiedy przypadkiem obie rację nałożyłyby się na siebie. Grzebiąc w swojej pamięci nie znalazłem ani jednego takiego przypadku, choć jeśli ktoś potrafi taki wskazać to przyjmę go z olbrzymią wdzięcznością bo dobro Ojczyzny leży mi naprawdę na sercu i każda sytuacja, w której jest ono zaspokojone witam z radością. Niestety ten rodzaj radości przez ostatnie dwa lata był mi dawkowany w ilościach homeopatycznych, choć trzeba też uczciwie docenić że większość elektronicznych i papierowych środków masowego rażenia próbowało serwować mi duże ilości placebo. Niestety na ten rodzaj placebo jestem wyjątkowo uczulony i mój złośliwy organizm wszystko odrzucał. Pech…
Drugi aspekt, którym chciałbym się zająć, to wszystko to co dzieję się w tzw. aferze hazardowej od momentu ujawnienia cmentarnych pogaduszek posła Chlebowskiego z niejakim „Rysiem”. Sposób w jaki ludzie platformy tuszują tą sprawę jest najbardziej wymownym przykładem że działa u nich stara bolszewicka maksyma, która brzmi: władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy.
Dziwi co prawda fakt nieznajomości najnowszej historii przez bądź co bądź człowieka, który z wykształcenia jest podobno historykiem, ale może akurat na tych zajęciach kiedy były omawiane losy co bardziej prominentnych przywódców ruchu robotniczego w Sowietach oddawał się jakimś innym uciechom, od których podobno w młodości nie stronił.
Z mojego punktu widzenia szkody dużej nie ma bo dzień w którym Grzegorz Schetyna rozprawiłby się z Donaldem Tuskiem (lub na odwrót) tak jak niejaki Sosso rozprawił się z Lejbą Bronsteinem znanym lepiej jako Lew Trocki nie byłby na pewno najczarniejszym dniem w historii Polski. Nie mówię że któremuś tego specjalnie życzę, bo osobiście wolałbym gdyby obaj panowie zwyczajnie podali sobie ręce i razem poszli na przykład pograć w piłkę do której mają wyraźną miętę w odróżnieniu od rządzenia Polską, które to zajęcie jest im chyba wyjątkowo niemiłe i nużące, a które mogliby wtedy zostawić dla ludzi, którzy mają dla Polski naprawdę jakiś plan wykraczający daleko poza wybudowanie kilkuset boisk piłkarskich dla młodych chłopców mieszkających w małych miejscowościach, choć trzeba z kolei uczciwie przyznać że akurat te boiska to chyba jedyne realne i namacalne osiągnięcie tej żałosnej ekipy.
Tak więc nie zagłębiając się zbytnio we wszystkie znane przecież każdemu z przekaziorów szczegóły klajstrowania śmierdzącej sprawy kontaktów Grzecha, Zbycha, Mira i być może kilku innych jeszcze chłopaków z PO z Rysiem i jego kompanami od jednorękich bandytów napiszę krótko: to co robią ludzie Platformy w tej sprawie określane jest na warszawskiej Pradze jako tzw. „włam na rympał” czyli najbardziej brutalna i prostacka próba dobrania się do cudzego mienia bez zachowywania nawet najmniejszych pozorów savoir vivru.
I tu dochodzę do sedna mojej notki. Otóż od dłuższego już czasu zastanawiam się jak to możliwe że pomimo tak jawnych znamion politycznej gangsterki, tak wielu ludzi daję się jeszcze tak bardzo nabierać na to wszystko co PO im serwuję do przełknięcia bez popitki zasilając w ten sposób pokaźny zbiór ludzi zwanych w pewnych kręgach milusim, odzwierzęcym określeniem „lemingi”. Co sprawia że ich organizmy nie przyjmują widocznej już nawet nieuzbrojonym okiem prawdy?
Doszedłem do wniosku że oni musieli w pewnym momencie dostać jakąś szczepionkę, która wytworzyła w ich organizmach jakieś przeciwciała na prawdę, uniemożliwiając im w ten sposób nawiązanie naturalnego, bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością.
Przyznam się nieskromnie że nie szukałem zbyt długo co też mogło być tą szczepionką. Wszelkie okolicę ministerstwa zdrowia odrzuciłem na starcie bo powszechnie znana jest niechęć pani minister Ewy Kopacz do jakichkolwiek szczepionek.
Trzeba było szukać zupełnie gdzie indziej, ale rozwiązanie przyszło nieomal samo - wystarczyło tylko sięgnąć po pilota od telewizora i nastawić sobie wieczorkiem na TVN 24 a już mamy podany na tacy specyfik w całej swojej ograniczonej okazałości.
Poseł Karpiniuk.
Ktoś kto postanowił umieścić w tzw. „komisji naciskowej” posła Karpiniuka a następnie zrobić go jej szefem zasłużył na miano politycznego geniusza. Wiem co piszę!
Proszę tylko zauważyć jak genialne było to posunięcie i jak bardzo nie schematyczne! Naturalną w takich sytuacjach chęć postawienia na kogoś zdolnego, inteligentnego i obdarzonego choćby minimalnym wdziękiem zastąpiono z matematyczną przebiegłością człowiekiem nie posiadającym żadnej z tych cech w ilości choćby śladowej. W pośle Karpiniuku jakiegokolwiek wdzięku nie uświadczysz nawet szukając go pod mikroskopem elektronowym, a bezpośredni kontakt z erupcją jego intelektu choćby i via telewizor to istna orgia dla zmysłów.
Człowiek ten jest w stanie dostarczyć w pięciominutowym, telewizyjnym wystąpieniu taką ilość dopaminy do organizmu niczego nie przeczuwającego widza że zbyt długie przebywanie w zasięgu odbiornika nadto wrażliwych jednostek może u nich wywołać pląsawicę Huntingtona. Ponad dwuletnie działania medialne posła Karpiniuka uodporniły wyborców Platformy na wszystko! Kto łyknął Karpiuka i przeżył ten łyknie już wszystko!
Do końca.
Jego lub Polski.
Otóż dzieło Kartezjusza rozpoczyna błyskotliwa myśl wyrażona słowami:
„Rozsądek jest to rzecz ze wszystkich na świecie najlepiej rozdzielona, każdy bowiem sądzi, że jest w nią tak dobrze zaopatrzony, iż nawet ci, których we wszystkim innym najtrudniej jest zadowolić, nie zwykli pragnąć go więcej, niźli posiadają.”
To samo zdanie wyraził znacznie bardziej lakonicznie, ale za to o wiele dowcipniej w swoim zgrabnym bon mocie inny francuski pisarz tej samej epoki François de La Rochefoucauld pisząc: wprawdzie nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, ale z rozumu każdy.
Moje osobiste kontakty z ludźmi, którzy głosowali dwa lata temu na PO i dalej trwają w poparciu dla tej partii skłaniają mnie do wyrażenia opinii że ta kartezjańska analiza ich niegdysiejszych i obecnych decyzji ma tu swoje mocne uzasadnienie.
Aby jednak nadać swojemu tekstowi choćby minimalne znamiona powagi muszę na wstępie doprecyzować pewne jego założenia. Chcę się mianowicie w nim zająć udowodnieniem pewnej tezy, którą za chwilkę tu przedstawię, i chcę to zrobić za pomocą wybranych dwóch aspektów dwuletnich rządów ekipy Tuska oraz ukazać jej modelowy i spersonifikowany wykwit w postaci figury posła Sebastiana Karpiniuka. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego że skoro padło tu już nazwisko Karpiniuk to o żadnej powadze tekstu już dalej mowy być nie może, ale… obiecuję że będę się bardzo starał. W końcu człowiek to podobno brzmi dumnie a więc każdy kto chcę się czuć w pełni człowiekiem (a ja chcę, jak najbardziej!) powinien stawiać przed sobą cele wielkie!
A zatem moja teza, której słuszności za moment będę chciał dowieść brzmi: ludzie ze szczytów decyzyjnych Platformy szli do władzy dla niej samej i związanymi z nią materialnymi profitami, a dzień po wygranych wyborach ich jedynym celem było wytrwać w niej jak najdłużej umacniając się przy tym poprzez wściekłe dezawuowanie swoich poprzedników wszelkimi możliwymi sposobami.
Z perspektywy czasu widać jak na dłoni że dwa kluczowe sformułowania mojej tezy to „materialne profity” i „wszelkie sposoby”. Poza tym nic i nikt się nie liczy.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego że ta teza dla wszystkich tych, którzy na PO nigdy nie głosowali brzmi jak deklaracja że cukier jest słodki albo wyrażenie prawdy o tym że deszcz pada z góry na dół a nigdy odwrotnie, ale… przecież ja to piszę do tych wszystkich, którzy się jeszcze z poparcia dla gdańskiego Harry Pottera nie wyleczyli.
A teraz te obiecane dwa aspekty rządów PO, które mają udowodnić że od początku mamy tu do czynienia ze sztuką minimalistycznego utrzymania się przy władzy i niczym więcej.
Pierwszy aspekt to nadrzędna i monstrualnie wybujała rola tego co się w obecnej nowomowie nazywa z angielska pijarem, a w poczciwej mowie ojczystej od zawsze znane było jako zwykłe mamienie czyli poczciwa i trywialna blaga.
Od samego początku Tusk zdecydował że o celowości każdego z jego posunięć jako urzędującego premiera będzie decydował sztab macherów od wizerunku (zwany przez zaufanych „Biblioteką” z racji miejsca umiejscowienia w pokoju biblioteki przy gabinecie Premiera) i jeśli jakaś ewentualna decyzja miałaby negatywnie wpłynąć na jego popularność w sondażach to natychmiast szukano takiego wyjścia z sytuacji aby pod żadnym pozorem nie została podjęta. Jest jasne że z jakąkolwiek racją stanu nie to ma absolutnie nic wspólnego za wyjątkiem tych naprawdę bardzo rzadkich sytuacji kiedy przypadkiem obie rację nałożyłyby się na siebie. Grzebiąc w swojej pamięci nie znalazłem ani jednego takiego przypadku, choć jeśli ktoś potrafi taki wskazać to przyjmę go z olbrzymią wdzięcznością bo dobro Ojczyzny leży mi naprawdę na sercu i każda sytuacja, w której jest ono zaspokojone witam z radością. Niestety ten rodzaj radości przez ostatnie dwa lata był mi dawkowany w ilościach homeopatycznych, choć trzeba też uczciwie docenić że większość elektronicznych i papierowych środków masowego rażenia próbowało serwować mi duże ilości placebo. Niestety na ten rodzaj placebo jestem wyjątkowo uczulony i mój złośliwy organizm wszystko odrzucał. Pech…
Drugi aspekt, którym chciałbym się zająć, to wszystko to co dzieję się w tzw. aferze hazardowej od momentu ujawnienia cmentarnych pogaduszek posła Chlebowskiego z niejakim „Rysiem”. Sposób w jaki ludzie platformy tuszują tą sprawę jest najbardziej wymownym przykładem że działa u nich stara bolszewicka maksyma, która brzmi: władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy.
Dziwi co prawda fakt nieznajomości najnowszej historii przez bądź co bądź człowieka, który z wykształcenia jest podobno historykiem, ale może akurat na tych zajęciach kiedy były omawiane losy co bardziej prominentnych przywódców ruchu robotniczego w Sowietach oddawał się jakimś innym uciechom, od których podobno w młodości nie stronił.
Z mojego punktu widzenia szkody dużej nie ma bo dzień w którym Grzegorz Schetyna rozprawiłby się z Donaldem Tuskiem (lub na odwrót) tak jak niejaki Sosso rozprawił się z Lejbą Bronsteinem znanym lepiej jako Lew Trocki nie byłby na pewno najczarniejszym dniem w historii Polski. Nie mówię że któremuś tego specjalnie życzę, bo osobiście wolałbym gdyby obaj panowie zwyczajnie podali sobie ręce i razem poszli na przykład pograć w piłkę do której mają wyraźną miętę w odróżnieniu od rządzenia Polską, które to zajęcie jest im chyba wyjątkowo niemiłe i nużące, a które mogliby wtedy zostawić dla ludzi, którzy mają dla Polski naprawdę jakiś plan wykraczający daleko poza wybudowanie kilkuset boisk piłkarskich dla młodych chłopców mieszkających w małych miejscowościach, choć trzeba z kolei uczciwie przyznać że akurat te boiska to chyba jedyne realne i namacalne osiągnięcie tej żałosnej ekipy.
Tak więc nie zagłębiając się zbytnio we wszystkie znane przecież każdemu z przekaziorów szczegóły klajstrowania śmierdzącej sprawy kontaktów Grzecha, Zbycha, Mira i być może kilku innych jeszcze chłopaków z PO z Rysiem i jego kompanami od jednorękich bandytów napiszę krótko: to co robią ludzie Platformy w tej sprawie określane jest na warszawskiej Pradze jako tzw. „włam na rympał” czyli najbardziej brutalna i prostacka próba dobrania się do cudzego mienia bez zachowywania nawet najmniejszych pozorów savoir vivru.
I tu dochodzę do sedna mojej notki. Otóż od dłuższego już czasu zastanawiam się jak to możliwe że pomimo tak jawnych znamion politycznej gangsterki, tak wielu ludzi daję się jeszcze tak bardzo nabierać na to wszystko co PO im serwuję do przełknięcia bez popitki zasilając w ten sposób pokaźny zbiór ludzi zwanych w pewnych kręgach milusim, odzwierzęcym określeniem „lemingi”. Co sprawia że ich organizmy nie przyjmują widocznej już nawet nieuzbrojonym okiem prawdy?
Doszedłem do wniosku że oni musieli w pewnym momencie dostać jakąś szczepionkę, która wytworzyła w ich organizmach jakieś przeciwciała na prawdę, uniemożliwiając im w ten sposób nawiązanie naturalnego, bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością.
Przyznam się nieskromnie że nie szukałem zbyt długo co też mogło być tą szczepionką. Wszelkie okolicę ministerstwa zdrowia odrzuciłem na starcie bo powszechnie znana jest niechęć pani minister Ewy Kopacz do jakichkolwiek szczepionek.
Trzeba było szukać zupełnie gdzie indziej, ale rozwiązanie przyszło nieomal samo - wystarczyło tylko sięgnąć po pilota od telewizora i nastawić sobie wieczorkiem na TVN 24 a już mamy podany na tacy specyfik w całej swojej ograniczonej okazałości.
Poseł Karpiniuk.
Ktoś kto postanowił umieścić w tzw. „komisji naciskowej” posła Karpiniuka a następnie zrobić go jej szefem zasłużył na miano politycznego geniusza. Wiem co piszę!
Proszę tylko zauważyć jak genialne było to posunięcie i jak bardzo nie schematyczne! Naturalną w takich sytuacjach chęć postawienia na kogoś zdolnego, inteligentnego i obdarzonego choćby minimalnym wdziękiem zastąpiono z matematyczną przebiegłością człowiekiem nie posiadającym żadnej z tych cech w ilości choćby śladowej. W pośle Karpiniuku jakiegokolwiek wdzięku nie uświadczysz nawet szukając go pod mikroskopem elektronowym, a bezpośredni kontakt z erupcją jego intelektu choćby i via telewizor to istna orgia dla zmysłów.
Człowiek ten jest w stanie dostarczyć w pięciominutowym, telewizyjnym wystąpieniu taką ilość dopaminy do organizmu niczego nie przeczuwającego widza że zbyt długie przebywanie w zasięgu odbiornika nadto wrażliwych jednostek może u nich wywołać pląsawicę Huntingtona. Ponad dwuletnie działania medialne posła Karpiniuka uodporniły wyborców Platformy na wszystko! Kto łyknął Karpiuka i przeżył ten łyknie już wszystko!
Do końca.
Jego lub Polski.
czwartek, 24 grudnia 2009
Z duchem czasu
Idąc z duchem czasu chciałem składając wszystkim Najlepsze Życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia zachęcić do poświęcenia kilku minut na odsłuchanie pewnego okolicznościowego wierszyka kabaretu Elita, który akurat dzisiaj dobrze koresponduję z pulsem naszej rzeczywistości.
Ja nie umiałbym lepiej…
http://www.kabaretelita.pl/studio202.php?id=171
poniedziałek, 21 grudnia 2009
Ten Tym i tamten Tym, czyli nie wszystkie Ryśki to fajne chłopaki.
Na początek dwa małe wyznania wyjaśniające: po pierwsze, ten tekst nie będzie o Ryszardzie Sobiesiaku choć jak sugeruję fragment tytułu mógłby być, a po drugie: chciałem na wstępie ogłosić że nie chadzam do kina na polskie filmy.
Programowo i od lat.
Nie pamiętam już od ilu lat, ale można przyjąć że w zaokrągleniu od `89 roku. Ta wbrew pozorom nieistotna deklaracja sporo jednak wyjaśnia, bo dzisiaj chcę się zająć osobą, którą być może już absolutnie nie warto się zajmować, ale ponieważ nie chadzam - jak już wcześniej napisałem - do kina na polskie filmy, to i nie miałem okazji zapoznać się wcześniej z wykwitem reżyserskim Stanisława Tyma zatytułowanym „Ryś”.
Okazji aby poobcować z tym dziełem filmowym dostarczyła mi przedwczoraj telewizja i był to jeszcze jeden dowód na to że decyzja podjęta dawno, dawno temu była wyjątkowo słuszna i wciąż z mojego punktu widzenia warto przy niej trwać. Napisałem „poobcować” nieprzypadkowo, ponieważ nie wytrzymałem całości filmu. Myślę że to co widziałem to było około 50% - maksymalnie 60% - nakręconego materiału, ale i tak wystarczająco dużo aby znowu ze smutkiem skonstatować że wciąż w „wolnej Polsce” nie umiemy kręcić filmów. Praca kamerzysty, dźwięk, aktorstwo, muzyka, montaż, scenariusz i wszystko inne było tam tak totalnie do dupy że aż się chciało płakać. Potrafią Czesi, potrafią Rosjanie, potrafią Łotysze i nawet Mongolia potrafi, tylko u nas nikt nie potrafi nakręcić dobrze warsztatowo filmu - że o tzw. wartościach artystycznych z litości nie wspomnę - choć podobno mamy „prężne środowisko filmowe”, coroczny festiwal filmów „na światowym poziomie” i różne klawe instytucję pod tak bardzo poważnymi nazwami jak: Polski Instytut Sztuki Filmowej, Stowarzyszenie Filmowców Polskich czy Komitet Kinematografii w których jak znam życie (sorry, nie chce mi się sprawdzać) na pewno brylują Wajda z Kutzem albo Kutz z Wajdą.
Trudno, można z tym żyć, tak jak można żyć bez dobrej drużyny piłki kopanej mając za to „prężny PZPN”.
Filmu streszczać nie będę, raz że nie ma co streszczać, dwa że pewnie każdy kto to czyta widział z niego więcej niż ja, a trzy że cały ten wstęp o „Rysiu” był mi potrzebny tylko jako dobry materiał wyjściowy aby zająć się spiritus movens tego filmowego przedsięwzięcia czyli osobą Stanisława Tyma.
I nawet nie chodzi tu o to żeby się zająć samym Tymem jako takim, ale Tymem jako pewnym charakterystycznym zjawiskiem w Polskiej rzeczywistości po `89 roku, a właściwie to jeszcze szerzej: niekoherentnością niektórych życiorysów z czasów PRL-u w czasach neoPRL-u.
Bo mamy oto z jednej strony Stanisława Tyma twórcę słynnego skeczu wystawianego przez artystów Dudka o tym jak to dwóch hydraulików (genialny tandem: Kobuszewski/ Gołas) gnoi zahukanego inteligencika (równie genialny Michnikowski), Tyma – autora tekstów do kabaretu Owca z cudowną postacią jego twórcy ś.p. Jerzym Dobrowolskim, Tyma scenarzystę filmów ś.p. Barei i Tyma reżysera i tekściarza legendarnego STS-u. Jednym słowem Tyma, który jak mało kto potrafił nam w latach najbardziej przaśnej komuny celnie, inteligentnie i bezkompromisowo ją obśmiać.
Ale jest też inny Tym, facet, który przyłącza się do bezprzykładnej nagonki na legalnie wybrany w demokratycznych wyborach Rząd, obśmiewa ostrzem swojej satyry urzędującego Premiera i urzędującego Prezydenta, ministra edukacji i panią minister sportu, broni skorumpowanego lekarza na którym ciążą najpoważniejsze zarzuty aby dokopać urzędującemu ministrowi sprawiedliwości, jednym słowem: oddaję (raczej trwoni) cały swój talent w służbie jednej opcji i pomaga tej jednej, konkretnej opcji zdobyć władzę, po czym… znika?
Tak to może nawet pozornie wyglądać, ale nie, nie znika. Zarabia pisaniem pamfletów w „tygodniku opinii” - tym samym, który wystawia paszporty naszym aspirującym inteligentom. Ale nie szuka już rozgłosu, nie bierze się za rzeczy wielkie. Zadowala się rzeczami małymi – można nawet powiedzieć że nasz Tym sobie „przycupnął”. Nie robi już wielkich antykaczystowskich demonstracji, nie kręci już zaangażowanych w walkę z pis-em sequeli, chyba nawet stara się unikać telewizji i tylko czasem odda pojedynczy strzał w kierunku jaki mu jego obecny, moralny żyrokompas wskaże: na przykład w stronę byłego już szefa CBA.
Właściwie to wszystko nawet ma jakiś groteskowy sens, tylko… szkoda tamtego Tyma. Bo właściwie to tak sobie myślę że w moich oczach jest dwóch osobników o tym samym nazwisku i tej samej (choć mocno postarzałej) fizys. Tamten inteligentny i dowcipny „mój” Tym, z którego się śmiałem do łez i którego talenty szczerze podziwiałem oraz Tym dzisiejszy - żałosny, stary satyr, który oddał się na służbę jednej opcji politycznej i stara się za wszelką cenę wykrzesać z siebie choć ułamek tej cudownej i lekkiej ironii ale z każdą kolejną, nieudaną próbą niszczy coraz bardziej nimb tego starego, dobrego Tyma. Nie zostało już wiele do zniszczenia i tylko się tak teraz zastanawiam nad nurtującym mnie pytaniem: dlaczego?
I ile bym nie kluczył próbując odegnać od siebie uparcie powracającą myśl, to jednak za każdym razem nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: takie przeobrażenie inteligentnego bądź co bądź człowieka może wywołać tylko jedno uczucie: strach.
Przed czym?
Przed przeszłością? Przed przyszłością?
Przed jednym i drugim?
wtorek, 15 grudnia 2009
Chwała tabloidom?
W swoim niedawnym wpisie na Salonie 24 jeden z jego najbardziej dopieszczanych blogerów, profesor Sadurski postanowił zabrać głos w głośnej do wyrzygania sprawie senatora Piesiewicza, a zatytułował swój sieciowy felieton skandalizującym tytułem „Szmata rulez”. Szczerze pisząc nie miałem najmniejszej ochoty zabierać głosu w tej sprawie bo w zasadzie wszystko tu jest tak jasne że co tu pisać?
Ale niestety natknąłem się na tą notkę Sadurskiego i zaczęło mnie kręcić w brzuchu. Już sam tytuł jest prowokujący a w środku jest już tylko gorzej, choć trzeba przyznać zgodnie z oczekiwaniami. Można powiedzieć że Sadurski „pojechał” w swoim wpisie Maleńczukiem czyli w skrócie: wielka postać, prywatne życie, podłe tabloidy i mały, spocony, wredny polski kołtun, który zaciera ręce i zalewa się śliną z podniecenia jak tylko komuś WIELKIEMU powinie się noga „ w tym kraju”.
I tu w zasadzie sprawę mogę ze swojej strony zamknąć jednym zdaniem: nie zgadzam się z szanownym profesorem w kwestii senatora Piesiewicza literalnie we wszystkim.
Ale jest jeszcze jeden, znacznie ważniejszy aspekt rozprawki Sadurskiego. Otóż on się niestety postanowił zając kondycją polskiej prasy i polskiego dziennikarstwa.
Ta tytułowa „szmata” to jest „Super Express” który jako pierwszy opublikował to co tam na Piesiewicza udało mu się zdobyć. I właśnie fakt że SE śmiał opublikować rewelację dotyczące senatora Platformy skłonił Sadurskiego do postawienia tezy że zarówno „Super Express” jak i „Fakt” (proszę zwrócić uwagę: piszemy niby o „Super Expressie” ale od pewnego momentu notki zajmujemy się już w zasadzie tylko najpoważniejszym konkurentem „Wyborczej” na rynku gazet codziennych) to nie są gazety, a pracujący w nich ludzie to nie są żadni dziennikarze. Żeby nie daj Boże komuś nie przyszła do głowy zgrabna myśl polemiczna że to są przecież tzw. bulwarówki, profesor sprytnie z góry zaznaczył że w Polsce nie może być bulwarówek bo nie ma bulwarów. No cymes!
W tyle głowy czytelnika ma zakiełkować myśl: aha, skoro to nie są prawdziwe gazety, a pracujący tam pismacy to nie żadni poważni dziennikarze to znaczy że i „poważne gazety” i „poważni dziennikarze” znajdują się gdzie indziej.
Nie będę streszczał wpisu Sadurskiego bo kto będzie chciał to sam się tym raczy, ale od razu przejdę do swoich wniosków z lektury tekstu Sadurskiego. Otóż wpis profesora jest modelowym przykładem jednej z najbardziej wrednych technik walki propagandowej uprawianej w Polsce. No bo co my tu mamy? Mamy tu gościa, który w jednym tekście już na jego wstępie nie chcę się zając jego meritum pod pretekstem osobistej znajomości z niefortunnym senatorem (ta sama osobista znajomość nie przeszkadza wszakże w posłużeniu się nią do wyprowadzenia swoich tez) ale ze swadą godną lepszej sprawy rozprawia się z „podłymi szmatami” i nędznikami wyrabiającymi w nich dla brudnej forsy wierszówki, jednocześnie sącząc do głowy czytelnika sugestię że prawdziwa prasa, prawdziwe, godne i natchnione dziennikarstwo jest gdzie indziej. Wymowa całego tekstu niemalże kieruje nas do określonej redakcji z bukietem róż dla jej naczelnego redaktora.
I teraz następuje ten moment że chciałbym zweryfikować czy dobrze odczytałem tekst profesora Sadurskiego. Czy prawdziwa, poważna gazeta i prawdziwe, kompetentne i uczciwe dziennikarstwo znajduję się w miejscu, w którym powstał na przykład słynny tekst o Powstańcach Warszawskich dożynających Żydów, którym jakimś cudem udało się przeżyć w okupowanej Warszawie? Bo jeśli tak, to ja bym rozciągnął tytułową anatemę felietonu profesora Sadurskiego na całe polskie środowisko dziennikarskie i wszystkie wielkonakładowe tytuły prasowe w Polsce.
I wtedy nastąpiłaby rzecz dziwna, bo po raz pierwszy mógłbym się z panem profesorem Sadurskim w czymś zgodzić.
piątek, 11 grudnia 2009
Fox On The Run
Kto ma dostateczną ilość lat to pamięta że tak zatytułowany był niewiarygodnie popularny swego czasu hicior z epoki glam-rocka brytyjskiej grupy The Sweet.
Przypomniał mi się ten fajny utworek jak tylko dowiedziałem się że po raz trzeci dziennikarzem roku został Tomasz Lis.
No i tak mi przyszło do głowy że faktycznie Lis oderwał się od dziennikarskiego peletonu (kto ma dostateczną ilość lat to pamięta te słynne frazy komentatorów sportowych relacjonujących kolarski Wyścig Pokoju) i stał się dla swoich kolegów z dziennikarskiego podwórka uciekającym Lisem.
Co prawda gonią go inne tuzy polskiej żurnalistyki takie jak słynna „Stokrotka”, dwa flagowe Muppety TVN-u czyli duet komiczny Sekielski-Morozowski czy równie słynna i też utytułowana diva walterowskiej stacji Justyna Pochanke, ale niemniej wychodzi na to że Tomasz Lis jest jednak klasą sam dla siebie.
I słuszna to racja bo kiedy zerknąć do uzasadnienia przyznania nagrody to są tam takie punkty jak np. „profesjonalizm, promowanie światowych standardów pracy w mediach i przestrzeganie etycznych kanonów zawodu".
Nie zgadza się?
No jak nie, jak tak!
A kto jak właśnie nie nasz laureat przedrzeźniał swoją koleżankę po fachu Joannę Lichocką uroczo chrumkając jak świnia na antenie agorowego radia ku uciesze zebranych tam innych tuzów dziennikarstwa, takich jak Jacek Żakowski czy legendarny już w pewnych kręgach Tomasz Wołek?
Weźmy inny punkt… - „umiejętność bycia sobą pośród burz".
A niech mię! No jasne że to o nim! Cały Lis!
Kiedy oglądam czasem (przyznaję: ostatnio już prawie wcale) jego autorski program „Co z tą Polską” to ani przez moment nie mam wrażenia że Tomasz Lis nie jest w nim sobą. I faktycznie dobór gości jest z jego strony zawsze tak skonstruowany że o burzę nietrudno. Wiadomo że jak jest Niesiołowski to musi być i Kurski, jak w krześle po lewej siedzi Senyszyn to naprzeciwko usiądzie jak nic Marek Jurek, a jak z jednej strony Kalisz to z drugiej Giertych. Zgromadzona publiczność w studio też jakoś tak czasem przypadkiem wie kiedy zrobić „burzę” i kogo wybuczeć.
Tylko czasem, naprawdę okazjonalnie (choć z drugiej strony niewspółmiernie często jeśli wziąć pod uwagę obecne znaczenie na politycznej scenie) Tomasz Lis staję się na chwilkę innym człowiekiem. Dzieję się to tylko wtedy kiedy naprzeciwko niego zasiądzie (wtedy już ZAWSZE SAM, bez kontr polemisty) Aleksander „Filipina” Kwaśniewski, Andrzej „Must” Olechowski lub sam owiany legendą Lech „Bolesław” Wałęsa.
Wtedy mamy okazję poznać inne oblicze Tomasza Lisa. Jest to Lis refleksyjny, jakby stonowany, Lis skupiony na spijaniu każdego słowa z ust zaproszonego męża stanu, Lis odpowiedzialny za losy Polski.
Jednym słowem: Lis spiżowy.
Ma to swoje odbicie w ostatnim punkcie uzasadnienia nagrody, a mianowicie że Tomasz Lis: „nie goni za sensacją".
To prawda – nie goni.
Bo co my tu mamy? Afera w której politycy rządzącej partii piszą ustawę dla właścicieli kasyn na cmentarzu, afera z przeciekiem z kancelarii urzędującego Premiera, z której ktoś ostrzega Rysia że „chłopcy z CBA” się nimi interesują, afera ze sprzedażą majątku narodowego przy pośrednictwie handlarza bronią ściganego międzynarodowymi listami gończymi i pewnie powiązanym z międzynarodowym terroryzmem, afera z nieprawnym odwołaniem szefa CBA, afera z odwołaniem członków „komisji cmentarnej”…
Można powiedzieć że same sensacje!
Czy Tomasz Lis pogonił za którąkolwiek? Nie pogonił. Stąd i nagroda.
Bo to jest naprawdę nagroda od całego środowiska dziennikarskiego w Polsce dla jego modelowego przedstawiciela!
Więc cieszmy się! Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
środa, 9 grudnia 2009
Milky Way, albo extra mocne… z filtrem?
Odkąd spadkobiercy Wilhelma Tella zatrzymali u siebie Romama Polańskiego z zamiarem wydania go w ręce wymiaru sprawiedliwości USA, przetoczyła się w mediach całego świata (a co za tym idzie i w naszych), istna medialna nawałnica. Można by nawet powiedzieć że tajfun „Roman” spustoszył świat.
U nas najbardziej poruszający medialnie był wątek pospolitego ruszenia w obronie „Romka” do jakiego doszło wśród wszystkich tych naszych lokalnych celebrytów, którzy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu uznali że Polacy chcą poznać ich zdanie na temat hollywoodzkiego epizodu ich kumpla.
Kiedy piszę że „z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu” to używam zgrabnej frazy, która akurat w tym miejscu brzmi nieźle. Równie dobrze mógłbym napisać że z powodu zupełnie nieznanego, albo że wręcz odwrotnie: z powodu, o którym wszyscy sobie świetnie podświadomie zdajemy sprawę. I ta ostatnia wersją, choć brzmi już nie tak dobrze to chyba byłaby w tym miejscu najlepsza. Otóż kiedy ktoś taki jak Daniel Olbrychski wypowiada się w mediach używając przykładowo argumentów że to „podłe”, że „to było dawno”, że to „małe i niegodne” i że „Romek już dawno się resocjalizował” to ja się zawsze zastanawiam z jednej strony dlaczego ktoś go w tej sprawie pyta w ogóle o zdanie, z drugiej dlaczego on się czuję uprawniony żeby mając je, publicznie je głosić, a z trzeciej i właściwie dla tego tekstu najważniejszej: kto i z jakiej racji podejmuję decyzję żeby to zdanie Olbrychskiego mi zaserwować?
Bo z punktu widzenia Olbrychskiego i innych, którzy pytani bądź nie pytani postanowili się w telewizji pokazać i wyrazić swoją opinię na temat całej tej hecy z Polańskim cel jest jeden: pokazać że jestem ważny bo mnie pytają o zdanie. No, jestem też ważny bo znam Polańskiego, którego zna cały świat. A czy cały świat zna Olbrychskiego czy Hołdysa? No, ja nie wiem…
A teraz chciałbym się zając tym tytułowym „Milky Wayem”.
Chciałbym zmusić (no, może tylko zachęcić) potencjalnego czytelnika tego tekstu żeby się zastanowił nad taką moją refleksją. Ona chyba nie jest do końca mądra i poważna ale podskórnie czuję że ona nie jest też do końca głupia.
Otóż każdy kto ma dziecko i je kiedyś choć odrobinę rozpuszczał wie że nazwa Milky Way to nazwa czekoladowo-mlecznego batonika. Kiedy Polańskiego za kaucją wypuszczono z mamra i odesłano do domu żeby sobie tam pobył z rodziną zanim rozstrzygną się jego dalsze, szwajcarskie losy, przed jego domem zebrała się armia przedziwnych ludzi czatujących z najnowocześniejszym sprzętem do zapisu obrazu i dźwięku aby uszczknąć cokolwiek z jego prywatności.
I kiedy tak w każdym wydaniu każdego serwisu informacyjnego, chciał nie chciał muszę spoglądać przez kilka minut na drewnianą willę Polańskiego obfotografowaną z każdej możliwej do obfotografowania strony, to jako człowiek który jednak czasem swoją córkę kiedyś troszkę rozpuszczał batonikami Milky Way od razu zauważyłem że tak właśnie się ta willa Polańskiego nazywa.
I teraz chciałbym opisać myśl, która – głowę daję – mogła się zalęgnąć tylko w łepetynie takiego dziwaka jak ja. Otóż przyszło mi do głowy że to, że ja wiem jak nazywa się willa Romana Polańskiego, która stoi sobie w jakimś miasteczku położonym w Alpach, w którym pewnie nigdy osobiście się nie znajdę jest najlepszym dowodem że świat zwariował.
Proszę tylko pomyśleć: czym my, dzisiejsi ludzie zajmujemy cenne miejsce w naszych głowach? Jakimi głupotami absorbujemy nasze szare komórki?
W sytuacji w której większość ludzi w średnim wieku w Polsce nie ma pojęcia czy to jabłko spadło Newtonowi na głowę czy to może Newton spadł z jabłoni, o co chodziło z tym jajkiem Kolumba i co miał na myśli Heraklit z Efezu kiedy mówił że wszystko płynie (że już nawet nie spytam jak to brzmi po grecku!) większość ludzi w Polsce wie że willa „Romana” nazywa się tak samo jak czekoladowy batonik z odrobiną mleka w środku! Czy naprawdę jest już tak że nasze mózgi muszą pełnić role, jaką natura za sprawstwem dobrego Boga przypisała wątrobie? I jak się przed tym obronić, jakiego filtra użyć i gdzie go zamontować aby się ustrzec przed informacjami że gdzieś w świecie jakiś zwyrodniały ojciec przez dwadzieścia lat gwałcił swoja córkę, że jakaś nauczycielka na jakieś zapadłej wsi zamęczyła głodem swojego psa, że pijany bydlak rozjechał gdzieś w Polsce dwie młode dziewczyny jadąc swoim autem po następną flaszkę?
Proszę mnie źle nie zrozumieć – ja bardzo współczuję rodzinom tych dziewczyn, i serce mi krwawi kiedy pomyślę o losie tej zagłodzonej przez bezduszną kobietę suczki, a o tym co czuję gwałcona przez ojca córka nie mogę nawet myśleć żeby nie oszaleć. Chodzi mi tylko o to że dzisiejsze możliwości atakowania informacjami są wykorzystywane wbrew naturalnej, ludzkiej odporności na nie. Jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu człowiek wiedział tylko to, co wydarzyło się w promieniu kilkunastu kilometrów od jego siedliska. Jeśli miał jakieś informację ze świata to były to albo informację z przeczytanych książek, albo od ludzi, którzy je w jakiś sposób dostarczyli bo byli ich świadkami. I w jednym i drugim przypadku była to informacja już w jakiś sposób przefiltrowana, jej niszczące ostrze zostało w jakiś sposób stępione przez wrażliwość osoby, która ją nam dostarczyła, a więc albo przez osobę pisarza, bądź odwiedzającego nas krewnego z Ameryki. I to jest najważniejsze: informacja kiedyś była podawana przez osobę, a dzisiaj jest to informacja niejako mechaniczna. System filtrów został zainstalowany nie tam gdzie trzeba a same filtry pełnią role niejako odwróconą: odfiltrowuję się te informację, które są dla nas w najlepszym razie obojętne, a serwuję się nam głównie to, co najbardziej może w nas zabić człowieka.
Najgorsze jest jedno: większość z nas tego właśnie chce.
U nas najbardziej poruszający medialnie był wątek pospolitego ruszenia w obronie „Romka” do jakiego doszło wśród wszystkich tych naszych lokalnych celebrytów, którzy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu uznali że Polacy chcą poznać ich zdanie na temat hollywoodzkiego epizodu ich kumpla.
Kiedy piszę że „z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu” to używam zgrabnej frazy, która akurat w tym miejscu brzmi nieźle. Równie dobrze mógłbym napisać że z powodu zupełnie nieznanego, albo że wręcz odwrotnie: z powodu, o którym wszyscy sobie świetnie podświadomie zdajemy sprawę. I ta ostatnia wersją, choć brzmi już nie tak dobrze to chyba byłaby w tym miejscu najlepsza. Otóż kiedy ktoś taki jak Daniel Olbrychski wypowiada się w mediach używając przykładowo argumentów że to „podłe”, że „to było dawno”, że to „małe i niegodne” i że „Romek już dawno się resocjalizował” to ja się zawsze zastanawiam z jednej strony dlaczego ktoś go w tej sprawie pyta w ogóle o zdanie, z drugiej dlaczego on się czuję uprawniony żeby mając je, publicznie je głosić, a z trzeciej i właściwie dla tego tekstu najważniejszej: kto i z jakiej racji podejmuję decyzję żeby to zdanie Olbrychskiego mi zaserwować?
Bo z punktu widzenia Olbrychskiego i innych, którzy pytani bądź nie pytani postanowili się w telewizji pokazać i wyrazić swoją opinię na temat całej tej hecy z Polańskim cel jest jeden: pokazać że jestem ważny bo mnie pytają o zdanie. No, jestem też ważny bo znam Polańskiego, którego zna cały świat. A czy cały świat zna Olbrychskiego czy Hołdysa? No, ja nie wiem…
A teraz chciałbym się zając tym tytułowym „Milky Wayem”.
Chciałbym zmusić (no, może tylko zachęcić) potencjalnego czytelnika tego tekstu żeby się zastanowił nad taką moją refleksją. Ona chyba nie jest do końca mądra i poważna ale podskórnie czuję że ona nie jest też do końca głupia.
Otóż każdy kto ma dziecko i je kiedyś choć odrobinę rozpuszczał wie że nazwa Milky Way to nazwa czekoladowo-mlecznego batonika. Kiedy Polańskiego za kaucją wypuszczono z mamra i odesłano do domu żeby sobie tam pobył z rodziną zanim rozstrzygną się jego dalsze, szwajcarskie losy, przed jego domem zebrała się armia przedziwnych ludzi czatujących z najnowocześniejszym sprzętem do zapisu obrazu i dźwięku aby uszczknąć cokolwiek z jego prywatności.
I kiedy tak w każdym wydaniu każdego serwisu informacyjnego, chciał nie chciał muszę spoglądać przez kilka minut na drewnianą willę Polańskiego obfotografowaną z każdej możliwej do obfotografowania strony, to jako człowiek który jednak czasem swoją córkę kiedyś troszkę rozpuszczał batonikami Milky Way od razu zauważyłem że tak właśnie się ta willa Polańskiego nazywa.
I teraz chciałbym opisać myśl, która – głowę daję – mogła się zalęgnąć tylko w łepetynie takiego dziwaka jak ja. Otóż przyszło mi do głowy że to, że ja wiem jak nazywa się willa Romana Polańskiego, która stoi sobie w jakimś miasteczku położonym w Alpach, w którym pewnie nigdy osobiście się nie znajdę jest najlepszym dowodem że świat zwariował.
Proszę tylko pomyśleć: czym my, dzisiejsi ludzie zajmujemy cenne miejsce w naszych głowach? Jakimi głupotami absorbujemy nasze szare komórki?
W sytuacji w której większość ludzi w średnim wieku w Polsce nie ma pojęcia czy to jabłko spadło Newtonowi na głowę czy to może Newton spadł z jabłoni, o co chodziło z tym jajkiem Kolumba i co miał na myśli Heraklit z Efezu kiedy mówił że wszystko płynie (że już nawet nie spytam jak to brzmi po grecku!) większość ludzi w Polsce wie że willa „Romana” nazywa się tak samo jak czekoladowy batonik z odrobiną mleka w środku! Czy naprawdę jest już tak że nasze mózgi muszą pełnić role, jaką natura za sprawstwem dobrego Boga przypisała wątrobie? I jak się przed tym obronić, jakiego filtra użyć i gdzie go zamontować aby się ustrzec przed informacjami że gdzieś w świecie jakiś zwyrodniały ojciec przez dwadzieścia lat gwałcił swoja córkę, że jakaś nauczycielka na jakieś zapadłej wsi zamęczyła głodem swojego psa, że pijany bydlak rozjechał gdzieś w Polsce dwie młode dziewczyny jadąc swoim autem po następną flaszkę?
Proszę mnie źle nie zrozumieć – ja bardzo współczuję rodzinom tych dziewczyn, i serce mi krwawi kiedy pomyślę o losie tej zagłodzonej przez bezduszną kobietę suczki, a o tym co czuję gwałcona przez ojca córka nie mogę nawet myśleć żeby nie oszaleć. Chodzi mi tylko o to że dzisiejsze możliwości atakowania informacjami są wykorzystywane wbrew naturalnej, ludzkiej odporności na nie. Jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu człowiek wiedział tylko to, co wydarzyło się w promieniu kilkunastu kilometrów od jego siedliska. Jeśli miał jakieś informację ze świata to były to albo informację z przeczytanych książek, albo od ludzi, którzy je w jakiś sposób dostarczyli bo byli ich świadkami. I w jednym i drugim przypadku była to informacja już w jakiś sposób przefiltrowana, jej niszczące ostrze zostało w jakiś sposób stępione przez wrażliwość osoby, która ją nam dostarczyła, a więc albo przez osobę pisarza, bądź odwiedzającego nas krewnego z Ameryki. I to jest najważniejsze: informacja kiedyś była podawana przez osobę, a dzisiaj jest to informacja niejako mechaniczna. System filtrów został zainstalowany nie tam gdzie trzeba a same filtry pełnią role niejako odwróconą: odfiltrowuję się te informację, które są dla nas w najlepszym razie obojętne, a serwuję się nam głównie to, co najbardziej może w nas zabić człowieka.
Najgorsze jest jedno: większość z nas tego właśnie chce.
wtorek, 8 grudnia 2009
Globalne ocieplenie – wersja podprogowa.
Jest już udokumentowanym i dosyć nieźle opisanym faktem możliwość wpływania na pojedynczego człowieka i całe grupy społeczne za pośrednictwem tzw. przekazów podprogowych. Pewnie każdy wie o co chodzi, ale dla czystości wywodu i zwiększenia objętości tekstu (przez co będzie on sprawiał wrażenie bardziej poważnego) napiszę że chodzi o takie przekazy, które mają za zadanie wszczepić w jego odbiorcę jakąś opinię na konkretnie zadany temat, ale nie wprost tylko za pomocą sprytnie ukrytych, samonaprowadzających wskazówek, które mają na ofiarę manipulacji wpłynąć w taki sposób, że ma ona całkowicie mylne wrażenie że sama i bez niczyjej pomocy wpadła na to co chciał jej w ten sposób przekazać manipulator.
Oczywiście w 99% przypadków (1 procent zostawiam sobie na pomyłkę, która zawsze i wszędzie może się zdarzyć) przekaz niesie za sobą treści szkodliwe w jakiś sposób dla manipulowanego.
I znowu: w 99% chodzi o jego pieniądze (1% jak wyżej).
Właśnie trwa w Kopenhadze wesoła imprezka, którą świetnie sprowadził do jej właściwego wymiaru mój internetowy przyjaciel Kisiel w swoim tekście z wczorajszego dnia, nazywając ją „sabatem klimatycznym”. Właściwie to nawet nie chcę mi się pisać o tym że wszystko co tam ustalą, zapiszą w papierach a na końcu via media ogłoszą plebsowi do wierzenia, to będą banialuki o jakich normalny, choć odrobinę po staroświecku wykształcony człowiek nie mógłby rozmawiać inaczej niż w kategorii rozrywającego trzewia żartu.
Co to znaczy człowiek po staroświecku wykształcony? No, taki co np. zna pierwszą i drugą zasadę termodynamiki, wie w jakiej temperaturze topi się lód (nie lud, a lód!) i zna wszystkie trzy stany skupienia H2O.
Myślę że tyle już wystarczy żeby się obśmiać jak pijana norka ze wszystkich tych głupot, które będą nam wciskać ci eko-cwaniacy, którzy chcą nas orżnąć na kasę pod pretekstem dbania o planetę. I oni zresztą też to wiedzą czego dowodem są obecne tendencję w naszym szkolnictwie.
O co mi więc chodzi z tymi przekazami podprogowymi?
Ano, jak sobie tak o tym wszystkim myślę i rozpatruję w kontekście ilościowym i jakościowym całe to eko-zjawisko to po prostu w głowie mi się nie mieści że tak duża grupa ludzi daję się na te eko-pierdoły nabrać.
Tu musi być uruchomiony jakiś dodatkowy mechanizm wspomagający.
I wpadłem na to, próbując rozgryźć co to mogłoby być że jest taki mechanizm, który spełniałby te warunki. O dziwo - i tu moje pełne zaskoczenie - jest to mechanizm, który eko-wariatom przychodzi z pomocą, działa na podświadomość a chyba wcale nie jest wynikiem jakiejś celowej manipulacji! Być może właśnie odkryłem działanie podprogowe występujące i działające samoistnie, w sposób przez nikogo nie zaplanowany! Choć z drugiej strony jest to na pewno wynikiem działalności człowieka.
Już wyjaśniam o co chodzi.
Proszę sobie teraz wyobrazić małą, szybką wycieczkę po kilku stolicach europejskich. Taka wspólna, mała sieciowa teleportacja…
Londyn, grudzień 2009, środek dnia, po ulicach przechadzają się londyńczycy z czego co najmniej 1/3 ma kolor skóry sporo ciemniejszy od skóry Jej Królewskiej Mości. Zwykle są to Hindusi, Pakistańczycy lub nacje o jeszcze ciemniejszej karnacji.
Paryż, grudzień, 2009, środek dnia – duży ruch, jak to w Paryżu. Na ulicach pół na pół: połowa biali, reszta jak wyżej, tyle że przeważają Algierczycy i Albańczycy. Ale generalnie raczej Afryka.
Berlin. Też grudzień i też 2009. Tu raczej Turcy. Tak, zdecydowanie Turcy. No i oczywiście gdzieniegdzie troszkę rdzennych Niemców. Ale bez przesady - raczej klasyczne multi-kulti.
No dobra, wystarczy.
Już pewnie wiadomo o co chodzi. Otóż przeciętny europejczyk, już od kilkunastu lat wychodząc z domu po gazetę lub kajzerki napotyka na swoich ulicach coraz więcej przedstawicieli nacji, które kojarzyły mu się do tej pory zwykle z temperaturami znacznie wyższymi, niż te które występują rok do roku u niego w ojczyźnie! Nic więc dziwnego że mu się wydaję że mu się klimat ocieplił!
Klasyczne działanie podprogowe!
Myślę że już za kilkanaście lat rdzenny Niemiec przechadzający się po Bonn lub Hamburgu w grudniowy wieczór, odziany tylko w kolorowe szorty i gustowny podkoszulek nie będzie niczym dziwnym. Oczywiście dobrze by było gdyby na tym podkoszulku widniała podobizna Che, bo to nigdy nie wychodzi z mody. A poza tym Kuba i Boliwia to też są ciepłe klimaty!
W tym kontekście nie ma się też co dziwić, że z roku na rok grypa jest dla ludzkości coraz to groźniejsza i zbiera coraz większe żniwo w wyniku rożnych powikłań.
Do tego stopnia że trzeba jej co roku wymyślać nową nazwę…
sobota, 5 grudnia 2009
Postawa
Hucpa z odwołaniem posłów PiS-u z „komisji cmentarnej” była możliwa tylko i wyłącznie z jednego powodu: nieobecności posła Franciszka Stefaniuka z koalicyjnego PSL-u podczas procedowania tego punkt obrad Komisji.
Pan Stefaniuk dokonał tzw. strategicznej nieobecności i wystawia mu to bardzo konkretne świadectwo. PSL-owi zresztą też.
Oczywiście i sam poseł i jego partyjna macierz spod znaku czterolistnej koniczynki będą szli w zaparte, że niby nic nie wiedzieli o planowanej grandzie, oraz będą się obnosić z minami zaskoczonych rozwojem sytuacji naiwniaków po wszystkich stacjach telewizyjnych, które będą tą aktorską kreację chciały nam pokazać.
Kto ma u swojego zwieńczenia jako tako pofałdowany mózg niech myśli - po to on tam jest.
I to jest moment, w którym warto wspomnieć o człowieku, którego wszyscy już bardzo niesłusznie chyba troszkę zapomnieliśmy. Mam na myśli wielokrotnego posła na Sejm II, III i IV kadencji (w latach 1993–2005) z ramienia tegoż samego PSL-u, a mianowicie posła Jerzego Gruszkę.
Pamiętam że kiedy powołano komisję zwaną „Orlenowską” i uczyniono posła Gruszkę jej przewodniczącym to miałem o tym wyborze bardzo konkretną opinię. Oczywiście moja opinia była wyraźną funkcją mojej opinii o samym PSL-u bo o pośle Jerzym Gruszce nie wiedziałem literalnie nic. Do tego momentu, wstyd się dzisiaj przyznać (a dlaczego to zaraz umotywuję) to nawet nie wiedziałem że ktoś taki jak on w ogóle depcze swoimi butami naszą matkę Ziemię.
No i zaraz po rozpoczęciu obrad (arcyciekawych! Moim zdaniem to bardzo niedoceniany fragment naszej najnowszej historii!) okazało się że poseł Jerzy Gruszka jako jej przewodniczący okaże się odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.
Mówi się wśród wojskowych że „każdy żołnierz nosi buławę marszałkowską w plecaku”.
Ładne…
A co nosi każdy polski poseł w swojej poselskiej teczce? Niestety podejrzewam że większość z naszych posłów nosi kanapki i najnowszy numer „Nie”.
Ale poseł Jerzy Gruszka oprócz swojej poselskiej teczki nosił też w sobie pewną cechę, która na co dzień zwykle nie jest w życiu potrzebna, ale w chwilach próby odróżnia miernoty i mięczaków od prawdziwych mężczyzn a nawet mężów stanu. To duże słowa jak na osobę posła o którym jak już napisałem wcześniej nawet się w pewnym momencie nie wiedziało że istnieję a kiedy już został tym przewodniczącym to szperając tu i tam żeby się co nieco dowiedzieć co on za jeden dowiedziałem się o nim rzeczy, które raczej ustawiałyby go w szeregu innych miernot polskiego Sejmu.
Ale nadszedł ten moment że poseł Gruszka musiał dać świadectwo i je dał. Zapłacił za to (on i jego najbliżsi) olbrzymią cenę i z tego co śledzę z bardzo skąpych informacji w sieci dalej ją płaci, ale to był z jego strony wybór myślę ze świadomy i podjęty właśnie jako wybór dokonany przez mężczyznę. Po prostu.
Pan poseł Franciszek, Jerzy Stefaniuk jak podaję Wikipedia jest posłem na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej nieprzerwanie od 1989.
Stanowczo za długo…
Pan Stefaniuk dokonał tzw. strategicznej nieobecności i wystawia mu to bardzo konkretne świadectwo. PSL-owi zresztą też.
Oczywiście i sam poseł i jego partyjna macierz spod znaku czterolistnej koniczynki będą szli w zaparte, że niby nic nie wiedzieli o planowanej grandzie, oraz będą się obnosić z minami zaskoczonych rozwojem sytuacji naiwniaków po wszystkich stacjach telewizyjnych, które będą tą aktorską kreację chciały nam pokazać.
Kto ma u swojego zwieńczenia jako tako pofałdowany mózg niech myśli - po to on tam jest.
I to jest moment, w którym warto wspomnieć o człowieku, którego wszyscy już bardzo niesłusznie chyba troszkę zapomnieliśmy. Mam na myśli wielokrotnego posła na Sejm II, III i IV kadencji (w latach 1993–2005) z ramienia tegoż samego PSL-u, a mianowicie posła Jerzego Gruszkę.
Pamiętam że kiedy powołano komisję zwaną „Orlenowską” i uczyniono posła Gruszkę jej przewodniczącym to miałem o tym wyborze bardzo konkretną opinię. Oczywiście moja opinia była wyraźną funkcją mojej opinii o samym PSL-u bo o pośle Jerzym Gruszce nie wiedziałem literalnie nic. Do tego momentu, wstyd się dzisiaj przyznać (a dlaczego to zaraz umotywuję) to nawet nie wiedziałem że ktoś taki jak on w ogóle depcze swoimi butami naszą matkę Ziemię.
No i zaraz po rozpoczęciu obrad (arcyciekawych! Moim zdaniem to bardzo niedoceniany fragment naszej najnowszej historii!) okazało się że poseł Jerzy Gruszka jako jej przewodniczący okaże się odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.
Mówi się wśród wojskowych że „każdy żołnierz nosi buławę marszałkowską w plecaku”.
Ładne…
A co nosi każdy polski poseł w swojej poselskiej teczce? Niestety podejrzewam że większość z naszych posłów nosi kanapki i najnowszy numer „Nie”.
Ale poseł Jerzy Gruszka oprócz swojej poselskiej teczki nosił też w sobie pewną cechę, która na co dzień zwykle nie jest w życiu potrzebna, ale w chwilach próby odróżnia miernoty i mięczaków od prawdziwych mężczyzn a nawet mężów stanu. To duże słowa jak na osobę posła o którym jak już napisałem wcześniej nawet się w pewnym momencie nie wiedziało że istnieję a kiedy już został tym przewodniczącym to szperając tu i tam żeby się co nieco dowiedzieć co on za jeden dowiedziałem się o nim rzeczy, które raczej ustawiałyby go w szeregu innych miernot polskiego Sejmu.
Ale nadszedł ten moment że poseł Gruszka musiał dać świadectwo i je dał. Zapłacił za to (on i jego najbliżsi) olbrzymią cenę i z tego co śledzę z bardzo skąpych informacji w sieci dalej ją płaci, ale to był z jego strony wybór myślę ze świadomy i podjęty właśnie jako wybór dokonany przez mężczyznę. Po prostu.
Pan poseł Franciszek, Jerzy Stefaniuk jak podaję Wikipedia jest posłem na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej nieprzerwanie od 1989.
Stanowczo za długo…
piątek, 4 grudnia 2009
Jak zachować czystość w burdelu
O tym że PO wykluczyła jednak pisowskich posłów z sejmowej komisji powołanej oficjalnie do zbadania afery hazardowej dowiedziałem się z radia w samochodzie.
Że to zrobią wiedziałem już od kilku dni. Znając ten styl i poczucie bezkarności byłbym chyba ostatnim naiwniakiem gdybym mógł przypuszczać że się jednak platformiana polityczna gangsterka opamięta. Nie opamięta. Nie w tej sprawie, bo tu chodzi o życie.
Po powrocie do domu i wrzuceniu czegoś w siebie na szybko, usiadłem przed przeklęta skrzynką żeby zobaczyć dokładniej co i jak.
Najpierw Wiadomości na jedynce, potem Wassermann u Piaseckiego a na koniec Forum na TVP-Info. Potem musiałem wyjechać z domu na godzinę i dzięki Bogu, bo to jest na dłuższą metę nie do zniesienia.
Po drodze wszystko co widziałem w diabelskiej skrzynce jako-tako ułożyło mi się w głowie, a po powrocie do domu zajrzałem do netu, tu i tam żeby zobaczyć co czują inni. No i przeczytałem wpis Igora Janke na jego macierzystym Salonie.
Właściwie ten wpis wszystko mi spiął w głowie tak że może powstać ta notka.
Bo ta notka jest o przekaźnikach i kontroli.
We wspomnianym już programie Forum wśród zaproszonych polityków wszystkich opcji sejmowych siedział sobie poseł Gowin. Myślę że była to w tym programie postać kluczowa ponieważ poseł Gowin robi w PO za obwoźną dziewicę.
Wszyscy w tym programie mniej lub bardziej dokładali Rządowi, Platformie, a nawet czasem, nieśmiało osobiście samemu Tuskowi za to co dzisiaj zrobili z posłami Kępą i Wassermanemm. A poseł Gowin przytakiwał smutnie głową, mówił że to faktycznie może lekko nie wypada, ale trzeba zbadać, że przecież Gosiewski i Totalizator, że ten cmentarz to oczywiści obrzydliwe, ale to już była przecież wcześniej brudna sprawa bo i Jaskiernia i coś tam wcześniej za Buzka…
I wszyscy tego słuchali i nie wiedzieli co zrobić, bo w tego Gowina to chyba faktycznie nie ma co za ostro jechać. Przecież on podobno jest „wporzo”. A przynajmniej na tle, bo dajmy na to taki Palikot? A przecież i Niesiołowski – no szkoda nawet gadać, więc ten Gowin to jednak może już chyba być.
Więc ja się pytam jak długo wytrzyma w czystości dziewica w burdelu?
Tydzień?
No tydzień pewnie może.
Dwa?
Hm, dwa? No, nie wiem. No, ale dajmy na to że wytrzyma.
Trzy?
Eeee, no bez żartów!
Trzy nie da rady! No chyba żeby jakaś twarda sztuka, ale chyba… no nie wiem.
No niech będzie – trzy i ani jednego dnia więcej!
Po trzech tygodniach albo stamtąd sama odchodzi, albo… albo można już ją wtedy zaliczyć do reszty dziewczyn.
I taka jest prawda o pośle Gowinie. Ja wiem że analogia jest prostacka, ale to sam Gowin tą swoją obnoszoną po telewizyjnych stacjach zbolałą miną gościa, któremu ktoś dla kawału narobił bez jego wiedzy w spodnie i dokładnie uklepał sprawia że właśnie taka analogia się sama narzuca. To sam Gowin chce uchodzić za jedynego, ostatniego sprawiedliwego w Platformie, podczas gdy prawda jest taka że żaden uczciwy człowiek w Platformie nie siedziałby nawet kwadransa. Po dzisiejszym dniu każdy członek Platformy ma na czole wypalone znamię.
I Gowin też. Gowin największe!
Ja je widzę i każdy kto ma oczy i rozum też je widzi.
************************
I teraz kolejna sekwencja.
Piasecki w TVN 24 i Janke w Salonie.
Każdy kto widział dzisiejsze „Piaskiem po oczach” z przesłuchiwanym jak na Gestapo Wassermannem musiał myśleć to co ja i pytać sam siebie: czy ja śnię?
Nie było Chlebowskiego, nie było łamania zasad, nie było pytań o skandaliczny skład komisji, jej prezydium, osoby jej przewodniczącego do którego przychodzi gangster z workiem szmalu i chce sobie kupić ustawę jak pół kilo żeberek w mięsnej jatce, nie było Drzewieckiego, latorośli Sobiesiaka werbowanej do Totalizatora… nic nie było. Był tylko Wassermann, który coś tam jako koordynator do spraw służb specjalnych w dwóch słowach zaopiniował i była Kępa, która wydała jakąś służbową opinie przez co oboje powinni się ze składu komisji sami odwołać a następnie najlepiej napisać list pożegnalny do rodziny i strzelić sobie w łeb.
A na koniec jeszcze ten wpis gospodarza Salonu 24.
Słuszny, emocjonalny jak diabli i taki że człowiek w pierwszym odruchu serca chce zawyć na głos: „Jeszcze Polska nie zginęła…”
W pierwszym odruchu, a w drugim?
No właśnie. Dlaczego jest tak jak jest? Czy taki jeden Igor Janke, czy jego DOSŁOWNIE kilku kolegów z dziennikarskiej branży którzy są naprawdę uczciwi, mają do tej roboty naprawdę duże predyspozycję i moralne kwalifikację, potrafią w to co robią włożyć odrobinę serca i moralności - czy taki Łukasz Warzecha, Rafał Ziemkiewicz czy Jerzy Jachowicz – czy oni nie robią w tym środowisku za Gowinów? Czy przez analogię do Gowina, nie uwierzytelniają sobą Piaseckiego, Olejnik, Lisa, Wołka i innych, których nazwisk nawet nie chcę przepuszczać przez moją klawiaturę?
Środowisko polityków, bez oddolnej społecznej presji samo się nie oczyści. Jeśli nie będzie nad nimi kontroli to zawsze będzie gdzieś, jakieś „na 90% Rysiu że załatwię”.
Tu nie mam złudzeń, a jeśli ktoś je ma to niech nawet nie podejmuję ze mną na ten temat dyskusji – nie dam się przekonać i już.
Pytanie numer dwa: a czy środowisko dziennikarskie może się bez oddolnego nacisku samo oczyścić? Kiedyś bym powiedział że tak, dzisiaj chyba już też nie mam złudzeń. Moja odpowiedź brzmi: NIE. Ale tu jestem jeszcze otwarty na dyskusję, a to już dużo.
I pytanie do ostatnich sprawiedliwych: panowie, co z tym zrobicie?
Ridi, Pagliaccio, sul tuo amore infranto…
Zdaniem ludzi ciemnych acz zrządzeniem fortuny i „koalicji 21 października” chwilowo wpływowych, wyborem prezesa IPN-u powinni się zająć ludzie tacy jak choćby słynny profesor z Uniwersytetu w Białymstoku Jan Turulski. Ja wiem że wiele osób w tym momencie żachnie się z oburzeniem pytając: słynny? A czymże zasłynął ówże profesor.
Tak po prawdzie, to czy zasłynął jeszcze czymś innym niż to co mam na myśli to nie wiem, ale na pewno przez moment był słynny z tego że kazał się całować w dupę jakimś bliżej nieokreślonym pajacom. Ja oczywiście z grubsza wiem kogo miał na myśli profesor Turulski pisząc na swoim oświadczeniu lustracyjnym „pocałujcie mnie w dupę pajace”, niemniej od tamtego wydarzenia minął już jakiś interwał czasu i należałoby ciemniakom uświadomić że jeśli wyboru szefa „pajaców” mieliby dokonywać właśnie takie figury jak Turulski czy chociażby inny, też w specyficzny sposób sławny profesor Iwanek (tym razem z Uniwersytetu we Wrocławiu), to należy się spodziewać że ten wybór będzie na pewno skażony pewną myślą przewodnią przyświecającą wybierającym. Tą myślą przewodnią byłby postulat, którego strażnikiem miałby się stać nowo wybrany prezes IPN-u, a mianowicie: nigdy więcej grzebania w przeszłości profesorów.
Dosyć prostacki chwyt, ale przyznajmy że w swym prostactwie anonsujący stu procentową skuteczność zatrzymania gmerania w przeszłości wszelkich celebrytów III RP!
No bo co mądrego może odpowiedzieć łykacz newsów z TVN-u i spijacz słów z ust Pochanke czy Lisa na argument że ciało złożone z uniwersyteckich profesorów wybierze najlepiej?
Samo użycie słowa „profesor” sprawia że dużej części „młodych, wykształconych z dużych miast” cierpnie z rozkoszy skóra na zadzie, i czasem nie ma nawet znaczenia fakt że dumny nosiciel tytułu faktycznie nie ma na jego używanie żadnej podkładki. Wystarczy żeby tak go zatytułował kilka razy przed kamerą Premier czy Marszałek Sejmu a już wilgotny z rozkoszy leming jest gotowy przyjąć na klatę każdą obelgę od tak sfalsyfikowanego el professore, nawet jeśli ma on akurat fantazję nawsadzać mu od bydła.
IPN jest dla obecnej Polski instytucją szczególnego znaczenia. W sytuacji w której prawie każde słowo z podstawowego słownika pojęć patriotycznych zostało odarte z jego etymologicznego znaczenia a każde zdarzenie od Hołdu Pruskiego wzwyż zmanipulowane historycznie, istnienie takiej placówki, która metodycznie, bez żadnej ideologii, kierując się tylko kwerendą archiwów i szukaniem prawdy historycznej w dokumentach, buduję Polakom świadomość historycznego jestestwa, jest dla Polski kwestią przetrwania niemalże biologicznego. W sytuacji gdy wroga Polakom agentura wpływu - dla co bystrzejszych obywateli widoczna już od dawna jak na dłoni nawet nie uzbrojonym okiem - opanowała najważniejsze przyczółki naszej państwowości jest to jedyna i chyba już ostatnia reduta prawdziwej myśli patriotycznej. To duże słowa, ale jestem pewien że nie za duże. Sytuacja jest na tyle poważna że trzeba sobie zdać sprawę z tego że ci, którym prawdziwie wolna i suwerenna Polska naprawdę zawadza mają plany sprecyzowane co do ostatniej kropki swojego scenariusza.
A scenariusz jest realizowany krok po kroku z niemiecką precyzją i ruską bezwzględnością.
Bydło, pajace, mohery, watahy…
Ile jeszcze takich obelg może znieść przeciętny Polak wstający rano i idący do pracy żeby zarobić na siebie, swoją rodzinę i … całą tą kastę lodziarzy i cmentarnych załatwiaczy, którym psim swędem wpadł w lepkie łapy ster naszego Państwa?
Ile w dzisiejszym przeciętnym Polaku jest już tylko z pajaca całującego dupy klasy uprzywilejowanej a ile jeszcze zostało z wojownika?
W czasach dawniejszych, w czasach kiedy mieliśmy swoje prawdziwe elity a słowa „honor” i „prawda” były jedynymi hasłami otwierającymi podwoje prawdziwych salonów Rzeczpospolitej, ludzie z taką ostentacją depczący polską rację stanu jak spora grupa dzisiejszych rezydentów rotundy na Wiejskiej albo gniliby do końca swojego podłego żywota w lochach, albo gniliby fizycznie pochowani po zdjęciu z szubienicy pod cmentarnym murem, ale po jego zewnętrznej stronie.
Niestety nie mam jakoś złudzeń że banda śliskich leszczy zawiadujących państwową nawą będzie z właściwym sobie i już dość dobrze rozpoznanym uporem dążyła do przeprowadzenia swojego planu i że odbędzie się to przy zupełnym zobojętnieniu znacząco dużej części polskiego społeczeństwa i gremialnej klace skurwionych mediów obsadzonych przez wciąż nie zlustrowanych żurnalistów.
I to jest ta jedyna nowa jakość, którą udało się wyagregować architektom tej przedziwnej po okrągłostołowej hybrydy – zatomizowane społeczeństwo z przetrąconą busolą wspólnotową, goniące za kolorowymi paciorkami wyprzedawanymi na promocjach w polskich ekspozyturach zachodnich supermarketów.
Zostało już zauważone i skonstatowane gdzie trzeba że Instytut Pamięci Narodowej stał się za prezesury Kurtyki dokładnie i literalnie tym czym jest w samej swojej nazwie, a do tego żeby w tej swojej państwowotwórczej roli wciąż trwał agentura wpływu dopuścić nie może. Trzeba tą szkodliwą z ich punktu widzenia instytucję albo dokumentnie rozwalić (opcja SLD) albo wrogo przejąć i klasycznie już dla siebie zakłamać („liberaowie” z PO i reszta UW-olskiego truchła) przejmując nad nią rząd dusz. Jak zwykle w takich przypadkach druga opcja jest znacznie bardziej groźna, bo sącząca w polską duszę zabijającą ją truciznę.
W przypadku chamskiej rozwałki w normalnym Polaku rodzi się natychmiastowa chęć stanięcia do walki o swoje, czego nie mogą zrozumieć od lat rumiane gęby tępej bolszewi spod znaku sierpa i młota. W tym kontekście opcja „miękkiego wyślizgania” jest znacznie bardziej machiawellistycznie skuteczna, ale wiadomo: trening czyni mistrza. W tym wypadku czasu na trening było o kilka tysięcy procent więcej.
Przez ostatnie dwa lata, obecna ekipa czerpała pełnymi garściami z dokonań swoich poprzedników i udowodniła że jest w tym naprawdę groźna ponieważ wyciągnęła naprawdę dużo słusznych z ich punktu widzenia wniosków z przeszłości. Zauważmy że jest to swego rodzaju atak totalny na wszystkie te instytucjonalne pozostałości polskiej myśli i kultury, które z jakichś przyczyn oparły się mniej lub bardziej ideologicznej inwazji.
Usystematyzowanie i zoptymalizowanie tej antypolskiej krucjaty nakazało im wykończyć w pierwszym rzędzie państwowe media jako mimo wszystko depozytariusza sławetnej „misji”, w drugim rozbroić i rozpieprzyć w drobny mak polską Armię, jako fizyczną oznakę istnienia klasycznych znamion państwowości (mimo jej olbrzymiego zsowietyzowania w przeszłości trzeba jednak pamiętać że w każdym wojsku, każdy nowy zaciąg przyciąga do armii bardzo dużą ilość jednostek myślących kategoriami patriotycznymi a przecież biologia robi swoje) a teraz przyszła kolei na IPN – ostatni prawdziwy przyczółek dbania o Polskie interesy od strony jej przeszłości.
Każda z tych trzech instytucji będąc w dobrej kondycji byłaby w stanie samoistnie dobrze pełnić rolę patriotycznego przetrwalnika, a wszystkie trzy na raz stanowią swoisty firewall przeciwko zaplanowanej akcji rozcieńczenia polskości w europejsko-lewackiej magmie.
Jarosław Kaczyński miał przebłysk geniuszu kiedy w batalii wyborczej 2007 roku największy nacisk położył na zdobycie fotela prezydenta Polski dla Lecha Kaczyńskiego. Gabinety się zmieniają, premierzy odchodzą, koalicję się rozpadają, a Prezydent przez pięć lat może być jedynym strażnikiem stojącym na straży polskiej racji stanu. I taką właśnie sytuację mamy dzisiaj, stąd furia ciemniaków i bezprzykładny atak na instytucję i osobę Prezydenta, będącego chyba obecnie naszą jedyną nadzieją na obronę IPN-u.
To dziwne, ale na polskie społeczeństwo in gremio chyba nie możemy obecnie za bardzo liczyć, i jest to w historii Polski sytuacja nowa i wyjątkowo smutna.
Tak po prawdzie, to czy zasłynął jeszcze czymś innym niż to co mam na myśli to nie wiem, ale na pewno przez moment był słynny z tego że kazał się całować w dupę jakimś bliżej nieokreślonym pajacom. Ja oczywiście z grubsza wiem kogo miał na myśli profesor Turulski pisząc na swoim oświadczeniu lustracyjnym „pocałujcie mnie w dupę pajace”, niemniej od tamtego wydarzenia minął już jakiś interwał czasu i należałoby ciemniakom uświadomić że jeśli wyboru szefa „pajaców” mieliby dokonywać właśnie takie figury jak Turulski czy chociażby inny, też w specyficzny sposób sławny profesor Iwanek (tym razem z Uniwersytetu we Wrocławiu), to należy się spodziewać że ten wybór będzie na pewno skażony pewną myślą przewodnią przyświecającą wybierającym. Tą myślą przewodnią byłby postulat, którego strażnikiem miałby się stać nowo wybrany prezes IPN-u, a mianowicie: nigdy więcej grzebania w przeszłości profesorów.
Dosyć prostacki chwyt, ale przyznajmy że w swym prostactwie anonsujący stu procentową skuteczność zatrzymania gmerania w przeszłości wszelkich celebrytów III RP!
No bo co mądrego może odpowiedzieć łykacz newsów z TVN-u i spijacz słów z ust Pochanke czy Lisa na argument że ciało złożone z uniwersyteckich profesorów wybierze najlepiej?
Samo użycie słowa „profesor” sprawia że dużej części „młodych, wykształconych z dużych miast” cierpnie z rozkoszy skóra na zadzie, i czasem nie ma nawet znaczenia fakt że dumny nosiciel tytułu faktycznie nie ma na jego używanie żadnej podkładki. Wystarczy żeby tak go zatytułował kilka razy przed kamerą Premier czy Marszałek Sejmu a już wilgotny z rozkoszy leming jest gotowy przyjąć na klatę każdą obelgę od tak sfalsyfikowanego el professore, nawet jeśli ma on akurat fantazję nawsadzać mu od bydła.
IPN jest dla obecnej Polski instytucją szczególnego znaczenia. W sytuacji w której prawie każde słowo z podstawowego słownika pojęć patriotycznych zostało odarte z jego etymologicznego znaczenia a każde zdarzenie od Hołdu Pruskiego wzwyż zmanipulowane historycznie, istnienie takiej placówki, która metodycznie, bez żadnej ideologii, kierując się tylko kwerendą archiwów i szukaniem prawdy historycznej w dokumentach, buduję Polakom świadomość historycznego jestestwa, jest dla Polski kwestią przetrwania niemalże biologicznego. W sytuacji gdy wroga Polakom agentura wpływu - dla co bystrzejszych obywateli widoczna już od dawna jak na dłoni nawet nie uzbrojonym okiem - opanowała najważniejsze przyczółki naszej państwowości jest to jedyna i chyba już ostatnia reduta prawdziwej myśli patriotycznej. To duże słowa, ale jestem pewien że nie za duże. Sytuacja jest na tyle poważna że trzeba sobie zdać sprawę z tego że ci, którym prawdziwie wolna i suwerenna Polska naprawdę zawadza mają plany sprecyzowane co do ostatniej kropki swojego scenariusza.
A scenariusz jest realizowany krok po kroku z niemiecką precyzją i ruską bezwzględnością.
Bydło, pajace, mohery, watahy…
Ile jeszcze takich obelg może znieść przeciętny Polak wstający rano i idący do pracy żeby zarobić na siebie, swoją rodzinę i … całą tą kastę lodziarzy i cmentarnych załatwiaczy, którym psim swędem wpadł w lepkie łapy ster naszego Państwa?
Ile w dzisiejszym przeciętnym Polaku jest już tylko z pajaca całującego dupy klasy uprzywilejowanej a ile jeszcze zostało z wojownika?
W czasach dawniejszych, w czasach kiedy mieliśmy swoje prawdziwe elity a słowa „honor” i „prawda” były jedynymi hasłami otwierającymi podwoje prawdziwych salonów Rzeczpospolitej, ludzie z taką ostentacją depczący polską rację stanu jak spora grupa dzisiejszych rezydentów rotundy na Wiejskiej albo gniliby do końca swojego podłego żywota w lochach, albo gniliby fizycznie pochowani po zdjęciu z szubienicy pod cmentarnym murem, ale po jego zewnętrznej stronie.
Niestety nie mam jakoś złudzeń że banda śliskich leszczy zawiadujących państwową nawą będzie z właściwym sobie i już dość dobrze rozpoznanym uporem dążyła do przeprowadzenia swojego planu i że odbędzie się to przy zupełnym zobojętnieniu znacząco dużej części polskiego społeczeństwa i gremialnej klace skurwionych mediów obsadzonych przez wciąż nie zlustrowanych żurnalistów.
I to jest ta jedyna nowa jakość, którą udało się wyagregować architektom tej przedziwnej po okrągłostołowej hybrydy – zatomizowane społeczeństwo z przetrąconą busolą wspólnotową, goniące za kolorowymi paciorkami wyprzedawanymi na promocjach w polskich ekspozyturach zachodnich supermarketów.
Zostało już zauważone i skonstatowane gdzie trzeba że Instytut Pamięci Narodowej stał się za prezesury Kurtyki dokładnie i literalnie tym czym jest w samej swojej nazwie, a do tego żeby w tej swojej państwowotwórczej roli wciąż trwał agentura wpływu dopuścić nie może. Trzeba tą szkodliwą z ich punktu widzenia instytucję albo dokumentnie rozwalić (opcja SLD) albo wrogo przejąć i klasycznie już dla siebie zakłamać („liberaowie” z PO i reszta UW-olskiego truchła) przejmując nad nią rząd dusz. Jak zwykle w takich przypadkach druga opcja jest znacznie bardziej groźna, bo sącząca w polską duszę zabijającą ją truciznę.
W przypadku chamskiej rozwałki w normalnym Polaku rodzi się natychmiastowa chęć stanięcia do walki o swoje, czego nie mogą zrozumieć od lat rumiane gęby tępej bolszewi spod znaku sierpa i młota. W tym kontekście opcja „miękkiego wyślizgania” jest znacznie bardziej machiawellistycznie skuteczna, ale wiadomo: trening czyni mistrza. W tym wypadku czasu na trening było o kilka tysięcy procent więcej.
Przez ostatnie dwa lata, obecna ekipa czerpała pełnymi garściami z dokonań swoich poprzedników i udowodniła że jest w tym naprawdę groźna ponieważ wyciągnęła naprawdę dużo słusznych z ich punktu widzenia wniosków z przeszłości. Zauważmy że jest to swego rodzaju atak totalny na wszystkie te instytucjonalne pozostałości polskiej myśli i kultury, które z jakichś przyczyn oparły się mniej lub bardziej ideologicznej inwazji.
Usystematyzowanie i zoptymalizowanie tej antypolskiej krucjaty nakazało im wykończyć w pierwszym rzędzie państwowe media jako mimo wszystko depozytariusza sławetnej „misji”, w drugim rozbroić i rozpieprzyć w drobny mak polską Armię, jako fizyczną oznakę istnienia klasycznych znamion państwowości (mimo jej olbrzymiego zsowietyzowania w przeszłości trzeba jednak pamiętać że w każdym wojsku, każdy nowy zaciąg przyciąga do armii bardzo dużą ilość jednostek myślących kategoriami patriotycznymi a przecież biologia robi swoje) a teraz przyszła kolei na IPN – ostatni prawdziwy przyczółek dbania o Polskie interesy od strony jej przeszłości.
Każda z tych trzech instytucji będąc w dobrej kondycji byłaby w stanie samoistnie dobrze pełnić rolę patriotycznego przetrwalnika, a wszystkie trzy na raz stanowią swoisty firewall przeciwko zaplanowanej akcji rozcieńczenia polskości w europejsko-lewackiej magmie.
Jarosław Kaczyński miał przebłysk geniuszu kiedy w batalii wyborczej 2007 roku największy nacisk położył na zdobycie fotela prezydenta Polski dla Lecha Kaczyńskiego. Gabinety się zmieniają, premierzy odchodzą, koalicję się rozpadają, a Prezydent przez pięć lat może być jedynym strażnikiem stojącym na straży polskiej racji stanu. I taką właśnie sytuację mamy dzisiaj, stąd furia ciemniaków i bezprzykładny atak na instytucję i osobę Prezydenta, będącego chyba obecnie naszą jedyną nadzieją na obronę IPN-u.
To dziwne, ale na polskie społeczeństwo in gremio chyba nie możemy obecnie za bardzo liczyć, i jest to w historii Polski sytuacja nowa i wyjątkowo smutna.
czwartek, 3 grudnia 2009
Początek
Przyszedłem, zobaczyłem... zwyciężyłem?
Zobaczymy.
Nie jest to mój pierwszy blog. Pierwszy był tutaj:
http://nygus.salon24.pl/
ale sytuacja na Salonie staję się lekko nieznośna i zaczyna się tam jakieś totalniactwo więc doszło z mojej strony do strategicznej ewakuacji.
W pewnym sensie za namową mojego internetowego przyjaciela Rzepki, za co mu chyba dziękuję.
Co dalej?
Zobaczymy.
Salon niejako wymuszał tematykę: polityka, polityka, polityka...
Może wreszcie będzie też i o czymś normalnym? Muzyka, film, książka?
Taaak, muzyka, film, książka - to byłoby dobre - przecież to całe moje życie.
Trzeba pomyśleć spokojnie, choć polityka pewnie i tak zdominuję. Już taką ma naturę.
Skąd podtytuł bloga?
"Jak zdobyto Dziki Zachód" to dwa tytuły: klasycznego westernu Johna Forda, który ukazał się dokładnie w roku mojego urodzenia, czyli w 1962 i trzypłytowego zbioru nagrań z koncertów mojego ulubionego zespołu Led Zeppelin.
Westerny lubię już od dzieciństwa z kilku powodów:
Po pierwsze są moralnie czyste - zawsze wiem kto jest czarnym charakterem, a kto białym. I ten biały zwykle zwycięża, co jest mi miłe.
Po drugie: w czasach mojego dzieciństwa westerny były nielicznymi filmami ze "zgniłej Ameryki", które były w miarę regularnie puszczane w sobotnie lub niedzielne wieczory. I dlatego mi się dobrze kojarzą bo były czymś w rodzaju etykiety normalnego świata w powodzi komuszej szarości i zgnilizny. Taki dziecięcy atawizm, który mi na starość pozostał i przed którym się wcale nie zamierzam bronić, bo jestem do niego przywiązany.
Tak że mamy już i muzykę i film.
A literaturą pewnie zajmę się przy innej okazji choć też niejako z okresem Dzikiego Zachodu wiąże się fabuła mojej ulubionej książki z dzieciństwa, czyli :"Przygód Tomka Sawyera" autorstwa starego satyra Marka Twaina. Jest tam taka scena, w której cioteczka Polly za karę nakazuje Tomkowi pomalować płot. Tomek całym sercem nie chce tego robić, ale jak mus to mus. Jednak wrodzony spryt i talent do unikania ciężkiej i systematycznej pracy pozwala mu na dwie rzeczy: scedowanie roboty na kolegów przy jednoczesnym uznaniu kolegów za morowego gościa, który podzielił się z nimi atrakcyjnym zajęciem. Majstersztyk godny miana Super Nygusa!
Mam przyjemność przedstawić Wam jak widział tą scenę Norman Rockwell, genialny ilustrator "The Saturday Evening Post", który malował im okładki przez ponad czterdzieści lat.
Wspaniały klimat świetnej książki oddany przez wspaniałego mistrza pędzla - pewnie kiedyś coś o nim tu napiszę bo w Polsce jest zupełnie nieznany, a to ilustrator na miarę naszego Szancera.
No cóż, mój bilecik wizytowy został przekazany.
Co będzie, zobaczymy.
Moje kości zostały rzucone.
Zobaczymy.
Nie jest to mój pierwszy blog. Pierwszy był tutaj:
http://nygus.salon24.pl/
ale sytuacja na Salonie staję się lekko nieznośna i zaczyna się tam jakieś totalniactwo więc doszło z mojej strony do strategicznej ewakuacji.
W pewnym sensie za namową mojego internetowego przyjaciela Rzepki, za co mu chyba dziękuję.
Co dalej?
Zobaczymy.
Salon niejako wymuszał tematykę: polityka, polityka, polityka...
Może wreszcie będzie też i o czymś normalnym? Muzyka, film, książka?
Taaak, muzyka, film, książka - to byłoby dobre - przecież to całe moje życie.
Trzeba pomyśleć spokojnie, choć polityka pewnie i tak zdominuję. Już taką ma naturę.
Skąd podtytuł bloga?
"Jak zdobyto Dziki Zachód" to dwa tytuły: klasycznego westernu Johna Forda, który ukazał się dokładnie w roku mojego urodzenia, czyli w 1962 i trzypłytowego zbioru nagrań z koncertów mojego ulubionego zespołu Led Zeppelin.
Westerny lubię już od dzieciństwa z kilku powodów:
Po pierwsze są moralnie czyste - zawsze wiem kto jest czarnym charakterem, a kto białym. I ten biały zwykle zwycięża, co jest mi miłe.
Po drugie: w czasach mojego dzieciństwa westerny były nielicznymi filmami ze "zgniłej Ameryki", które były w miarę regularnie puszczane w sobotnie lub niedzielne wieczory. I dlatego mi się dobrze kojarzą bo były czymś w rodzaju etykiety normalnego świata w powodzi komuszej szarości i zgnilizny. Taki dziecięcy atawizm, który mi na starość pozostał i przed którym się wcale nie zamierzam bronić, bo jestem do niego przywiązany.
Tak że mamy już i muzykę i film.
A literaturą pewnie zajmę się przy innej okazji choć też niejako z okresem Dzikiego Zachodu wiąże się fabuła mojej ulubionej książki z dzieciństwa, czyli :"Przygód Tomka Sawyera" autorstwa starego satyra Marka Twaina. Jest tam taka scena, w której cioteczka Polly za karę nakazuje Tomkowi pomalować płot. Tomek całym sercem nie chce tego robić, ale jak mus to mus. Jednak wrodzony spryt i talent do unikania ciężkiej i systematycznej pracy pozwala mu na dwie rzeczy: scedowanie roboty na kolegów przy jednoczesnym uznaniu kolegów za morowego gościa, który podzielił się z nimi atrakcyjnym zajęciem. Majstersztyk godny miana Super Nygusa!
Mam przyjemność przedstawić Wam jak widział tą scenę Norman Rockwell, genialny ilustrator "The Saturday Evening Post", który malował im okładki przez ponad czterdzieści lat.
Wspaniały klimat świetnej książki oddany przez wspaniałego mistrza pędzla - pewnie kiedyś coś o nim tu napiszę bo w Polsce jest zupełnie nieznany, a to ilustrator na miarę naszego Szancera.
No cóż, mój bilecik wizytowy został przekazany.
Co będzie, zobaczymy.
Moje kości zostały rzucone.
Subskrybuj:
Posty (Atom)