Na zakończenie każdego roku mamy przemożną chęć jego podsumowania. Często objawia się to publikowaniem przeróżnych plebiscytów. Zwykle są to publikację związane z jakąś konkretną branżą, tak więc magazyny muzyczne publikują rankingi na wokalistę roku, gitarzystę roku czy najlepszego kompozytora, periodyki sportowe szeregują piłkarzy według najlepszych strzelców, narciarzy według najdłuższych skoków a miotaczy młotem na tych, którzy miotnęli nim najdalej.
Tzw. tygodniki opinii ozdabiają okładki swoich numerów noworocznych twarzami tych polityków i mężów stanu (tych drugich to raczej za granicą), którzy według kolegiów redakcyjnych wywarli największy wpływ w mijającym roku na życie polityczne i społeczne danego kraju, zaś miesięczniki poświęcone kinu i filmom wrzucają na rozkładówkę buźkę aktora czy aktorki, którzy biegając i strzelając lub zdejmując majtki na ekranie, zarobili dla swojej wytwórni filmowej najwięcej milionów dolarów.
Przyszło mi do głowy że i ja mógłbym jakoś w ten sposób podsumować przechodzący na szczęście do historii (dosłownie i w przenośni) paskudny rok 2010.
Kategorię - co chyba oczywiste - wybiorę po swojemu i zupełnie odmienne niż inni kreatorzy swoich plebiscytów. Raz - że będzie to, jak sądzę znacznie ciekawsze dla ewentualnych czytających, dwa - że każdy inaczej postrzega otaczającą nas rzeczywistość i jestem stuprocentowo pewien że moje jej postrzeganie różni się znacząco od tego jak ją postrzega, dajmy na to taki Kamil Durczok czy na przykład mój, jeśli mógłbym tak to ująć: specyficzny ulubieniec i zdecydowany czarny koń w nadchodzącym roku na zwycięzcę w kategorii „Idiota roku 2011” - Tomasz Nałęcz.
Żeby już nie przedłużać i nie zanudzać – zaczynamy:
Fraza roku: Polska zdała egzamin.
Cóż tu dodać? To chyba jasne że zdała? Widok rdzewiejącego, ruskiego truchła konstrukcji Andrieja Nikołajewicza Tupolewa na podsmoleńskim betonie, widok zanurzonych w wodzie po same dachy domów oraz niedawne obrazki z dworców kolejowych w całym kraju świadczą o tym że Polska jest w stanie zdać dosłownie każdy egzamin. Skóra cierpnie mi od szyi w dół na samą myśl jakie jeszcze egzaminy przed nami. Ale jestem pewien że ten nowy Tymochowicz, który kręci od trzech lat Tuskiem znajdzie jak zawsze jakiś cudowny sposób na to żebyśmy zdali je jak zawsze koncertowo i na piątkę.
Motto roku: na kursie i na ścieżce.
Tak, bez wątpienia ten cytat wyjęty z jednej z kilku wersji słynnych „stenogramów z kokpitu” doskonale nadaję się na to żeby stać się mottem mijającego roku jeśli chodzi o sytuację Polski, w jakiej się ona znalazła po zaledwie trzech latach rządzenia gabinetu skleconego z ludzi Platformy przez Donalda Tuska.
Kurs na pojednanie z Putinem i wyraźnie zarysowana „ścieżka schodzenia” dla Polski są oczywiste. Niestety zakończenie tego schodzenia też zaczynam w swojej wyobraźni widzieć coraz wyraźniej. Szkoda że ta część Polaków, która wyniosła ekipę Tuska do władzy nie będzie chciała w całości pokryć jej rachunków i że tak wiele realnej krwi musiało wsiąknąć w ruską i polską ziemię przy okazji tej nauczki.
Twarz roku:
Co tu pisać? Widok wart tysiąca słów...
Poliglota roku: Graś przepraszający po rusku okradające zwłoki polskich patriotów ruskie szumowiny.
Nie myślałem że dożyję czegoś takiego! Słowo daję, że w najbardziej psychodelicznym śnie, do głowy by mi nie przyszło że za mojego życia będę mógł być świadkiem jak minister polskiego (?) rządu, na wizji przeprasza ruską żulię okradającą zwłoki polskich patriotów w jej rodzimym języku!
Za co przeprasza? Za to że mu się popieprzyły kolory mundurów - pełen odpał!!!
Jeśli wziąć pod uwagę że ze swoim drugim pracodawcą (nie wiem czy lemingi do końca zdają sobie sprawę z faktu że płacą tej groteskowej figurze sporą pensję?) prawdopodobnie musi się porozumiewać po niemiecku, i że jeśli uwzględnimy dodatkowo dwa języki, które minister Graś ma w butach to wychodzi mi że mamy do czynienia ze stuprocentowym poliglotą. Szkoda że najmniej komunikatywny jest w języku ojczystym, czego dowodzą niejasności w jego przekazie ze spotkania Tuska z rodzinami ofiar smoleńskiej pułapki. Ale inaczej niż przy przeprosinach po rusku - Graś przekazu z tego spotkania wyemitować nie chce.
Spowiedź roku: Wajda w Pałacyku na wodzie ujawnia zaprzyjaźnione stację.
Większość co bardziej spostrzegawczych Polaków od dawna wiedziała, oglądając, czytając i słuchając na własne uszy i oczy gdzie i z jakim natężeniem sprzyjają ekipie Tuska, a gdzie flekują Kaczory i Pisiorów, ale co innego wiedzieć i przeczuwać, a co innego usłyszeć na własne uszy! I tego nam już nikt nigdy nie odbierze - dziękujemy Mistrzu!
Zdjęcie roku:
Kiedy już Naród postanowi rozliczyć "ich człowieka w Warszawie" ze wszystkich jego "dokonań", to zdjęcie może się jeszcze wtedy przydać. Mam nadzieję że za rok, ta żałosna postać zdobędzie w podobnym plebiscycie laur na jaki od ponad trzech lat pracuję. Ale o tym, po tym...
A na zakończenie: Życzę Wszystkiego Najlepszego w Nadchodzącym Nowym Roku wszystkim tym, którzy swoim głosem nigdy nie przyczynili się do tych wszystkich nieszczęść, które nas ostatnio spotkały.
A reszta? Niech ma to czego chciała i na co zasłużyła - w końcu wszyscy, do licha musimy kiedyś wreszcie wydorośleć! Nawet ci młodzi, zadłużeni z dużych miast.
piątek, 31 grudnia 2010
poniedziałek, 13 grudnia 2010
Moralna propozycja
Rzecznik Rządu, a w szczególności pana Premiera Tuska, pan Paweł Gra… - o! przepraszam - pan Paweł Deresz orzekł w TVN 24, że on sobie nie życzy żeby to co on na spotkaniu rodzin ofiar smoleńskiej pułapki z Premierem mówił, przedostało się do publicznej wiadomości. On uważa że to co on tam mówił jest wyjątkowo intymne i - jak rozumiem jego tłumaczenie - on czuł by się bardzo zażenowany gdyby te jego słowa, które on na tym spotkaniu rzucił w tą pustą przestrzeń przed Premierem i dajmy na to ministrem Arabskim, albo nawet i minister Kopacz zostały opublikowane. Nie dla naszych, czyli społeczeństwa („… i kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, ja płacę… społeczeństwo”.) uszu te intymne wyznania pana Deresza.
Ja tam oczywiście nie zamierzam się z pana Pawła Deresza zanadto wyśmiewać, ale odrobinę jednak chyba muszę. I to akurat muszę wyjątkowo z tej przyczyny że mnie pan Paweł Deresz osobiście do tego sprowokował. Bo pan Paweł jakoś nie czuję się zażenowany robiąc kilka razy w tygodniu spektakularne tournée po wszelkich stacjach telewizyjnych i radiowych. Zdaję się że tylko w telewizji TRWAM i w Radiu Maryja go nie było, chociaż akurat dlaczego właśnie te media ominął to tego naprawdę nie rozumiem, bo jeśli wierzyć w jego własne słowa, że on także chce wyjaśnienia przyczyn katastrofy - to tam powinien być chyba w pierwszym rzędzie, a taki, dajmy na to TVN z powodzeniem mógłby sobie chyba odpuścić. I jakoś ani razu nie czułem w jego licznych ostatnio, medialnych wypowiedziach żadnego zażenowania, kiedy opowiadał swoją wersję zdarzeń z kancelarii Premiera. Skoro tak łatwo przychodzi mu opowiadane wszem i wobec co powiedziały panie Kochanowska z panią Gosiewską, to czemu tak bardzo się jednocześnie wzbrania przed odsłonięciem przed nami wszystkimi, tego co mówił on sam? Czyżby w jakiś sposób jego własne słowa niszczyłyby jego publiczny wizerunek jaki sobie właśnie kreuję? A tak na marginesie: po co mu jakikolwiek publiczny wizerunek? Czyżby liczył na jakąś medialno-polityczną karierę i ten wizerunek miałby być jego kapitałem na przyszłość? A czy w takim razie jego postawa względem obecnie rządzących i bycie w opozycji do innych rodzin ofiar smoleńskiej pułapki nie jest jakąś formą waluty, którą pan Paweł Deresz zamierza wydać w stosownym momencie?
Jeśli jest jak podejrzewam to tym bardziej niech pan Paweł stanie w prawdzie!
Może ktoś powiedzieć że to, co ja teraz tu piszę jest w jakiś sposób obrzydliwe, bo co ja wiem na temat tego co czują rodziny ofiar smoleńskiej pułapki, a poza tym jakie ja mam prawo osądzać kogoś kto zaznał takiej straty jak pan Paweł.
I znowu: trochę tak, a trochę nie. Z jednej strony osoby takie jak pan Paweł Deresz czy pani Ewa Komorowska, a z drugiej strony osoby takie jak pani Kurtyka, pani Gosiewska, pani Merta, pan Melak czy córka pana posła Wassermana, swoją medialną obecnością chciał/nie chciał wystawiają się na jakąś społeczną ocenę. I nic na to nie poradzę że w przypadku jednych widzę jakiś rodzaj koniunkturalizmu, a w wypadku drugich tytaniczną wolę dojścia prawdy i próbę oddania poprzez wyjaśnienie wszystkich przyczyn tego co się stało czci swoim bliskim, którzy musieli od nich odejść w tak dramatycznych i zagadkowych okolicznościach. I ja tą drugą postawę najzwyczajniej w świecie podziwiam. Nie chcę być tu za bardzo patetyczny, ale ja podziwiam w wypadku tych osób zarówno tą godność, którą one w tej podłej dla nich (ale i dla nas wszystkich, którzy uważamy że też straciliśmy osoby dla Polski arcyważne) sytuacji potrafiły zachować, jak i tą wręcz szaleńczą determinację, która musi się codziennie zderzać z tym czymś, czym stała się od jakiegoś czasu Polska pod rządami tej najgorszej z możliwych ekip i tego najgorszego jakiego można sobie tylko można wyobrazić Premiera - a teraz, do kompletu - i Prezydenta.
Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie w jakiś sposób - przynajmniej moim zdaniem -upoważnia do tego, że chyba mogę w tej sprawie delikatnie zabrać głos. Otóż pewne osoby, będące pasażerami feralnego Tupolewa były mi naprawdę bliskie, choć ani nie łączyły mnie z nimi żadne więzy krwi, ani nawet osobista znajomość. Po prostu dostrzegałem ogrom pracy, które te osoby wkładały w to aby Polska była krajem po prostu lepszym i uczciwszym. Dostrzegałem ich klasę, kompetencję, zapał, uczciwość, poczucie humoru i godność z jaką musieli czasem znosić chamstwo i impertynencję osób, które jak sądzę mają naszą Ojczyznę głęboko gdzieś.
I w tym kontekście ja też w jakiś sposób czuję się - być może zanadto samozwańczo i w pewien sposób chyba nawet dość bezczelnie - ale jednak, jak ktoś odrobinę z Rodziny.
I jako taki, mam dla pana Pawła Deresza i każdego, kto chciałby ewentualnie podnieść te same argumenty co on, taką oto propozycję: skoro jest słowo przeciwko słowu, a całą sytuację mogłoby wyjaśnić, zgodnie z sugestiami pani Małgorzaty Wassermann opublikowanie zapisu ze spotkania z Premierem, to niech kancelaria Donalda Tuska upubliczni tylko ten fragment, w którym doszło do wymiany zdań pomiędzy Premierem a panią Kochanowską. Mam nadzieję że chociaż wtedy, pan Deresz siedział cicho i nie będzie w związku z tym czuł się w żaden sposób odarty z intymności ujawnieniem nagrania. Sprawa się wyjaśni, właściwy Rzecznik Rządu przeprosi panie Kochanowską i Gosiewską oraz polskie społeczeństwo (jeśli mógłbym mieć małą prośbę to raczej wolałbym tym razem po polsku!), a następnie odda się do dyspozycji Premiera. Premier za ewidentną i kolejną z rzędu medialną wtopę zwolni go wreszcie z ewidentnie przerastającej go funkcji Rzecznika, w związku z czym zwolni się posada, na którą, (jak już wcześniej ustaliliśmy) jak nikt inny nadaję się pan Paweł Deresz, zaś pan Graś, w związku z tym że śniegu tej zimy chyba będzie naprawdę dużo, zajmie się tym za co ma dach nad głową, i do czego chyba zresztą ma największe kompetencję.
Jakie to proste! Trzeba tylko odrobinę pomyśleć.
Ja tam oczywiście nie zamierzam się z pana Pawła Deresza zanadto wyśmiewać, ale odrobinę jednak chyba muszę. I to akurat muszę wyjątkowo z tej przyczyny że mnie pan Paweł Deresz osobiście do tego sprowokował. Bo pan Paweł jakoś nie czuję się zażenowany robiąc kilka razy w tygodniu spektakularne tournée po wszelkich stacjach telewizyjnych i radiowych. Zdaję się że tylko w telewizji TRWAM i w Radiu Maryja go nie było, chociaż akurat dlaczego właśnie te media ominął to tego naprawdę nie rozumiem, bo jeśli wierzyć w jego własne słowa, że on także chce wyjaśnienia przyczyn katastrofy - to tam powinien być chyba w pierwszym rzędzie, a taki, dajmy na to TVN z powodzeniem mógłby sobie chyba odpuścić. I jakoś ani razu nie czułem w jego licznych ostatnio, medialnych wypowiedziach żadnego zażenowania, kiedy opowiadał swoją wersję zdarzeń z kancelarii Premiera. Skoro tak łatwo przychodzi mu opowiadane wszem i wobec co powiedziały panie Kochanowska z panią Gosiewską, to czemu tak bardzo się jednocześnie wzbrania przed odsłonięciem przed nami wszystkimi, tego co mówił on sam? Czyżby w jakiś sposób jego własne słowa niszczyłyby jego publiczny wizerunek jaki sobie właśnie kreuję? A tak na marginesie: po co mu jakikolwiek publiczny wizerunek? Czyżby liczył na jakąś medialno-polityczną karierę i ten wizerunek miałby być jego kapitałem na przyszłość? A czy w takim razie jego postawa względem obecnie rządzących i bycie w opozycji do innych rodzin ofiar smoleńskiej pułapki nie jest jakąś formą waluty, którą pan Paweł Deresz zamierza wydać w stosownym momencie?
Jeśli jest jak podejrzewam to tym bardziej niech pan Paweł stanie w prawdzie!
Może ktoś powiedzieć że to, co ja teraz tu piszę jest w jakiś sposób obrzydliwe, bo co ja wiem na temat tego co czują rodziny ofiar smoleńskiej pułapki, a poza tym jakie ja mam prawo osądzać kogoś kto zaznał takiej straty jak pan Paweł.
I znowu: trochę tak, a trochę nie. Z jednej strony osoby takie jak pan Paweł Deresz czy pani Ewa Komorowska, a z drugiej strony osoby takie jak pani Kurtyka, pani Gosiewska, pani Merta, pan Melak czy córka pana posła Wassermana, swoją medialną obecnością chciał/nie chciał wystawiają się na jakąś społeczną ocenę. I nic na to nie poradzę że w przypadku jednych widzę jakiś rodzaj koniunkturalizmu, a w wypadku drugich tytaniczną wolę dojścia prawdy i próbę oddania poprzez wyjaśnienie wszystkich przyczyn tego co się stało czci swoim bliskim, którzy musieli od nich odejść w tak dramatycznych i zagadkowych okolicznościach. I ja tą drugą postawę najzwyczajniej w świecie podziwiam. Nie chcę być tu za bardzo patetyczny, ale ja podziwiam w wypadku tych osób zarówno tą godność, którą one w tej podłej dla nich (ale i dla nas wszystkich, którzy uważamy że też straciliśmy osoby dla Polski arcyważne) sytuacji potrafiły zachować, jak i tą wręcz szaleńczą determinację, która musi się codziennie zderzać z tym czymś, czym stała się od jakiegoś czasu Polska pod rządami tej najgorszej z możliwych ekip i tego najgorszego jakiego można sobie tylko można wyobrazić Premiera - a teraz, do kompletu - i Prezydenta.
Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie w jakiś sposób - przynajmniej moim zdaniem -upoważnia do tego, że chyba mogę w tej sprawie delikatnie zabrać głos. Otóż pewne osoby, będące pasażerami feralnego Tupolewa były mi naprawdę bliskie, choć ani nie łączyły mnie z nimi żadne więzy krwi, ani nawet osobista znajomość. Po prostu dostrzegałem ogrom pracy, które te osoby wkładały w to aby Polska była krajem po prostu lepszym i uczciwszym. Dostrzegałem ich klasę, kompetencję, zapał, uczciwość, poczucie humoru i godność z jaką musieli czasem znosić chamstwo i impertynencję osób, które jak sądzę mają naszą Ojczyznę głęboko gdzieś.
I w tym kontekście ja też w jakiś sposób czuję się - być może zanadto samozwańczo i w pewien sposób chyba nawet dość bezczelnie - ale jednak, jak ktoś odrobinę z Rodziny.
I jako taki, mam dla pana Pawła Deresza i każdego, kto chciałby ewentualnie podnieść te same argumenty co on, taką oto propozycję: skoro jest słowo przeciwko słowu, a całą sytuację mogłoby wyjaśnić, zgodnie z sugestiami pani Małgorzaty Wassermann opublikowanie zapisu ze spotkania z Premierem, to niech kancelaria Donalda Tuska upubliczni tylko ten fragment, w którym doszło do wymiany zdań pomiędzy Premierem a panią Kochanowską. Mam nadzieję że chociaż wtedy, pan Deresz siedział cicho i nie będzie w związku z tym czuł się w żaden sposób odarty z intymności ujawnieniem nagrania. Sprawa się wyjaśni, właściwy Rzecznik Rządu przeprosi panie Kochanowską i Gosiewską oraz polskie społeczeństwo (jeśli mógłbym mieć małą prośbę to raczej wolałbym tym razem po polsku!), a następnie odda się do dyspozycji Premiera. Premier za ewidentną i kolejną z rzędu medialną wtopę zwolni go wreszcie z ewidentnie przerastającej go funkcji Rzecznika, w związku z czym zwolni się posada, na którą, (jak już wcześniej ustaliliśmy) jak nikt inny nadaję się pan Paweł Deresz, zaś pan Graś, w związku z tym że śniegu tej zimy chyba będzie naprawdę dużo, zajmie się tym za co ma dach nad głową, i do czego chyba zresztą ma największe kompetencję.
Jakie to proste! Trzeba tylko odrobinę pomyśleć.
wtorek, 30 listopada 2010
Nasza Klasa dla debili
Od kilku dni cały świat, a w tym i nasz „grajdoł” (copyright by: Bronisław Komorowski) podnieca się materiałami opublikowanymi przez tajemniczą grupę osób związaną z portalem WikiLeaks. Z tych „supertajnych”, „super-sensacyjnych” i „mających moc pioruna” materiałów możemy właśnie teraz się dowiedzieć że mąż Carli Bruni to groteskowy pajac, właściciel jednej czwartej Italii to balangowicz i dziwkarz, prezio Rosji to przeciętniak i miernota a nasza kochana ciotka Angela jest „teflonowa”.
Najciekawszą informacją dotyczącą tych wszystkich tuzów światowej polityki jest chyba ta, która każe nam widzieć w Putinie samca-alfa. Ja tam dokładnie nie wiem czym się charakteryzuję ten cały samiec alfa, ale jeśli tym że za nim, jak za panią matką chodzą pokornie inne samce i żrą mu prosto z łapy wszystko to, co on tam im w swej łaskawości zechce z tej łapy dać, to coś w tym może być.
Skąd wiem? Bo tych żrących z łapy Putina śmierdzące padliną ochłapy mam pod swoim bokiem aż nadto.
Jeśli by się dobrze zastanowić jaki sens miało opublikowanie tych wszystkich materiałów, to po niedługiej pracy zwojów mózgowych, można by się było pokusić o konkluzję że… żaden.
No bo czego my się znowu takiego sensacyjnego dowiedzieliśmy? Że Sarkozy to błazen? No przecież on był takim samym błaznem i tydzień temu, i dwa tygodnie temu i rok temu. Po ukazaniu się materiałów WikiLeaks nie stał się ani błaznem większym ani mniejszym.
Że Berlusconi to dziwkarz i hulaka? No przecież mogliśmy tą wiedzę mieć niejako z pierwszej ręki tzn. od jego byłej żony, kiedy ta, jakiś czas temu udzieliła tuż po rozwodzie (czy jeszcze przed? – nie pamiętam, bo i po co!) jakiejś włoskiej gazecie obszernego wywiadu na temat swojego męża i jego wszystkich słabości.
Tylko ten samiec alfa…? no to jest jakiś news, ale znowu bez przesady - to że Putin chciałby żeby go tak świat i Rosja postrzegały też wiemy od dawna – niby czemu miały służyć te różne sesje zdjęciowe, gdzie nasz gieroj się fotografował z gołą klatą na wierzchowcu, latał odrzutowcem, łowił w zimnej wodzie płocie na wędkę, robił lewatywę uśpionemu tygrysowi czy beształ kierownika masarni że kurczaki u niego są o pół rubla droższe niż w sklepie za rogiem? Wszystko to miało właśnie na celu pokazanie gawiedzi, że ich dobry car Putin to niekwestionowany przywódca stada i tego stada baran przewodnik. I gawiedź chyba w to wierzy i bez przeciękniętych materiałów z WikiLeaks, choć gdybym był złośliwy to bym tej gawiedzi powiedział, że ich samiec alfa na przesłuchaniu, dajmy na to u jego starszego kolegi po fachu - takiego choćby majora Różańskiego - darłby z bólu mordę jak niemowlak błagając o litość, kiedy tamten metodycznie jeden po drugim wyrywałby mu paznokcie czy przyciskał szufladą biurka jego samcze genitalia. Bo prawdziwego samca (alfa czy nie alfa)poznaję się w godzinach próby, a dla pułkownika Putina ta godzina jeszcze nie nadeszła. Choć na jego miejscu nie spałbym zbyt spokojnie, bo pod tą szerokością geograficznej w której przyszło mu grasować, zwykle jeden samiec alfa kończy swój nędzny żywot zupełnie nagle i znienacka, kiedy tylko na horyzoncie pojawia się samiec kolejny.
Ale jednak, ta pochlebna (co by o niej nie pisać) ocena Putina, rzuca nam chyba delikatny snop światła na charakter tej całej zadymy z publikacją tych wszystkich śmieci. Bo to są śmiecie! W tych wszystkich ścinkach nie ma nic wartościowego, a jeśli nawet jest, to jest to coś nie tyle może o czym wcześniej nie wiedzielibyśmy - gdybyśmy tylko chcieli to wiedzieć i zadalibyśmy sobie sami odrobinę trudu żeby do tej wiedzy dojść - ale raczej coś, co miałoby nam ułożyć w głowie pewną - jak to dzisiaj nam każe nazywać Eryk Mistewicz: narrację.
Jaka to narracja? Ano taka że polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych to szambo, i to szambo złożone z zupełnie nieudanych przedsięwzięć, niecelnych diagnoz i złego traktowania swoich partnerów i koalicjantów.
Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, wszystkie te skandalizujące materiały dotyczą jednej strony, tzn. wiemy co amerykańska dyplomacja sądzi o tym i o tamtym, ale… nic nie wiemy co ten i ów sądzi o jakimś polityku amerykańskim! A to stawia cały ten portal i ludzi go tworzących w ciekawym świetle! Nie chce być złośliwy, ale gdybyśmy dowiedzieli się z czyich pieniędzy finansowane jest utrzymywanie tych wszystkich serwerów, na których trzymane są te wszystkie „wycieknięte” pliki, to mogłoby się wtedy okazać że wszystkie pochlebne opinie o Putinie są już całkowicie odarte z tajemniczości.
Ale nie po to o tym wszystkim teraz przecież piszę, żeby ujawnić swoją niewiarę w to że ludzie związani z portalem WikiLeaks to jacyś niezłomni bojownicy o wolność słowa i prawdę w polityce. Wierzę, że każdy kto jakoś dotrze do tej mojej pisaniny i jeszcze te moje bajdurzenia przeczyta, sam o tym wszystkim świetnie wie. Natomiast jest dosyć oczywiste że w końcu zostaną ujawnione jakieś materiały dotyczące Polski i jej stosunków z Ameryką. I tu warto być może się będzie nad tym faktem na chwilkę zatrzymać. Już z tego co zostało ujawnione do tej pory, widać w jaką stronę pójdzie tłumaczenie przez różnej maści zaproszonych do studia „politologów” i „amerykanistów” tego co tych naszych stosunków dotyczy. Otóż okazało się, że Tarczy Antyrakietowej w Polsce nie ma i nie będzie bo ci wstrętni Amerykanie przefrymarczyli z Ruskimi „naszą Tarczę” za poparcie Rosji w sprawie Iranu! Źli Jankesi zdradzili polskiego sojusznika, który przelewa swoją krew w Afganistanie za ruskie srebrniki!
I tu jest być może cały sens tego co bym chciał tym swoim wpisem przekazać. Otóż myślę że wszystko, co jeszcze się z tej całej przeciekowej rozpierduchy na temat Polski pojawi należy odczytywać dokładnie à rebours do tłumaczeń tele-mądrali. I tak, w powyższym przykładzie z Tarczą: jądrem newsa jest nie to że, Jankesi przehandlowali z Ruskimi coś, co było dla nas ważne, ale to że Ruskim aż tak bardzo zależało, żebyśmy w jakikolwiek sposób militarnie nie byli związani z Ameryką, że aż - aby dobić targu w tej sprawie - gotowi byli pójść na układ z Amerykanami i ustąpić z czymś, w pewnym sensie w kluczowej dla nich sprawie irańskiej. Jeśli tak będziemy odczytywać te wszystkie śmieci publikowane przez mocno podejrzany portal, to przyznaję że część tych kwitów może być ciekawa. Ale pod tym jednym właśnie warunkiem: że będziemy myśleć samodzielnie. To może być dla miłośników „zaprzyjaźnionych stacji” trudne, ale przecież nie niemożliwe.
Najciekawszą informacją dotyczącą tych wszystkich tuzów światowej polityki jest chyba ta, która każe nam widzieć w Putinie samca-alfa. Ja tam dokładnie nie wiem czym się charakteryzuję ten cały samiec alfa, ale jeśli tym że za nim, jak za panią matką chodzą pokornie inne samce i żrą mu prosto z łapy wszystko to, co on tam im w swej łaskawości zechce z tej łapy dać, to coś w tym może być.
Skąd wiem? Bo tych żrących z łapy Putina śmierdzące padliną ochłapy mam pod swoim bokiem aż nadto.
Jeśli by się dobrze zastanowić jaki sens miało opublikowanie tych wszystkich materiałów, to po niedługiej pracy zwojów mózgowych, można by się było pokusić o konkluzję że… żaden.
No bo czego my się znowu takiego sensacyjnego dowiedzieliśmy? Że Sarkozy to błazen? No przecież on był takim samym błaznem i tydzień temu, i dwa tygodnie temu i rok temu. Po ukazaniu się materiałów WikiLeaks nie stał się ani błaznem większym ani mniejszym.
Że Berlusconi to dziwkarz i hulaka? No przecież mogliśmy tą wiedzę mieć niejako z pierwszej ręki tzn. od jego byłej żony, kiedy ta, jakiś czas temu udzieliła tuż po rozwodzie (czy jeszcze przed? – nie pamiętam, bo i po co!) jakiejś włoskiej gazecie obszernego wywiadu na temat swojego męża i jego wszystkich słabości.
Tylko ten samiec alfa…? no to jest jakiś news, ale znowu bez przesady - to że Putin chciałby żeby go tak świat i Rosja postrzegały też wiemy od dawna – niby czemu miały służyć te różne sesje zdjęciowe, gdzie nasz gieroj się fotografował z gołą klatą na wierzchowcu, latał odrzutowcem, łowił w zimnej wodzie płocie na wędkę, robił lewatywę uśpionemu tygrysowi czy beształ kierownika masarni że kurczaki u niego są o pół rubla droższe niż w sklepie za rogiem? Wszystko to miało właśnie na celu pokazanie gawiedzi, że ich dobry car Putin to niekwestionowany przywódca stada i tego stada baran przewodnik. I gawiedź chyba w to wierzy i bez przeciękniętych materiałów z WikiLeaks, choć gdybym był złośliwy to bym tej gawiedzi powiedział, że ich samiec alfa na przesłuchaniu, dajmy na to u jego starszego kolegi po fachu - takiego choćby majora Różańskiego - darłby z bólu mordę jak niemowlak błagając o litość, kiedy tamten metodycznie jeden po drugim wyrywałby mu paznokcie czy przyciskał szufladą biurka jego samcze genitalia. Bo prawdziwego samca (alfa czy nie alfa)poznaję się w godzinach próby, a dla pułkownika Putina ta godzina jeszcze nie nadeszła. Choć na jego miejscu nie spałbym zbyt spokojnie, bo pod tą szerokością geograficznej w której przyszło mu grasować, zwykle jeden samiec alfa kończy swój nędzny żywot zupełnie nagle i znienacka, kiedy tylko na horyzoncie pojawia się samiec kolejny.
Ale jednak, ta pochlebna (co by o niej nie pisać) ocena Putina, rzuca nam chyba delikatny snop światła na charakter tej całej zadymy z publikacją tych wszystkich śmieci. Bo to są śmiecie! W tych wszystkich ścinkach nie ma nic wartościowego, a jeśli nawet jest, to jest to coś nie tyle może o czym wcześniej nie wiedzielibyśmy - gdybyśmy tylko chcieli to wiedzieć i zadalibyśmy sobie sami odrobinę trudu żeby do tej wiedzy dojść - ale raczej coś, co miałoby nam ułożyć w głowie pewną - jak to dzisiaj nam każe nazywać Eryk Mistewicz: narrację.
Jaka to narracja? Ano taka że polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych to szambo, i to szambo złożone z zupełnie nieudanych przedsięwzięć, niecelnych diagnoz i złego traktowania swoich partnerów i koalicjantów.
Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, wszystkie te skandalizujące materiały dotyczą jednej strony, tzn. wiemy co amerykańska dyplomacja sądzi o tym i o tamtym, ale… nic nie wiemy co ten i ów sądzi o jakimś polityku amerykańskim! A to stawia cały ten portal i ludzi go tworzących w ciekawym świetle! Nie chce być złośliwy, ale gdybyśmy dowiedzieli się z czyich pieniędzy finansowane jest utrzymywanie tych wszystkich serwerów, na których trzymane są te wszystkie „wycieknięte” pliki, to mogłoby się wtedy okazać że wszystkie pochlebne opinie o Putinie są już całkowicie odarte z tajemniczości.
Ale nie po to o tym wszystkim teraz przecież piszę, żeby ujawnić swoją niewiarę w to że ludzie związani z portalem WikiLeaks to jacyś niezłomni bojownicy o wolność słowa i prawdę w polityce. Wierzę, że każdy kto jakoś dotrze do tej mojej pisaniny i jeszcze te moje bajdurzenia przeczyta, sam o tym wszystkim świetnie wie. Natomiast jest dosyć oczywiste że w końcu zostaną ujawnione jakieś materiały dotyczące Polski i jej stosunków z Ameryką. I tu warto być może się będzie nad tym faktem na chwilkę zatrzymać. Już z tego co zostało ujawnione do tej pory, widać w jaką stronę pójdzie tłumaczenie przez różnej maści zaproszonych do studia „politologów” i „amerykanistów” tego co tych naszych stosunków dotyczy. Otóż okazało się, że Tarczy Antyrakietowej w Polsce nie ma i nie będzie bo ci wstrętni Amerykanie przefrymarczyli z Ruskimi „naszą Tarczę” za poparcie Rosji w sprawie Iranu! Źli Jankesi zdradzili polskiego sojusznika, który przelewa swoją krew w Afganistanie za ruskie srebrniki!
I tu jest być może cały sens tego co bym chciał tym swoim wpisem przekazać. Otóż myślę że wszystko, co jeszcze się z tej całej przeciekowej rozpierduchy na temat Polski pojawi należy odczytywać dokładnie à rebours do tłumaczeń tele-mądrali. I tak, w powyższym przykładzie z Tarczą: jądrem newsa jest nie to że, Jankesi przehandlowali z Ruskimi coś, co było dla nas ważne, ale to że Ruskim aż tak bardzo zależało, żebyśmy w jakikolwiek sposób militarnie nie byli związani z Ameryką, że aż - aby dobić targu w tej sprawie - gotowi byli pójść na układ z Amerykanami i ustąpić z czymś, w pewnym sensie w kluczowej dla nich sprawie irańskiej. Jeśli tak będziemy odczytywać te wszystkie śmieci publikowane przez mocno podejrzany portal, to przyznaję że część tych kwitów może być ciekawa. Ale pod tym jednym właśnie warunkiem: że będziemy myśleć samodzielnie. To może być dla miłośników „zaprzyjaźnionych stacji” trudne, ale przecież nie niemożliwe.
wtorek, 9 listopada 2010
Warto wiedzieć - a w mediach nie powiedzą...
...że Czarny Lud IV RP, którym do niedawna straszono małe dzieci i ich samotne matki, a od którego uwolnił nadwiślańską ludność jednym, zdecydowanym ruchem swojej czystej ręki sam Donald Tusk, czyli Mariusz Kamiński przekazał całe swoje zaległe, roczne dochody z CBA za pośrednictwem Caritasu na rzecz powodzian.
Kwota nie była mała bo wynosiła bez mała 128 tysięcy złotych, choć oczywiście w stosunku do potrzeb ludzi, którzy utracili nierzadko dorobek całego swojego życia jest kroplą w morzu potrzeb. Ale kroplą symboliczną i moim zdaniem wyjątkową. W każdym razie warto o tym wiedzieć i warto ten gest zapamiętać, a w żadnym TVN-ie o tym nie powiedzą. Więc mówmy sobie takie rzeczy sami bo czuję że one się nam mogą jeszcze kiedyś przydać.
Informację podaję za stroną Caritasu - link tutaj.
A poniżej publikuje zdjęcie, które kiedyś ukazało się w Rzepie pod świetnym tekstem Piotra Skwiecińskiego o Mariuszu Kamińskim. I to w jakiś sposób przejmujące zdjęcie, i sam tekst sporo moim zdaniem mówi nam o Mariuszu Kamińskim w kontekście tego gestu o którym tu do Was piszę.
Kwota nie była mała bo wynosiła bez mała 128 tysięcy złotych, choć oczywiście w stosunku do potrzeb ludzi, którzy utracili nierzadko dorobek całego swojego życia jest kroplą w morzu potrzeb. Ale kroplą symboliczną i moim zdaniem wyjątkową. W każdym razie warto o tym wiedzieć i warto ten gest zapamiętać, a w żadnym TVN-ie o tym nie powiedzą. Więc mówmy sobie takie rzeczy sami bo czuję że one się nam mogą jeszcze kiedyś przydać.
Informację podaję za stroną Caritasu - link tutaj.
A poniżej publikuje zdjęcie, które kiedyś ukazało się w Rzepie pod świetnym tekstem Piotra Skwiecińskiego o Mariuszu Kamińskim. I to w jakiś sposób przejmujące zdjęcie, i sam tekst sporo moim zdaniem mówi nam o Mariuszu Kamińskim w kontekście tego gestu o którym tu do Was piszę.
czwartek, 21 października 2010
Terminator V – chaos w maszynowni.
Każde kolejne zdarzenie w Polsce, które biorą na tapetę „nasze” media sprawia, że coraz bardziej tęsknie do zamierzchłych czasów, gdy o tym że zezowaty Ignaś zrobił głupiej Zośce dziecko cała okolica potrafiła dyskutować przez, dajmy na to - osiem miesięcy. Akurat osiem, bo dziewiątego miesiąca (kiedy już dziecko przyszło na świat) okazało się że jest całe rude, a więc dla wszystkich we wsi stało się jasne że prawdziwym tatą malca jest raczej kowal Heniek, a nie zezowaty Ignaś, który był wypłowiałym blondynem, i na dodatek jąkałą. A ponieważ technologia in vitro nie była jeszcze na świecie znana nie tylko na skalę przemysłową jak teraz, ale nawet na skalę chałupniczą, to Heniek się dzieciaka wyprzeć fizycznie nie miał jak. I w całej okolicy gadało się przez kolejne dwa lata z małym okładem, o tym jak to kowalowa Wanda potraktowała Heńka glinianym dzbanem w ten jego rudy łeb. A Heniek przecież nie ułomek - o czym mogłaby zaświadczyć choćby i ta głupia Zośka, gdyby tylko ktoś chciał jej we wsi słuchać i gdyby tylko ona sama chciała o tym gadać. Ale na żadną taką gadkę Zośka wcale nie miała za dużej ochoty, będąc w końcu samotną matką stale zajętą wychowywaniem swojego synka, który po ojcu był rudy, a po matce głupawy.
Lata mijają i czas jakby zaczął płynąc wokoło znacznie szybciej. Niby zegary odmierzają sekundy tak samo jak dawniej i tak jak dawniej jest ich w każdej minucie wciąż sześćdzesiąt, ale jednak dzisiaj nikt tutaj nie dyskutuję o tym co się zdarzyło nie tylko osiem miesięcy wstecz, ale nawet jest duża grupa takich co by chcieli żebyśmy zapomnieli co się zdarzyło zaledwie pół roku temu. I coś mi mówi że działają na polskiej ziemi tacy zagraniczni fachowcy od trzech wymiarów, którzy potrafią sprawić że jedno aktualne zdarzenie potrafi przykryć kilka starszych na raz. I to takich z różnymi datami, a to już jest naprawdę robota dla orłów w swoim fachu. Właśnie dokładnie w dniu w którym minęła kolejna rocznica męczeńskiej śmierci błogosławionego ks. Jerzego, uzbrojony jak powiatowy Rambo osobnik wpadł do łódzkiego biura poselskiego PiS i zastrzelił serią z (nomen omen) Waltera asystenta europosła Janusza Wojciechowskiego, a innego asystenta, innego posła próbował zarżnąć nożem, zgodnie ze zbiorczymi wskazówkami udzielanymi via zaprzyjaźnione stację z jednej strony przez ministra Sikorskiego, a z drugiej przez biłgorajskiego obalacza małpek.
Po co o tym wszystkim piszę skoro i tak wszyscy wokoło nie mówią i nie piszą o niczym innym? Ano właśnie po to, żeby napisać teraz o czymś, o czym nikt nie piszę i nie mówi, bo „los” tak ładnie zesłał nam niejako wprost z peerelowskiej przeszłości tego dziwnego i zagadkowego terminatora.
Chciałbym teraz odrobinę pofantazjować. Załóżmy że jest niedziela 17 października i właśnie dowiedzieliśmy się że byłego wiceministra w rządzie PiS-u, śp. Eugeniusze Wróbla zabił z jakichś nieznanych nam powodów rodzinnych faktycznie jego syn. Załóżmy że mijają kolejne dni i nikt nie wiążę wiedzy jaką zabrał ze sobą do Nieba pan Wróbel, z faktem że ta wiedza byłaby niezwykle niewygodna dla wszystkich tych, którzy chcieliby bezproblemowego przyjęcia do wiadomości przez polską opinię publiczną tez zawartych w raporcie MAK, który właśnie lada moment ma przywieźć do kraju „nasz akredytowany” u Anodiny mędrek Klich. Załóżmy również że z jakichś powodów obchody kolejnej rocznicy mordu założycielskiego III RP (a przecież nawet jeszcze nie „okrągłej” – 25-tej) przebiegają kameralnie i przechodzą w mediach w miarę niezauważenie, nie narażając na estetyczną konfuzję wszystkich tych, którzy wstydzą się przed Europą i Światem obciachowej religijności Polaków kategorii B.
Pytanie: czy gdyby wszystko wyglądało tak jak to przedstawiłem powyżej, trzeba byłoby odpalać częstochowskiego śpiocha? Czy gdyby dziennikarze „Naszego Dziennika” nie opublikowali w poniedziałkowym wydaniu swojej gazety tekstu, w którym ujawnili jaką wiedzą dysponował śp. Eugeniusz Wróbel i tego że jego zdaniem wrak rdzewiejący na podsmoleńskim betonie nie jest wrakiem rządowej 101-dynki, Rambo z Częstochowy zacząłby mordować w Łodzi?
Może tak, może nie, ale chciałbym w tym momencie odesłać na chwilkę każdego kto doczytał moje wypociny aż do tego miejsca, do świetnego tekstu Nietoperza, który w zasadzie jest poślednio również i o tym czy moje powyższe bredzenie ma jakikolwiek sens. Tekst Nietoperza znajduję się TUTAJ, a ja chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na taką ciekawostkę. Otóż przez pół roku od smoleńskiej pułapki, w sieci pojawiło się pewnie setki tysięcy wpisów na temat tego, co się tam tego feralnego ranka stało. Być może całej prawdy nie poznamy nigdy, ponieważ od samego początku ci, którzy trzymali w Polsce wszystkie nitki do sprawy robili co mogli żeby tą prawdę odepchnąć od nas jak najdalej. I to się im niestety udało. Ale na dwa podstawowe pytania, czyli czy to był wypadek czy zamach?, a jeśli zamach to „kto i po co?”, częściową odpowiedź - moim zdaniem - mamy już dzisiaj. I ta odpowiedź znajduję się w dwóch doskonałych tekstach, dwóch doskonałych blogerów. Jeden (bardzo niesprawiedliwie niedoceniony – może dlatego że zupełnie „nie sensacyjny”, a wręcz odrobinę trudny - trzeba troszkę liczyć), to właśnie zalinkowany powyżej tekst Nietoperza, a drugi to rewelacyjny (i jak najbardziej „doceniony” – próbowano go natychmiast usuwać z każdego miejsca w sieci, w którym się ukazywał, gdziekolwiek by to nie było!) słynny już tekst Łażącego Łazarza, który można przeczytać choćby TUTAJ.
Chciałem zwrócić jeszcze na sam koniec uwagę na ostatni aspekt łódzkiego morderstwa. Nie minęło od niego nawet pełne dwa dni, a już wszystkie departamenty fabryki propagandy pracują nieomal na trzy zmiany próbując na wszelkie możliwe sposoby zminimalizować ostrze tego zdarzenia, które ewidentnie godzi w aktualnie rządzącą partię. A skoro to co się zdarzyło godzi w Platformę i samego Tuska to jest jasne że to nie oni odpalili śpiocha. A skoro to nie oni, to znaczy że dla tych, którzy to zrobili Tusk jest osobą, którą można w razie czego spokojnie poświęcić. A skoro tak, to znaczy że całego interesu pilnuję już tak na prawdę ktoś zupełnie inny. Kto? Ja myślę że wiem, i myślę że nie trzeba być jakoś szczególnie bystrym żeby się tego domyślać. Oczywistą i widoczną już nieuzbrojonym okiem linią obowiązującą w zaprzyjaźnionych stacjach i redakcjach jest teza że, był to jednostkowy czyn szaleńca nakierowany na „szeroko rozumianą klasę polityczną” a nie tylko na PiS i samego Jarosława Kaczyńskiego. Stąd nazwisko Leszka Millera wymieniane w kontekście jeszcze jednego na liście do odstrzału i cała legenda o kilkunastodniowych przygotowaniach i pielgrzymce mordercy na Krakowskie Przedmieście i Rozbrat. Czy lemingi to kupią? Teoretycznie nie powinni, bo wszyscy w Polsce mieli okazję usłyszeć na własne uszy kogo zabiłby - gdyby tylko miał lepszą broń – zaprogramowany cyborg z Częstochowy. Ale praktycznie, już widać po internetowych forach, że niedocenianie podatności lemingów na kit do duży błąd – oni są w stanie łyknąć naprawdę wszystko! Proszę sobie przypomnieć choćby komisję hazardową i tego niewiarygodnego przewodniczącego Sekułę! Czy ktoś normalny głosowałby na partie mającą w swoich szeregach takiego tępego, partyjnego tłuka? Jakieś wątpliwości? A wersja o tym że mogło paść na każdego, bez względu na przynależność partyjną będzie wtłaczana do mózgownic elektoratu PO na tzw. „wydrę”, o czym świadczył wczorajszy mini-felieton na zakończenie TVN-owskich „Faktów”. Otóż walterownia nakreśliła w nim ni z tego, ni z owego sylwetkę Wolfganga Schäuble’a. Ten niemiecki polityk CDU 20 lat temu został postrzelony przez chorego psychicznie mężczyznę. Od tego czasu Schäuble jeździ na wózku, ale do polityki po długim leczeniu wrócił. To tak, ku pokrzepieniu serc – nie tylko w Polsce - kochane lemingi - strzelają do polityków, i nie zawsze trafiają na śmierć – czasem można się jako-tako wylizać, i nawet w jakiś czas po zamachu przyjechać na Wiejską na wózku inwalidzkim. Prawda że budujące?
Lata mijają i czas jakby zaczął płynąc wokoło znacznie szybciej. Niby zegary odmierzają sekundy tak samo jak dawniej i tak jak dawniej jest ich w każdej minucie wciąż sześćdzesiąt, ale jednak dzisiaj nikt tutaj nie dyskutuję o tym co się zdarzyło nie tylko osiem miesięcy wstecz, ale nawet jest duża grupa takich co by chcieli żebyśmy zapomnieli co się zdarzyło zaledwie pół roku temu. I coś mi mówi że działają na polskiej ziemi tacy zagraniczni fachowcy od trzech wymiarów, którzy potrafią sprawić że jedno aktualne zdarzenie potrafi przykryć kilka starszych na raz. I to takich z różnymi datami, a to już jest naprawdę robota dla orłów w swoim fachu. Właśnie dokładnie w dniu w którym minęła kolejna rocznica męczeńskiej śmierci błogosławionego ks. Jerzego, uzbrojony jak powiatowy Rambo osobnik wpadł do łódzkiego biura poselskiego PiS i zastrzelił serią z (nomen omen) Waltera asystenta europosła Janusza Wojciechowskiego, a innego asystenta, innego posła próbował zarżnąć nożem, zgodnie ze zbiorczymi wskazówkami udzielanymi via zaprzyjaźnione stację z jednej strony przez ministra Sikorskiego, a z drugiej przez biłgorajskiego obalacza małpek.
Po co o tym wszystkim piszę skoro i tak wszyscy wokoło nie mówią i nie piszą o niczym innym? Ano właśnie po to, żeby napisać teraz o czymś, o czym nikt nie piszę i nie mówi, bo „los” tak ładnie zesłał nam niejako wprost z peerelowskiej przeszłości tego dziwnego i zagadkowego terminatora.
Chciałbym teraz odrobinę pofantazjować. Załóżmy że jest niedziela 17 października i właśnie dowiedzieliśmy się że byłego wiceministra w rządzie PiS-u, śp. Eugeniusze Wróbla zabił z jakichś nieznanych nam powodów rodzinnych faktycznie jego syn. Załóżmy że mijają kolejne dni i nikt nie wiążę wiedzy jaką zabrał ze sobą do Nieba pan Wróbel, z faktem że ta wiedza byłaby niezwykle niewygodna dla wszystkich tych, którzy chcieliby bezproblemowego przyjęcia do wiadomości przez polską opinię publiczną tez zawartych w raporcie MAK, który właśnie lada moment ma przywieźć do kraju „nasz akredytowany” u Anodiny mędrek Klich. Załóżmy również że z jakichś powodów obchody kolejnej rocznicy mordu założycielskiego III RP (a przecież nawet jeszcze nie „okrągłej” – 25-tej) przebiegają kameralnie i przechodzą w mediach w miarę niezauważenie, nie narażając na estetyczną konfuzję wszystkich tych, którzy wstydzą się przed Europą i Światem obciachowej religijności Polaków kategorii B.
Pytanie: czy gdyby wszystko wyglądało tak jak to przedstawiłem powyżej, trzeba byłoby odpalać częstochowskiego śpiocha? Czy gdyby dziennikarze „Naszego Dziennika” nie opublikowali w poniedziałkowym wydaniu swojej gazety tekstu, w którym ujawnili jaką wiedzą dysponował śp. Eugeniusz Wróbel i tego że jego zdaniem wrak rdzewiejący na podsmoleńskim betonie nie jest wrakiem rządowej 101-dynki, Rambo z Częstochowy zacząłby mordować w Łodzi?
Może tak, może nie, ale chciałbym w tym momencie odesłać na chwilkę każdego kto doczytał moje wypociny aż do tego miejsca, do świetnego tekstu Nietoperza, który w zasadzie jest poślednio również i o tym czy moje powyższe bredzenie ma jakikolwiek sens. Tekst Nietoperza znajduję się TUTAJ, a ja chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na taką ciekawostkę. Otóż przez pół roku od smoleńskiej pułapki, w sieci pojawiło się pewnie setki tysięcy wpisów na temat tego, co się tam tego feralnego ranka stało. Być może całej prawdy nie poznamy nigdy, ponieważ od samego początku ci, którzy trzymali w Polsce wszystkie nitki do sprawy robili co mogli żeby tą prawdę odepchnąć od nas jak najdalej. I to się im niestety udało. Ale na dwa podstawowe pytania, czyli czy to był wypadek czy zamach?, a jeśli zamach to „kto i po co?”, częściową odpowiedź - moim zdaniem - mamy już dzisiaj. I ta odpowiedź znajduję się w dwóch doskonałych tekstach, dwóch doskonałych blogerów. Jeden (bardzo niesprawiedliwie niedoceniony – może dlatego że zupełnie „nie sensacyjny”, a wręcz odrobinę trudny - trzeba troszkę liczyć), to właśnie zalinkowany powyżej tekst Nietoperza, a drugi to rewelacyjny (i jak najbardziej „doceniony” – próbowano go natychmiast usuwać z każdego miejsca w sieci, w którym się ukazywał, gdziekolwiek by to nie było!) słynny już tekst Łażącego Łazarza, który można przeczytać choćby TUTAJ.
Chciałem zwrócić jeszcze na sam koniec uwagę na ostatni aspekt łódzkiego morderstwa. Nie minęło od niego nawet pełne dwa dni, a już wszystkie departamenty fabryki propagandy pracują nieomal na trzy zmiany próbując na wszelkie możliwe sposoby zminimalizować ostrze tego zdarzenia, które ewidentnie godzi w aktualnie rządzącą partię. A skoro to co się zdarzyło godzi w Platformę i samego Tuska to jest jasne że to nie oni odpalili śpiocha. A skoro to nie oni, to znaczy że dla tych, którzy to zrobili Tusk jest osobą, którą można w razie czego spokojnie poświęcić. A skoro tak, to znaczy że całego interesu pilnuję już tak na prawdę ktoś zupełnie inny. Kto? Ja myślę że wiem, i myślę że nie trzeba być jakoś szczególnie bystrym żeby się tego domyślać. Oczywistą i widoczną już nieuzbrojonym okiem linią obowiązującą w zaprzyjaźnionych stacjach i redakcjach jest teza że, był to jednostkowy czyn szaleńca nakierowany na „szeroko rozumianą klasę polityczną” a nie tylko na PiS i samego Jarosława Kaczyńskiego. Stąd nazwisko Leszka Millera wymieniane w kontekście jeszcze jednego na liście do odstrzału i cała legenda o kilkunastodniowych przygotowaniach i pielgrzymce mordercy na Krakowskie Przedmieście i Rozbrat. Czy lemingi to kupią? Teoretycznie nie powinni, bo wszyscy w Polsce mieli okazję usłyszeć na własne uszy kogo zabiłby - gdyby tylko miał lepszą broń – zaprogramowany cyborg z Częstochowy. Ale praktycznie, już widać po internetowych forach, że niedocenianie podatności lemingów na kit do duży błąd – oni są w stanie łyknąć naprawdę wszystko! Proszę sobie przypomnieć choćby komisję hazardową i tego niewiarygodnego przewodniczącego Sekułę! Czy ktoś normalny głosowałby na partie mającą w swoich szeregach takiego tępego, partyjnego tłuka? Jakieś wątpliwości? A wersja o tym że mogło paść na każdego, bez względu na przynależność partyjną będzie wtłaczana do mózgownic elektoratu PO na tzw. „wydrę”, o czym świadczył wczorajszy mini-felieton na zakończenie TVN-owskich „Faktów”. Otóż walterownia nakreśliła w nim ni z tego, ni z owego sylwetkę Wolfganga Schäuble’a. Ten niemiecki polityk CDU 20 lat temu został postrzelony przez chorego psychicznie mężczyznę. Od tego czasu Schäuble jeździ na wózku, ale do polityki po długim leczeniu wrócił. To tak, ku pokrzepieniu serc – nie tylko w Polsce - kochane lemingi - strzelają do polityków, i nie zawsze trafiają na śmierć – czasem można się jako-tako wylizać, i nawet w jakiś czas po zamachu przyjechać na Wiejską na wózku inwalidzkim. Prawda że budujące?
Etykiety:
agentura,
Katastrofa smoleńska,
media,
morderstwo polityczne
środa, 13 października 2010
Gnijemy
Najgorzej jest wtedy gdy wszyscy piszą o tym samym. Zawala się chodnik w jednej z kopalń, giną ludzie – piszemy. Z autostrady wypada autokar, giną ludzie – piszemy. Pod naporem śniegu zawala się dach, giną ludzie – no to piszemy.
Za każdym razem, w zależności od tego komu kibicujemy na politycznym froncie, winien jest albo Tusk, albo Kaczyński, albo Miller, albo Kwaśniewski, albo Schetyna, albo Dorn…
Znowu zginęło mnóstwo osób więc znowu piszemy. My (blogerzy) piszemy mniej więcej tak jak zwykle – dokopując tym lub tamtym, w zależności od naszych sympatii politycznych. Ale w głównych mediach, tym razem da się delikatnie wyczuć pewien nowy element w odniesieniu do wczorajszej katastrofy. W tym konkretnym przypadku, w jakby większym stopniu niż zazwyczaj całkowitą winę za tragedię próbuję się zwalić na kierowcę busa. Niby jest dla przyzwoitości jakieś nieśmiałe wtrącenie tu i tam o złym stanie dróg, o złych procedurach, o braku kontroli na drogach (o to, to – brak kontroli na drogach! To jest naprawdę nośne: pamiętacie te podśmiewajki Tuska z Jarosława Kaczyńskiego o braku prawa jazdy i radarach? No to policzmy te radary wtedy i teraz!) i niedociągnięciach w policji, ale każda, nawet najbardziej tępa dziennikarska ciura widzi, że tym razem należy szczególnie uważać i bardzo ważyć słowa. Bo tym razem, a może dopiero następnym – nikt dokładnie nie wie kiedy – może nastąpić coś, co się kiedyś w żołnierskim slangu (w czasach, w których przyszło mi odsługiwać jaruzelszczyznę) nazywało: zaskokiem.
Otóż w pewnym momencie, w społeczeństwie może dokonać się właśnie taki „zaskok” i może ono wreszcie zauważyć coś – co dla kogoś kto ma na oczach i uszach wytworzony jeszcze za urzędowania Jerzego Urbana szczelny filtr na tanią propagandę - jest widoczne już od samego początku rządów obecnej ekipy: Polska gniję.
W tym miejscu warto może, żebym napisał że ja nie jestem zaskoczony. W ogóle.
Nie jestem zaskoczony że jest źle, bo niczego dobrego się po tych, którzy tak bezpardonowo atakowali poprzedni rząd nie spodziewałem. Natura tych ataków, ich intensywność, brak poszanowania jakichkolwiek reguł w krytyce oraz szeroki front sprzymierzeńców w przeróżnych środowiskach przeżartych korupcją, ogólnym skurwieniem, brakiem lustracji i zachłannością w odzieraniu Polaków zarówno z godności jak i owoców ich pracy, stanowiła dla mnie stuprocentową gwarancję że kiedy już ci ludzie dorwą się do władzy to kamień na kamieniu nie zostanie. Ale nawet będąc takim sceptykiem, nie spodziewałem się że to pójdzie tak mocno, tak szybko i tak głęboko. A poszło.
Pamiętam że kiedy Ludwik Dorn, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia w 2005 roku zainicjował taką akcję wyprowadzenia policjantów z komisariatów, aby zamiast siedzieć przy biurkach i zajmować się niepotrzebną papierologią zajęli się lepiej łapaniem kieszonkowców po marketach, to obsługujący polityczny festyn dziennikarze nie za bardzo wiedzieli jak to ugryźć. Bo niby jak i czym tu przysolić w pisowskiego ministra, skoro w sumie taka akcją ma sens i raczej się społeczeństwu spodoba? Jakieś pojedyncze próby ośmieszenia Dorna za ręczne sterowanie policją tu i tam się sporadycznie pojawiały, ale raczej jeszcze nieśmiałe i bez impetu. Podobnie było z akcją oczyszczania dachów ze śniegu po katastrofie w Katowicach. Nie było punktu zaczepienia. Dopiero kiedy Dorn spróbował wyegzekwować państwowe powinności od lekarzy z użyciem słynnego zdania o wzięciu ich w kamasze można było zacząć prawdziwą corridę. No i się zaczęło. Zaczęło tak mocno że właściwie do dzisiaj trwa, choć od ponad trzech lat rządzi już zupełnie ktoś inny, a i sam Dorn już jest politycznie gdzie indziej. Ale rozkazu żeby walić w PiS, Kaczyńskich i wszystko co może się z nimi kojarzyć nikt przecież nie cofnął. Nawet to że jest o jednego Kaczyńskiego mniej nikomu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – całą żółć wylewaną kiedyś na dwóch, teraz skierowano tylko na jednego.
Nie od rzeczy tu przypominam tego Dorna i te jego wszystkie akcję, takie jak tą polegająca na wyprowadzeniu policjantów zza biurek, czy sprawdzaniu czy administratorzy budynków zrzucają śnieg z dachów obiektów które mają pod swoją pieczą. Otóż, w 2005 roku po raz pierwszy od dwudziestolecia międzywojennego rządziła w Polsce ekipa, która miała w sobie zaimplementowany gen państwowców. Wraz z nadejściem rządów PiS oraz początkiem prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego nastała krótkotrwała era państwowego urzędnika rozumianego jako tego, którego cały sens istnienia jest zamknięty w służeniu Polakom i poprawianiu funkcjonowania Państwa. Przyzwyczajonej do prywaty i wszechwładzy, postsowieckiej biurokratycznej hydrze nie mogło się to spodobać i oczywiście nie spodobało. Hydra gdzie tylko mogła i czuła się na siłach, tam wściekle walczyła z tak bardzo zapomnianą że aż już obcą filozofią funkcjonowania Państwa. W miejsce kolejnych łbów odrąbywanych podczas walki z prywatą i korupcją odrastały nowe, jeszcze bardziej bluzgające zgnilizną w PiS, Kaczyńskich i każdego kto choćby tylko zdawał się z nimi sympatyzować. A tak już jest na tym świecie, że jeśli pojawi się na horyzoncie ktoś kto dostatecznie jasno i dokładnie sprecyzuję swoje credo, natychmiast pojawią się ci wszyscy, którzy siedzieli dotąd cicho w swoich kątach myśląc że podjęcie walki jest bez sensu bo są sami na tym świecie. Wystarczyło tylko zauważyć że nie jest się samemu żeby się ocknąć i zacząć działać. Nie pamiętam za którego to było Cesarza Rzymu, ale podczas jednego z posiedzeń rzymskiego senatu pewien senator rzucił propozycję żeby każdy niewolnik nosił specjalny znak naszyty na swojej szacie. Propozycja bardzo się wszystkim spodobała bo była z gatunku tych: porządkujemy świat żeby wszystko było jasne i proste. I wtedy jeden z bardziej bystrych senatorów wstał i zadał przytomne pytanie: czy wy sobie wyobrażacie co się stanie kiedy oni zobaczą ilu ich naprawdę jest? Otóż to – trzeba się było policzyć! (paradoksalnie zapachniało klasykiem: Panowie, policzmy głosy…). Właśnie w taki sposób wyszli z cienia i pojawili się na polskim nieboskłonie ludzie tacy jak choćby śp. Janusz Kurtyka, śp. Janusz Kochanowski, śp. Aleksander Szczygło, śp. Władysław Stasiak, Witold Waszczykowski, śp. Sławomir Skrzypek czy setki innych. Żaden z nich przecież nie był członkiem PiS-u choć w świadomości społecznej już zawsze będą uchodzić za „pisowskich” – śmiem twierdzić że podświadomie ludzie klasyfikować ich będą po stronie PiS-u właśnie przez wzgląd na ich postawę urzędniczą. Nawet ci, którzy z PiS-em walczą w imię zupełnie atawistycznie pojmowanego interesu klanowego a nie państwowego, myślą o nich jako o pisowcach właśnie w ten sposób. Śp. Janusz Kurtyka, który na stanowisko szefa IPN-u był wysuwany i popierany przez środowisko krakowskiej Platformy (!), potem był atakowany najwścieklej właśnie przez platfusów jako już pisowski Prezes, tylko dlatego że okazał się wierny prawdzie i swoim przekonaniom, i nigdy nie uległ kastowym naciskom kapusiów i ich kumpli. Zaiste, w tym świetle i w tym towarzystwie „pisowiec” to brzmi naprawdę dumnie!
Ale nastała w końcu chwila kiedy spadł ten feralny Tupolew i pojawiła się dla restauratorów starego porządku realna szansa na odzyskanie wszystkich osieroconych przyczółków. Wtedy policzyli się też i ci z drugiej strony cywilizacyjnej barykady. Proszę zwrócić uwagę na to, kogo wciąga na swój dwór nowy Prezydent. Cały szpaler styropianowych „herosów” ze stajni dawnych „staliniątek” - jak to środowisko ironicznie nazywa nieoceniony w takich przypadkach Michalkiewicz - gotowych świadczyć wszem i wobec że Polska zdaję kolejne egzaminy ze swojej suwerenności, że zgoda buduję i że wszystko jak zwykle idzie w dobrym kierunku. Każdą wątpliwość należy natychmiast odkreślić grubą kreską, wątpiących zakwalifikować jako umysłowo chorych (okazuję się że już są testowane zamknięcia w psychuszkach – świeża przyjaźń z Putinem wydaję i u nas swoje realne owoce!) a zamiast dumy z bycia Polakami powinniśmy być dumni z tego że nareszcie dobrze o nas piszą w Moskwie i Berlinie. A co nam zostanie, kiedy już opadnie propagandowa mgła wytworzona przez medialną maszynkę do wciskania kitu? Równe kilometry darmowych autostrad? Nowoczesne lotniska, dobrze funkcjonujące szpitale i stocznie produkujące nowoczesne statki? Dobra i nowoczesna Armia, która nas obroni w razie czego? Czy może tylko kilka Orlików i wyciąg Sobiesiaka w Zieleńcu?
Polska gniję, a obficie podlane krwią katastrofy takie jak niedawny upadek Casy, smoleńska pułapka, dwie fale powodzi w ciągu jednego roku czy wczorajsza kraksa to widoczne wykwity tego procesu. Coś takiego jak wysoka gorączka podczas przechodzenia grypy. Oczywiście nie jest tak że los nie doświadcza raz na jakiś czas w ten czy inny sposób, ale charakter tego co się w Polsce dzieję, częstotliwość oraz skala zjawisk noszą wszelkie znamiona tego co śp. ksiądz Bronisław Bozowski określał jako ZNAKI. Trzeba tylko umieć je czytać, ale i z tym może być problem, zważywszy na obecny format polskiego duchowieństwa. Cofnęliśmy się jako społeczeństwo cywilizacyjnie i duchowo przez ostatnie trzy lata o kilka dekad do tyłu, tylko że teraz być może jest nawet gorzej niż za czarnej komuny, bo chyba nawet na Kościół nie ma co liczyć, a propagandowa technologia poszła mocno do przodu.
Za każdym razem, w zależności od tego komu kibicujemy na politycznym froncie, winien jest albo Tusk, albo Kaczyński, albo Miller, albo Kwaśniewski, albo Schetyna, albo Dorn…
Znowu zginęło mnóstwo osób więc znowu piszemy. My (blogerzy) piszemy mniej więcej tak jak zwykle – dokopując tym lub tamtym, w zależności od naszych sympatii politycznych. Ale w głównych mediach, tym razem da się delikatnie wyczuć pewien nowy element w odniesieniu do wczorajszej katastrofy. W tym konkretnym przypadku, w jakby większym stopniu niż zazwyczaj całkowitą winę za tragedię próbuję się zwalić na kierowcę busa. Niby jest dla przyzwoitości jakieś nieśmiałe wtrącenie tu i tam o złym stanie dróg, o złych procedurach, o braku kontroli na drogach (o to, to – brak kontroli na drogach! To jest naprawdę nośne: pamiętacie te podśmiewajki Tuska z Jarosława Kaczyńskiego o braku prawa jazdy i radarach? No to policzmy te radary wtedy i teraz!) i niedociągnięciach w policji, ale każda, nawet najbardziej tępa dziennikarska ciura widzi, że tym razem należy szczególnie uważać i bardzo ważyć słowa. Bo tym razem, a może dopiero następnym – nikt dokładnie nie wie kiedy – może nastąpić coś, co się kiedyś w żołnierskim slangu (w czasach, w których przyszło mi odsługiwać jaruzelszczyznę) nazywało: zaskokiem.
Otóż w pewnym momencie, w społeczeństwie może dokonać się właśnie taki „zaskok” i może ono wreszcie zauważyć coś – co dla kogoś kto ma na oczach i uszach wytworzony jeszcze za urzędowania Jerzego Urbana szczelny filtr na tanią propagandę - jest widoczne już od samego początku rządów obecnej ekipy: Polska gniję.
W tym miejscu warto może, żebym napisał że ja nie jestem zaskoczony. W ogóle.
Nie jestem zaskoczony że jest źle, bo niczego dobrego się po tych, którzy tak bezpardonowo atakowali poprzedni rząd nie spodziewałem. Natura tych ataków, ich intensywność, brak poszanowania jakichkolwiek reguł w krytyce oraz szeroki front sprzymierzeńców w przeróżnych środowiskach przeżartych korupcją, ogólnym skurwieniem, brakiem lustracji i zachłannością w odzieraniu Polaków zarówno z godności jak i owoców ich pracy, stanowiła dla mnie stuprocentową gwarancję że kiedy już ci ludzie dorwą się do władzy to kamień na kamieniu nie zostanie. Ale nawet będąc takim sceptykiem, nie spodziewałem się że to pójdzie tak mocno, tak szybko i tak głęboko. A poszło.
Pamiętam że kiedy Ludwik Dorn, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia w 2005 roku zainicjował taką akcję wyprowadzenia policjantów z komisariatów, aby zamiast siedzieć przy biurkach i zajmować się niepotrzebną papierologią zajęli się lepiej łapaniem kieszonkowców po marketach, to obsługujący polityczny festyn dziennikarze nie za bardzo wiedzieli jak to ugryźć. Bo niby jak i czym tu przysolić w pisowskiego ministra, skoro w sumie taka akcją ma sens i raczej się społeczeństwu spodoba? Jakieś pojedyncze próby ośmieszenia Dorna za ręczne sterowanie policją tu i tam się sporadycznie pojawiały, ale raczej jeszcze nieśmiałe i bez impetu. Podobnie było z akcją oczyszczania dachów ze śniegu po katastrofie w Katowicach. Nie było punktu zaczepienia. Dopiero kiedy Dorn spróbował wyegzekwować państwowe powinności od lekarzy z użyciem słynnego zdania o wzięciu ich w kamasze można było zacząć prawdziwą corridę. No i się zaczęło. Zaczęło tak mocno że właściwie do dzisiaj trwa, choć od ponad trzech lat rządzi już zupełnie ktoś inny, a i sam Dorn już jest politycznie gdzie indziej. Ale rozkazu żeby walić w PiS, Kaczyńskich i wszystko co może się z nimi kojarzyć nikt przecież nie cofnął. Nawet to że jest o jednego Kaczyńskiego mniej nikomu nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – całą żółć wylewaną kiedyś na dwóch, teraz skierowano tylko na jednego.
Nie od rzeczy tu przypominam tego Dorna i te jego wszystkie akcję, takie jak tą polegająca na wyprowadzeniu policjantów zza biurek, czy sprawdzaniu czy administratorzy budynków zrzucają śnieg z dachów obiektów które mają pod swoją pieczą. Otóż, w 2005 roku po raz pierwszy od dwudziestolecia międzywojennego rządziła w Polsce ekipa, która miała w sobie zaimplementowany gen państwowców. Wraz z nadejściem rządów PiS oraz początkiem prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego nastała krótkotrwała era państwowego urzędnika rozumianego jako tego, którego cały sens istnienia jest zamknięty w służeniu Polakom i poprawianiu funkcjonowania Państwa. Przyzwyczajonej do prywaty i wszechwładzy, postsowieckiej biurokratycznej hydrze nie mogło się to spodobać i oczywiście nie spodobało. Hydra gdzie tylko mogła i czuła się na siłach, tam wściekle walczyła z tak bardzo zapomnianą że aż już obcą filozofią funkcjonowania Państwa. W miejsce kolejnych łbów odrąbywanych podczas walki z prywatą i korupcją odrastały nowe, jeszcze bardziej bluzgające zgnilizną w PiS, Kaczyńskich i każdego kto choćby tylko zdawał się z nimi sympatyzować. A tak już jest na tym świecie, że jeśli pojawi się na horyzoncie ktoś kto dostatecznie jasno i dokładnie sprecyzuję swoje credo, natychmiast pojawią się ci wszyscy, którzy siedzieli dotąd cicho w swoich kątach myśląc że podjęcie walki jest bez sensu bo są sami na tym świecie. Wystarczyło tylko zauważyć że nie jest się samemu żeby się ocknąć i zacząć działać. Nie pamiętam za którego to było Cesarza Rzymu, ale podczas jednego z posiedzeń rzymskiego senatu pewien senator rzucił propozycję żeby każdy niewolnik nosił specjalny znak naszyty na swojej szacie. Propozycja bardzo się wszystkim spodobała bo była z gatunku tych: porządkujemy świat żeby wszystko było jasne i proste. I wtedy jeden z bardziej bystrych senatorów wstał i zadał przytomne pytanie: czy wy sobie wyobrażacie co się stanie kiedy oni zobaczą ilu ich naprawdę jest? Otóż to – trzeba się było policzyć! (paradoksalnie zapachniało klasykiem: Panowie, policzmy głosy…). Właśnie w taki sposób wyszli z cienia i pojawili się na polskim nieboskłonie ludzie tacy jak choćby śp. Janusz Kurtyka, śp. Janusz Kochanowski, śp. Aleksander Szczygło, śp. Władysław Stasiak, Witold Waszczykowski, śp. Sławomir Skrzypek czy setki innych. Żaden z nich przecież nie był członkiem PiS-u choć w świadomości społecznej już zawsze będą uchodzić za „pisowskich” – śmiem twierdzić że podświadomie ludzie klasyfikować ich będą po stronie PiS-u właśnie przez wzgląd na ich postawę urzędniczą. Nawet ci, którzy z PiS-em walczą w imię zupełnie atawistycznie pojmowanego interesu klanowego a nie państwowego, myślą o nich jako o pisowcach właśnie w ten sposób. Śp. Janusz Kurtyka, który na stanowisko szefa IPN-u był wysuwany i popierany przez środowisko krakowskiej Platformy (!), potem był atakowany najwścieklej właśnie przez platfusów jako już pisowski Prezes, tylko dlatego że okazał się wierny prawdzie i swoim przekonaniom, i nigdy nie uległ kastowym naciskom kapusiów i ich kumpli. Zaiste, w tym świetle i w tym towarzystwie „pisowiec” to brzmi naprawdę dumnie!
Ale nastała w końcu chwila kiedy spadł ten feralny Tupolew i pojawiła się dla restauratorów starego porządku realna szansa na odzyskanie wszystkich osieroconych przyczółków. Wtedy policzyli się też i ci z drugiej strony cywilizacyjnej barykady. Proszę zwrócić uwagę na to, kogo wciąga na swój dwór nowy Prezydent. Cały szpaler styropianowych „herosów” ze stajni dawnych „staliniątek” - jak to środowisko ironicznie nazywa nieoceniony w takich przypadkach Michalkiewicz - gotowych świadczyć wszem i wobec że Polska zdaję kolejne egzaminy ze swojej suwerenności, że zgoda buduję i że wszystko jak zwykle idzie w dobrym kierunku. Każdą wątpliwość należy natychmiast odkreślić grubą kreską, wątpiących zakwalifikować jako umysłowo chorych (okazuję się że już są testowane zamknięcia w psychuszkach – świeża przyjaźń z Putinem wydaję i u nas swoje realne owoce!) a zamiast dumy z bycia Polakami powinniśmy być dumni z tego że nareszcie dobrze o nas piszą w Moskwie i Berlinie. A co nam zostanie, kiedy już opadnie propagandowa mgła wytworzona przez medialną maszynkę do wciskania kitu? Równe kilometry darmowych autostrad? Nowoczesne lotniska, dobrze funkcjonujące szpitale i stocznie produkujące nowoczesne statki? Dobra i nowoczesna Armia, która nas obroni w razie czego? Czy może tylko kilka Orlików i wyciąg Sobiesiaka w Zieleńcu?
Polska gniję, a obficie podlane krwią katastrofy takie jak niedawny upadek Casy, smoleńska pułapka, dwie fale powodzi w ciągu jednego roku czy wczorajsza kraksa to widoczne wykwity tego procesu. Coś takiego jak wysoka gorączka podczas przechodzenia grypy. Oczywiście nie jest tak że los nie doświadcza raz na jakiś czas w ten czy inny sposób, ale charakter tego co się w Polsce dzieję, częstotliwość oraz skala zjawisk noszą wszelkie znamiona tego co śp. ksiądz Bronisław Bozowski określał jako ZNAKI. Trzeba tylko umieć je czytać, ale i z tym może być problem, zważywszy na obecny format polskiego duchowieństwa. Cofnęliśmy się jako społeczeństwo cywilizacyjnie i duchowo przez ostatnie trzy lata o kilka dekad do tyłu, tylko że teraz być może jest nawet gorzej niż za czarnej komuny, bo chyba nawet na Kościół nie ma co liczyć, a propagandowa technologia poszła mocno do przodu.
czwartek, 7 października 2010
Ten pan już nikomu kadzidełka nie sprzeda.
Pamiętacie tą słynną konferencję Ziobry? A właściwie to nie samą konferencję, ale wszystko to co się rozpętało zaraz po niej?
Ja pamiętam. Pamiętam też pewien rodzaj swoistej satysfakcji spowodowanej tym, że jeszcze jedna grupa wyjętych spod prawa świętych krów naszego neopeerelu może w narastającym strachu poczuć zimne kropelki potu spływające po plecach.
Dzisiaj rano, Cezary Michalski - komentujący w radiowej Trójce wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin - zapytany przez prowadzącego redaktora o wczorajszy sejmowy show Tuska całkiem przytomnie porównany do pamiętnego wystąpienia Ziobry, powiedział coś w tym stylu: Ziobro użył swojej władzy do walki z Bogu ducha winnym przedstawicielem zacnego środowiska lekarzy, natomiast Tusk próbuję dobrać się do tyłka prawdziwym gangsterom, i z tego powodu sympatia gminu winna stać bezwzględnie po stronie maga z Kaszub.
Jakoś nie mam ostatnio szczęścia do bycia w głównym nurcie społecznych emocji. Od kilku lat całkowicie rozmijam się w swoich ocenach rzeczywistości z tym, co o danej sprawie sądzą moi Rodacy. Jeśli bowiem Michalski ma rację (a w tym wypadku faktycznie w odniesieniu do sympatii gminu może ją mieć – co samo w sobie już warte jest odnotowania, bo to modelowy wprost przykład typa który na mojej ulubionej, warszawskiej Pradze jest określany pogardliwym mianem: cwana gapa) to jest to dowód tego że w Polsce AD 2010 sprawy mają się naprawdę źle. Oczywiście nie jest tak że na zasadzie bycia w opozycji do lemingów swoją sympatię automatycznie ulokowałem w „królu dopalaczy” – mam o tym młodym człowieku określoną opinię i nie jest to opinia, która by mu się podobała - gdyby tylko założyć że on w ogóle się przejmuję tym co kto sobie o nim myśli. Notabene, myślę że miano „król dopalaczy” zostało mu nadane przez żurnalistów raczej bezpodstawnie i mocno na wyrost – jak dla mnie jest to klasyczny, tzw. „słup” – gość, który robi to co robi tylko i wyłącznie za cichym przyzwoleniem tych sił, które w swoich doskonałych felietonach Stanisław Michalkiewicz określa zagadkowym, ale dla domyślnych dosyć precyzyjnym mianem „starszych i mądrzejszych”. Proszę sobie przypomnieć los innego „króla” a mianowicie króla kantorów Aleksandra Gawronika. Kiedy już przeprał to co tam miał do przeprania i można go było wreszcie ku uciesze gawiedzi spektakularnie osadzić tam gdzie jego miejsce, natychmiast okazało się że cały jego mityczny majątek to jakieś marne ochłapy. W jednej sekundzie z miejsca w pierwszej setce „Wprostu” znalazł się w okolicach nieco ponad „średnia krajowa”. Gdzie się podział mityczny majątek króla kantorów? Ja nawet chyba wiem kogo by trzeba o to spytać, ale tego tutaj nie zdradzę bo ufam że piszę te swoje pisanki do ludzi inteligentnych. Teraz jest pewnie podobnie: kiedy „król dopalaczy” się starszym i mądrzejszym już znudzi i będzie go można zastąpić kolejnym cudownym dzieckiem rodzimego biznesu, pewnego dnia przyjdą po niego smutni ludzie i osadzą go tam gdzie wcześniej osadzono innych - jemu podobnych - a całym łupem aparatu fiskalnego Państwa będzie pewnie tylko to jego słynne już Porsche czy inne Ferrari. Owiany gminną klechdą bajeczny majątek rzutkiego biznesmena z Łodzi gdzieś się jakoś sprytnie zapadnie pod ziemię, a my sobie tutaj z Czarkiem Czerwińskim znowu inteligentnie podywagujemy o wyższości teorii czarnych dziur nad teorią brązowych karłów.
Ale wracając do meritum czyli do porównania obydwu omawianych przypadków. Otóż będący wtedy ministrem sprawiedliwości Zbigniew Ziobro (to ważna różnica! – Tusk jest premierem a rolą premiera nie jest uganianie się za dilerami używek – ma od tego swojego człowieka: ministra sprawiedliwości właśnie!) poważył się dokonać czynu z jednej strony heroicznego, a z drugiej wręcz samobójczego. Po pierwsze, postanowił naruszyć korupcyjny fundament funkcjonowania jednego z najbardziej skurwionych środowisk w Polsce, czyli środowiska medycznej szlachty, a po drugie – wiedząc jakie jest nastawienie do PiS-u i niego samego innego (równie jak medyczne, skurwionego do imentu) środowiska dziennikarskiego - nie zawahał się jednak tego zrobić. Za to należy mu się zwyczajny, ludzki szacunek i pamięć potomnych. Dobrze by było żeby do tych moralnych apanaży dołączyła kiedyś zwyczajna, materialna przychylność wyborcza, ale z nią bywa u nas różnie bo tą kreują w naszej neopeerelowskiej mediokracji oczywiście media, no a media… sami wiemy jak jest.
No więc co zrobił wczoraj Tusk? Tusk, wczoraj zrobił dokładnie to za co Ziobrę ciąga się od trzech lat po sądach i sejmowych komisjach śledczych, ale on to zrobił z jednej strony tylko i wyłącznie dla taniego poklasku wyborczej tłuszczy, po drugie może spać spokojnie jeśli chodzi o medialną klakę (np. wspomniany wyżej Cezary Michalski! – brawo, cóż za wyczucie chwili!), a po trzecie wreszcie ( i najważniejsze ) to co robi Tusk jest całkowicie sprzeczne… z polskim prawem!
Właśnie tak!
Szef polskiego Rządu steruję ręcznie walką z legalnie funkcjonującymi na rynku handlarzami legalnych używek (tak, tak – te słynne „materiały kolekcjonerskie” funkcjonują na naszym rynku zgodnie z ustanowionym na Wiejskiej prawem!), zamiast zająć się taką zmianą odpowiednich aktów prawnych, aby samoistnie i lege artis zniknęli oni z rynku. I robi to z pogwałceniem co najmniej kilku kanonicznych zasad prawa rzymskiego będących podstawą cywilizacyjną białej rasy! Najgorsze że robiąc to, sprawia że osoby takie jak ja - czyli osoby mocno przywiązane do czegoś co jest podstawowym poczuciem praworządności - muszą zając w tym sporze stronę ludzi o naprawdę wątpliwym ciężarze moralnym.
A już na sam koniec - czy nikomu nie przyszło do głowy pytanie: skąd się wzięły w obiegu publicznym te przytaczane wyżej „artykuły kolekcjonerskie”? W amerykańskich filmach, gdy widzimy scenę zasłabnięcia jakiejś osoby w dużym skupisku innych osób, zawsze się znajdzie ktoś kto zakrzyknie: czy jest na sali lekarz?! Życie takiego nieszczęśnika zależy wtedy od tego czy ktoś się odezwie i potwierdzi faktyczne posiadanie stosownych papierów i umiejętności.
Polska od trzech lat zdycha w mękach na oczach zdezorientowanego i otumanionego społeczeństwa, a ja się pytam: czy jest na sali choć jeden uczciwy dziennikarz? Taki, który by się zainteresował w tym momencie zagadką: kto i kiedy wprowadził do naszej rzeczywistości prawnej nowe „lubczaspopisma”, czyli te kuriozalne „artykuły kolekcjonerskie”?
Czy oczekuję zbyt wiele?
Ja pamiętam. Pamiętam też pewien rodzaj swoistej satysfakcji spowodowanej tym, że jeszcze jedna grupa wyjętych spod prawa świętych krów naszego neopeerelu może w narastającym strachu poczuć zimne kropelki potu spływające po plecach.
Dzisiaj rano, Cezary Michalski - komentujący w radiowej Trójce wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin - zapytany przez prowadzącego redaktora o wczorajszy sejmowy show Tuska całkiem przytomnie porównany do pamiętnego wystąpienia Ziobry, powiedział coś w tym stylu: Ziobro użył swojej władzy do walki z Bogu ducha winnym przedstawicielem zacnego środowiska lekarzy, natomiast Tusk próbuję dobrać się do tyłka prawdziwym gangsterom, i z tego powodu sympatia gminu winna stać bezwzględnie po stronie maga z Kaszub.
Jakoś nie mam ostatnio szczęścia do bycia w głównym nurcie społecznych emocji. Od kilku lat całkowicie rozmijam się w swoich ocenach rzeczywistości z tym, co o danej sprawie sądzą moi Rodacy. Jeśli bowiem Michalski ma rację (a w tym wypadku faktycznie w odniesieniu do sympatii gminu może ją mieć – co samo w sobie już warte jest odnotowania, bo to modelowy wprost przykład typa który na mojej ulubionej, warszawskiej Pradze jest określany pogardliwym mianem: cwana gapa) to jest to dowód tego że w Polsce AD 2010 sprawy mają się naprawdę źle. Oczywiście nie jest tak że na zasadzie bycia w opozycji do lemingów swoją sympatię automatycznie ulokowałem w „królu dopalaczy” – mam o tym młodym człowieku określoną opinię i nie jest to opinia, która by mu się podobała - gdyby tylko założyć że on w ogóle się przejmuję tym co kto sobie o nim myśli. Notabene, myślę że miano „król dopalaczy” zostało mu nadane przez żurnalistów raczej bezpodstawnie i mocno na wyrost – jak dla mnie jest to klasyczny, tzw. „słup” – gość, który robi to co robi tylko i wyłącznie za cichym przyzwoleniem tych sił, które w swoich doskonałych felietonach Stanisław Michalkiewicz określa zagadkowym, ale dla domyślnych dosyć precyzyjnym mianem „starszych i mądrzejszych”. Proszę sobie przypomnieć los innego „króla” a mianowicie króla kantorów Aleksandra Gawronika. Kiedy już przeprał to co tam miał do przeprania i można go było wreszcie ku uciesze gawiedzi spektakularnie osadzić tam gdzie jego miejsce, natychmiast okazało się że cały jego mityczny majątek to jakieś marne ochłapy. W jednej sekundzie z miejsca w pierwszej setce „Wprostu” znalazł się w okolicach nieco ponad „średnia krajowa”. Gdzie się podział mityczny majątek króla kantorów? Ja nawet chyba wiem kogo by trzeba o to spytać, ale tego tutaj nie zdradzę bo ufam że piszę te swoje pisanki do ludzi inteligentnych. Teraz jest pewnie podobnie: kiedy „król dopalaczy” się starszym i mądrzejszym już znudzi i będzie go można zastąpić kolejnym cudownym dzieckiem rodzimego biznesu, pewnego dnia przyjdą po niego smutni ludzie i osadzą go tam gdzie wcześniej osadzono innych - jemu podobnych - a całym łupem aparatu fiskalnego Państwa będzie pewnie tylko to jego słynne już Porsche czy inne Ferrari. Owiany gminną klechdą bajeczny majątek rzutkiego biznesmena z Łodzi gdzieś się jakoś sprytnie zapadnie pod ziemię, a my sobie tutaj z Czarkiem Czerwińskim znowu inteligentnie podywagujemy o wyższości teorii czarnych dziur nad teorią brązowych karłów.
Ale wracając do meritum czyli do porównania obydwu omawianych przypadków. Otóż będący wtedy ministrem sprawiedliwości Zbigniew Ziobro (to ważna różnica! – Tusk jest premierem a rolą premiera nie jest uganianie się za dilerami używek – ma od tego swojego człowieka: ministra sprawiedliwości właśnie!) poważył się dokonać czynu z jednej strony heroicznego, a z drugiej wręcz samobójczego. Po pierwsze, postanowił naruszyć korupcyjny fundament funkcjonowania jednego z najbardziej skurwionych środowisk w Polsce, czyli środowiska medycznej szlachty, a po drugie – wiedząc jakie jest nastawienie do PiS-u i niego samego innego (równie jak medyczne, skurwionego do imentu) środowiska dziennikarskiego - nie zawahał się jednak tego zrobić. Za to należy mu się zwyczajny, ludzki szacunek i pamięć potomnych. Dobrze by było żeby do tych moralnych apanaży dołączyła kiedyś zwyczajna, materialna przychylność wyborcza, ale z nią bywa u nas różnie bo tą kreują w naszej neopeerelowskiej mediokracji oczywiście media, no a media… sami wiemy jak jest.
No więc co zrobił wczoraj Tusk? Tusk, wczoraj zrobił dokładnie to za co Ziobrę ciąga się od trzech lat po sądach i sejmowych komisjach śledczych, ale on to zrobił z jednej strony tylko i wyłącznie dla taniego poklasku wyborczej tłuszczy, po drugie może spać spokojnie jeśli chodzi o medialną klakę (np. wspomniany wyżej Cezary Michalski! – brawo, cóż za wyczucie chwili!), a po trzecie wreszcie ( i najważniejsze ) to co robi Tusk jest całkowicie sprzeczne… z polskim prawem!
Właśnie tak!
Szef polskiego Rządu steruję ręcznie walką z legalnie funkcjonującymi na rynku handlarzami legalnych używek (tak, tak – te słynne „materiały kolekcjonerskie” funkcjonują na naszym rynku zgodnie z ustanowionym na Wiejskiej prawem!), zamiast zająć się taką zmianą odpowiednich aktów prawnych, aby samoistnie i lege artis zniknęli oni z rynku. I robi to z pogwałceniem co najmniej kilku kanonicznych zasad prawa rzymskiego będących podstawą cywilizacyjną białej rasy! Najgorsze że robiąc to, sprawia że osoby takie jak ja - czyli osoby mocno przywiązane do czegoś co jest podstawowym poczuciem praworządności - muszą zając w tym sporze stronę ludzi o naprawdę wątpliwym ciężarze moralnym.
A już na sam koniec - czy nikomu nie przyszło do głowy pytanie: skąd się wzięły w obiegu publicznym te przytaczane wyżej „artykuły kolekcjonerskie”? W amerykańskich filmach, gdy widzimy scenę zasłabnięcia jakiejś osoby w dużym skupisku innych osób, zawsze się znajdzie ktoś kto zakrzyknie: czy jest na sali lekarz?! Życie takiego nieszczęśnika zależy wtedy od tego czy ktoś się odezwie i potwierdzi faktyczne posiadanie stosownych papierów i umiejętności.
Polska od trzech lat zdycha w mękach na oczach zdezorientowanego i otumanionego społeczeństwa, a ja się pytam: czy jest na sali choć jeden uczciwy dziennikarz? Taki, który by się zainteresował w tym momencie zagadką: kto i kiedy wprowadził do naszej rzeczywistości prawnej nowe „lubczaspopisma”, czyli te kuriozalne „artykuły kolekcjonerskie”?
Czy oczekuję zbyt wiele?
wtorek, 5 października 2010
Osioł składa ofiarę z orła.
Przyznam że od dłuższego już czasu nie mam siły żeby cokolwiek pisać. Unikam jak mogę tego wszystkiego co jest bezpośrednio związane z naszą postpolityczną, medialną nawalanką, cedzę ostrożnie wszystko to, co może dostać się do mojej głowy przez uszy i oczy, zupełnie tak jakbym poruszał się w środowisku zatrutym wyjątkowo smrodliwym i odrażającym rodzajem broni biologicznej.
Jeśli wiem że o określonej godzinie mogę za pośrednictwem telewizyjnego pilota narazić się na jakąkolwiek styczność z wykwitem propagandowej roboty porucznik Stokrotki, strzelca Lisa czy któregoś z zagończyków ze „Szkła kontaktowego” to nawet tego pilota nie biorę do ręki, żeby nie daj Boże nie ulec swojej słabości dowiedzenia się „co tam panie w polityce”. Wszystko już zostało wyrzygane i wycharczane więc nic nowego i mocniejszego nie może się już tutaj zdarzyć. Przynajmniej nie od 10 kwietnia.
Mylę się? No jasne.
Choćby się człowiek nie wiem jak bardzo starał żeby uniknąć bezpośredniego kontaktu z całym tym polskim, medialnym gównem, to i tak raz na jakiś czas - przy takim natężeniu łajdactwa i niegodziwości - musi zaliczyć skuchę. No i zaliczyłem.
Już nawet nie pamiętam co takiego oglądałem (pewnie jakiś dziennik na „jedynce” czy TVN-ie) gdy ni z tego, ni z owego poleciała tam jakaś krótka migawka z radiowego spotkania sfory u „Stokrotki”, na którym dał głos facet, któremu nie tak znowu dawno poświęciłem u siebie całą notkę. Tomasz Nałęcz…
Otóż powiedział on tam coś takiego, co w pierwszym odruchu odrzuciłem natychmiast jako źle prze zemnie zrozumiane. Wymowa jego słów wydała mi się tak bulwersująca i idiotyczna, że nawet przy moim całkowitym braku szacunku dla tej postaci i absolutnej pewności że mam do czynienia z wyjątkowym przykładem politycznego imbecyla, którego byt w naszej polityce jest wymownym i sztandarowym przykładem negatywnej weryfikacji naszych „elit” – mimo tego wszystkiego – uznałem że muszę jeszcze raz sprawdzić i zweryfikować czy to co słyszałem zrozumiałem tak, jak by sobie tego życzył autor tych słów. Poszperałem w necie i znalazłem.
Co powiedział Nałęcz do zetkowego mikrofonu? Ano powiedział coś takiego:
"Premier Rosji, z taką a nie inną przeszłością - przypomnijmy, z resortu, który przecież robił Katyń - zjawi się z polskim premierem na grobach katyńskich i powie to co powiedział - powinno (to) być rzeczą tak niesłychanie ważną i tak cenną, że powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę"
Właśnie za moment minie pół roku. Pół roku, jak Polska poniosła stratę nie odrobienia. Prezydent Lech Kaczyński, jego urocza żona - Pani Maria Kaczyńska, Anna Walentynowicz, Janusz Kurtyka, Janusz Kochanowski, Aleksander Szczygło, Władysław Stasiak… czujecie to?
Czujecie jaka to lista? Jaka jest długa i jak bardzo boli wstukiwanie tych nazwisk? Mimo że minęło już pół roku odkąd ich utraciliśmy, to przy wpisywaniu każdego nazwiska przechodzą mi po plecach ciarki. A teraz ten durny Nałęcz, prezydencki doradca do spraw historycznych mówi o tym – ni mniej, ni więcej – że było warto. Czujecie to?
**********
Jest coś takiego jak majestat. Majestat króla, majestat Prezydenta, Premiera, majestat Państwa, majestat Rzeczpospolitej.
Od jakiegoś czasu chce się nam wmówić że majestat Rzeczpospolitej ma swoją kontynuację w osobie nowego Prezydenta. Że po śmierci pasażerów rządowego tupolewa „państwo polskie zdało egzamin” i w związku z tym czas się otrzepać, wyprostować i ruszyć w dalszą drogę, którą oświetli nam majestat nowego Prezydenta.
Ale ja sądzę że my nie mamy na razie dokąd iść. Chcąc, nie chcąc musimy jeszcze przez chwilę postać w miejscu, pozbierać myśli i zastanowić się gdzie się podział nasz majestat. Ja myślę że wiem, choć nie jest mi z tą wiedzą za dobrze. Nasz majestat, według mnie leży i rdzewieję na podsmoleńskim betonie. Musimy go skrzętnie pozbierać, przywieźć do ziemi ojców, otoczyć naszą opieką, zrosić łzami i sprawić żeby stał się niezapomniany. A żeby stał się niezapomniany musimy zrobić wszystko żeby wyjaśnić jak mogło do tego wszystkiego dojść, jaki ciąg zdarzeń doprowadził nas do sytuacji w której nowy prezydent Polski mógł sobie powołać na doradcę kogoś, kto miał czelność publicznie powiedzieć coś takiego. Jeśli ludzie dobierają się według klucza polegającego na wyznawaniu wspólnych wartości to jakie świadectwo Prezydentowi Komorowskiemu wystawia jego nowy doradca do spraw historii?
Jeśli wiem że o określonej godzinie mogę za pośrednictwem telewizyjnego pilota narazić się na jakąkolwiek styczność z wykwitem propagandowej roboty porucznik Stokrotki, strzelca Lisa czy któregoś z zagończyków ze „Szkła kontaktowego” to nawet tego pilota nie biorę do ręki, żeby nie daj Boże nie ulec swojej słabości dowiedzenia się „co tam panie w polityce”. Wszystko już zostało wyrzygane i wycharczane więc nic nowego i mocniejszego nie może się już tutaj zdarzyć. Przynajmniej nie od 10 kwietnia.
Mylę się? No jasne.
Choćby się człowiek nie wiem jak bardzo starał żeby uniknąć bezpośredniego kontaktu z całym tym polskim, medialnym gównem, to i tak raz na jakiś czas - przy takim natężeniu łajdactwa i niegodziwości - musi zaliczyć skuchę. No i zaliczyłem.
Już nawet nie pamiętam co takiego oglądałem (pewnie jakiś dziennik na „jedynce” czy TVN-ie) gdy ni z tego, ni z owego poleciała tam jakaś krótka migawka z radiowego spotkania sfory u „Stokrotki”, na którym dał głos facet, któremu nie tak znowu dawno poświęciłem u siebie całą notkę. Tomasz Nałęcz…
Otóż powiedział on tam coś takiego, co w pierwszym odruchu odrzuciłem natychmiast jako źle prze zemnie zrozumiane. Wymowa jego słów wydała mi się tak bulwersująca i idiotyczna, że nawet przy moim całkowitym braku szacunku dla tej postaci i absolutnej pewności że mam do czynienia z wyjątkowym przykładem politycznego imbecyla, którego byt w naszej polityce jest wymownym i sztandarowym przykładem negatywnej weryfikacji naszych „elit” – mimo tego wszystkiego – uznałem że muszę jeszcze raz sprawdzić i zweryfikować czy to co słyszałem zrozumiałem tak, jak by sobie tego życzył autor tych słów. Poszperałem w necie i znalazłem.
Co powiedział Nałęcz do zetkowego mikrofonu? Ano powiedział coś takiego:
"Premier Rosji, z taką a nie inną przeszłością - przypomnijmy, z resortu, który przecież robił Katyń - zjawi się z polskim premierem na grobach katyńskich i powie to co powiedział - powinno (to) być rzeczą tak niesłychanie ważną i tak cenną, że powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę"
Właśnie za moment minie pół roku. Pół roku, jak Polska poniosła stratę nie odrobienia. Prezydent Lech Kaczyński, jego urocza żona - Pani Maria Kaczyńska, Anna Walentynowicz, Janusz Kurtyka, Janusz Kochanowski, Aleksander Szczygło, Władysław Stasiak… czujecie to?
Czujecie jaka to lista? Jaka jest długa i jak bardzo boli wstukiwanie tych nazwisk? Mimo że minęło już pół roku odkąd ich utraciliśmy, to przy wpisywaniu każdego nazwiska przechodzą mi po plecach ciarki. A teraz ten durny Nałęcz, prezydencki doradca do spraw historycznych mówi o tym – ni mniej, ni więcej – że było warto. Czujecie to?
**********
Jest coś takiego jak majestat. Majestat króla, majestat Prezydenta, Premiera, majestat Państwa, majestat Rzeczpospolitej.
Od jakiegoś czasu chce się nam wmówić że majestat Rzeczpospolitej ma swoją kontynuację w osobie nowego Prezydenta. Że po śmierci pasażerów rządowego tupolewa „państwo polskie zdało egzamin” i w związku z tym czas się otrzepać, wyprostować i ruszyć w dalszą drogę, którą oświetli nam majestat nowego Prezydenta.
Ale ja sądzę że my nie mamy na razie dokąd iść. Chcąc, nie chcąc musimy jeszcze przez chwilę postać w miejscu, pozbierać myśli i zastanowić się gdzie się podział nasz majestat. Ja myślę że wiem, choć nie jest mi z tą wiedzą za dobrze. Nasz majestat, według mnie leży i rdzewieję na podsmoleńskim betonie. Musimy go skrzętnie pozbierać, przywieźć do ziemi ojców, otoczyć naszą opieką, zrosić łzami i sprawić żeby stał się niezapomniany. A żeby stał się niezapomniany musimy zrobić wszystko żeby wyjaśnić jak mogło do tego wszystkiego dojść, jaki ciąg zdarzeń doprowadził nas do sytuacji w której nowy prezydent Polski mógł sobie powołać na doradcę kogoś, kto miał czelność publicznie powiedzieć coś takiego. Jeśli ludzie dobierają się według klucza polegającego na wyznawaniu wspólnych wartości to jakie świadectwo Prezydentowi Komorowskiemu wystawia jego nowy doradca do spraw historii?
czwartek, 9 września 2010
Gdybym był dziennikarzem...
zająłbym się nie Elżbietą Jakubiak i jej zawieszeniem w Partii, ale napisałbym o "kondominium rosyjsko-niemieckim", umowie gazowej, sytuacji w polskiej Armii, dalszym losem Drzewieckiego i Sobiesiaka po wygaszeniu afery z ich udziałem, tym co się dzieję w CBA pod rządami w niej namiestnika Tuska, odpowiedzialnością Rządu za przygotowanie wizyty śp. Lecha Kaczyńskiego i reszty pasażerów rządowego TU-154 M, rosyjskim "śledztwem" Anodiny, nową aferą przy budowie autostrad w którą zamieszana jest firma (ta co zawsze) ministra (tego co zwykle)...
Mało? Bo ja tak mogę bez końca...
A co my mamy?
Właśnie w TVN 24 nad sytuacją w PiS-ie i legendarną chorobą psychiczną Jarosława Kaczyńskiego debatowali… Kalisz z Nowakiem.
Mało? Bo ja tak mogę bez końca...
A co my mamy?
Właśnie w TVN 24 nad sytuacją w PiS-ie i legendarną chorobą psychiczną Jarosława Kaczyńskiego debatowali… Kalisz z Nowakiem.
wtorek, 7 września 2010
Kaczyński udziela wywiadu a życie pisze scenariusze.
W głośnym już wywiadzie udzielonym naszemu ulubionemu portalowi Blogpress.pl, Jarosław Kaczyński powiedział że rządowy Tupolew, będący w dużej mierze mutacją bombowca z tej samej "stajni" konstrukcyjnej Tupolewa powinien sobie doskonale poradzić z rachityczną (40 cm średnicy to niezbyt masywny konar) brzózką i być może z niewielkim uszkodzeniem w miarę spokojnie odlecieć na inne lotnisko bądź podejść do awaryjnego lądowania, podczas którego większość pasażerów powinna je przeżyć.
Zarówno ten wątek wywiadu, jak i wątek "chamstwa na stołówce" stały się z miejsca ulubioną pożywką do zwyczajowej już w takich przypadkach medialnej corridy. Wszelkie tele-gnidy i poutykane w w większości redakcji medialne kokoty z lubością przystąpiły do oczywistej już chyba dla wszystkich przedstawicieli dziennikarskiego fachu nagonki na byłego Premiera. Osiągnęliśmy w Polsce coś o czym nie śnił nawet chyba słynny radziecki uczony Pawłow - nasze psy szczekają nie czekając nawet na sygnał!
Oczywiście, jak zwykle przy takiej okazji "rodzina Waltera", "na hypcika" wyciągnęła swojego nadwornego speca od awiacji, który nie omieszkał swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem i z właściwą dla siebie ironią w głosie, uświadomić złaknionej linczu tłuszczy że Jarosław Kaczyński bredzi i generalnie się na niczym nie zna.
No cóż, los - podobnie jak ja - bywa złośliwy. Nie trzeba było długo czekać żeby zdarzyło się coś, co z marszu weryfikuję wszystkie te tele-gazetowe idiotyzmy, wypisywane i wygadywane tylko po to aby jak najbardziej zdezawuować człowieka, który miał czelność nie wsiąść do feralnego Tupolewa.
Proszę sobie kliknąć tutaj i samemu sprawdzić czego może dokonać Tupolew 154 M na porośniętej młodymi drzewkami łączce jeśli tylko nie ma na swoim pokładzie polskich notabli.
A wszystkim fanom TVN-u i ich nadwornego speca od awiacji dedykuję te dwa zdjęcia.
Cywilny Tu-154 M (powyżej) i jego woskowy protoplasta TU -22 "Blinder" (poniżej). Proszę zwrócić uwagę na układ skrzydeł, podwozia i silników. Pomimo różnic w gabarytach, zastosowane rozwiązania z punktu widzenia aerodynamiki i sił nośnych są bliźniacze.
Zarówno ten wątek wywiadu, jak i wątek "chamstwa na stołówce" stały się z miejsca ulubioną pożywką do zwyczajowej już w takich przypadkach medialnej corridy. Wszelkie tele-gnidy i poutykane w w większości redakcji medialne kokoty z lubością przystąpiły do oczywistej już chyba dla wszystkich przedstawicieli dziennikarskiego fachu nagonki na byłego Premiera. Osiągnęliśmy w Polsce coś o czym nie śnił nawet chyba słynny radziecki uczony Pawłow - nasze psy szczekają nie czekając nawet na sygnał!
Oczywiście, jak zwykle przy takiej okazji "rodzina Waltera", "na hypcika" wyciągnęła swojego nadwornego speca od awiacji, który nie omieszkał swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem i z właściwą dla siebie ironią w głosie, uświadomić złaknionej linczu tłuszczy że Jarosław Kaczyński bredzi i generalnie się na niczym nie zna.
No cóż, los - podobnie jak ja - bywa złośliwy. Nie trzeba było długo czekać żeby zdarzyło się coś, co z marszu weryfikuję wszystkie te tele-gazetowe idiotyzmy, wypisywane i wygadywane tylko po to aby jak najbardziej zdezawuować człowieka, który miał czelność nie wsiąść do feralnego Tupolewa.
Proszę sobie kliknąć tutaj i samemu sprawdzić czego może dokonać Tupolew 154 M na porośniętej młodymi drzewkami łączce jeśli tylko nie ma na swoim pokładzie polskich notabli.
A wszystkim fanom TVN-u i ich nadwornego speca od awiacji dedykuję te dwa zdjęcia.
Cywilny Tu-154 M (powyżej) i jego woskowy protoplasta TU -22 "Blinder" (poniżej). Proszę zwrócić uwagę na układ skrzydeł, podwozia i silników. Pomimo różnic w gabarytach, zastosowane rozwiązania z punktu widzenia aerodynamiki i sił nośnych są bliźniacze.
niedziela, 5 września 2010
Dziadek Tadek szlifuję styl
Nasz „Pierwszy Niekomunistyczny Premier” nie odpuszcza. Pomimo tego że swoim wyglądem niebezpiecznie zbliżył się już do kanonu urody, którego niekwestionowanym wzorcem jest Waldemar Kuczyński (jak mawiała moja śp. Babcia: charakter zawsze wyjdzie na twarz) i że od czasów ogłoszenia przez siebie samego swojej słynnej grubej kreski, z niekłamaną odrazą odsuwam od siebie każdą możliwość zapoznania się z tym co ten człowiek ma Polakom (a więc i mnie) do zakomunikowania, to jednak nie mogę nie zauważyć że w momentach każdego przesilenia, Ręce Dzierżące Ster zawsze chętnie sięgają po usłużnego Dziadka Tadka, a on już od ponad półwiecza, równie chętnie i zawsze z tym samym, gorliwym zapałem spełnia życzenia z Samej Góry.
Tak się sprawy ułożyły że a nim się obejrzał, a z ciekawego życia młokosa stałem się doświadczonym przez życie zgredem. Ma to swoje wady (więcej), ale ma też swoje zalety (zdecydowanie mniej). O wadach rozpisywał się nie będę bo trzeba by pewnie zbyt często sięgać do terminologii medycznej, a na tym się za bardzo nie znam (jeszcze - ale jak pani Kopacz porządzi dłużej to w akcie samoobrony trzeba będzie skończyć jakiś internetowy kurs ratowania sobie samemu życia w warunkach domowych), ale o jednej zalecie z całą pewnością mogę napisać: otóż jeśli tylko kogoś zbyt wcześnie nie dopadnie ten wstrętny Niemiec – Alzhaimer, to ma taki zgred w głowie sporo zalegających faktów z przeszłości. Tej odległej i tej mniej odległej.
W tym wypadku chodzi mi o fakty z przeszłości tak dawnej, że nawet mnie nie było wtedy na tym coraz bardziej podłym świecie. Chodzi mi mianowicie o coś co miało miejsce jeszcze w pamiętnym roku 1953. Dla świata i Polski był to rok pamiętny głównie z tego powodu że wyzionął w tym właśnie roku swojego parszywego ducha towarzysz Stalin, dając tym samym np. powód choćby do napisania kilku zgrabnie zrymowanych wierszy naszej słynnej noblistce. W tym samym czasie kiedy nasza noblistka wraz z niemałą grupą otumanionych Trockim, Heglem, Sartrem i Marksem wrażliwców z gatunku tych co to mają serca po lewej stronie ronili gorzkie łzy po Wielkim Językoznawcy, reszta światowej społeczności generalnie jednak raczej świętowała.
Dla naszego bohatera - dzisiejszego Dziadka Tadka, a wtedy jeszcze młodego, zdolnego i dobrze rokującego przyjaciela Matki Partii z ramienia PAX-u - był to również literacko ciekawy rok bo właśnie tego roku napisał on i opublikował w swoim „Wrocławskim Tygodniku Katolickim” (robił tam za Naczelnego)tekst zatytułowany „Wnioski”. Cytował go tutaj nie będę, bo raz że jest on dostępny w większych fragmentach w sieci (choćby tutaj) a dwa że szkoda miejsca i cennych bajtów na te plugastwa. W każdym razie chodzi mi w skrócie o to, że jak trzeba było ze słusznych pozycji przyłożyć w kogo tam Matka Partia wskaże, to Dziadek Tadek na zawołanie weźmie i bez zbytniego gmerania przyłoży.
Wtedy mądrość etapu wymagała od młodego Tadzia żeby dołożyć księdzu biskupowi kieleckiemu Czesławowi Kaczmarkowi, oskarżonemu przez tutejszych stalinistów o działanie na szkodę ludowej ojczyzny z pozycji watykańskich, amerykańskich i ogólnie imperialistycznych. Wraz z nim - w tzw. procesie odpryskowym - takie same zarzuty postawiono również ks. J. Danilewiczowi, ks. Wł. Widłakowi, ks. J. Dąbrowskiemu i siostrze zakonnej W. Niklewskiej.
Ksiądz biskup Kaczmarek przypłacił kilkuletnie śledztwo (został aresztowany w lutym 1951) prowadzone przez samego osławionego majora Różańskiego taką utrata zdrowia, że po wyjściu z ubeckiej katowni z marszu wylądował w szpitalu z rozległym zawałem. Na mocy amnestii w ’56 roku został zwolniony z aresztu, ale natychmiast go internowano i osadzono w klasztorze w Rywałdzie - tym samym, w którym kiedyś przetrzymywano przez jakiś czas księdza Prymasa Wyszyńskiego. Nigdy już do zdrowia nie powrócił a zmarł po kolejnych zawałach w 1963 roku.
Czynność powtórzona kilkaset razy staję się odruchem, a raz nabytych odruchów podobno nie traci się nigdy. Tak więc, bez większego trudu - ale z charakterystyczną dla siebie gracją karalucha, który wpadł do słoika z miodem - Dziadek Tadek i dzisiaj potrafi na dany z Samej Góry sygnał przyłożyć komu trzeba. No a dzisiaj każdy głupi wie (najnowszych przykładów podawał nie będę, bo o kobietach albo dobrze, albo wcale) w kogo Partia Matka bić kazała.
Poniżej linkuję najnowszą porcję tadzinych wytłoczyn - kto chce niech czyta, ja idę skosić trawę. Kto zaś chce się zapoznać z opisem procesu kieleckiego biskupa niech ma na uwadze że jest to lektura tylko dla czytelnika o bardzo mocnych nerwach.
Powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego - Wywiad z T. Mazowieckim dla "WPROST"
Proces Biskupa Kaczmarka
Tak się sprawy ułożyły że a nim się obejrzał, a z ciekawego życia młokosa stałem się doświadczonym przez życie zgredem. Ma to swoje wady (więcej), ale ma też swoje zalety (zdecydowanie mniej). O wadach rozpisywał się nie będę bo trzeba by pewnie zbyt często sięgać do terminologii medycznej, a na tym się za bardzo nie znam (jeszcze - ale jak pani Kopacz porządzi dłużej to w akcie samoobrony trzeba będzie skończyć jakiś internetowy kurs ratowania sobie samemu życia w warunkach domowych), ale o jednej zalecie z całą pewnością mogę napisać: otóż jeśli tylko kogoś zbyt wcześnie nie dopadnie ten wstrętny Niemiec – Alzhaimer, to ma taki zgred w głowie sporo zalegających faktów z przeszłości. Tej odległej i tej mniej odległej.
W tym wypadku chodzi mi o fakty z przeszłości tak dawnej, że nawet mnie nie było wtedy na tym coraz bardziej podłym świecie. Chodzi mi mianowicie o coś co miało miejsce jeszcze w pamiętnym roku 1953. Dla świata i Polski był to rok pamiętny głównie z tego powodu że wyzionął w tym właśnie roku swojego parszywego ducha towarzysz Stalin, dając tym samym np. powód choćby do napisania kilku zgrabnie zrymowanych wierszy naszej słynnej noblistce. W tym samym czasie kiedy nasza noblistka wraz z niemałą grupą otumanionych Trockim, Heglem, Sartrem i Marksem wrażliwców z gatunku tych co to mają serca po lewej stronie ronili gorzkie łzy po Wielkim Językoznawcy, reszta światowej społeczności generalnie jednak raczej świętowała.
Dla naszego bohatera - dzisiejszego Dziadka Tadka, a wtedy jeszcze młodego, zdolnego i dobrze rokującego przyjaciela Matki Partii z ramienia PAX-u - był to również literacko ciekawy rok bo właśnie tego roku napisał on i opublikował w swoim „Wrocławskim Tygodniku Katolickim” (robił tam za Naczelnego)tekst zatytułowany „Wnioski”. Cytował go tutaj nie będę, bo raz że jest on dostępny w większych fragmentach w sieci (choćby tutaj) a dwa że szkoda miejsca i cennych bajtów na te plugastwa. W każdym razie chodzi mi w skrócie o to, że jak trzeba było ze słusznych pozycji przyłożyć w kogo tam Matka Partia wskaże, to Dziadek Tadek na zawołanie weźmie i bez zbytniego gmerania przyłoży.
Wtedy mądrość etapu wymagała od młodego Tadzia żeby dołożyć księdzu biskupowi kieleckiemu Czesławowi Kaczmarkowi, oskarżonemu przez tutejszych stalinistów o działanie na szkodę ludowej ojczyzny z pozycji watykańskich, amerykańskich i ogólnie imperialistycznych. Wraz z nim - w tzw. procesie odpryskowym - takie same zarzuty postawiono również ks. J. Danilewiczowi, ks. Wł. Widłakowi, ks. J. Dąbrowskiemu i siostrze zakonnej W. Niklewskiej.
Ksiądz biskup Kaczmarek przypłacił kilkuletnie śledztwo (został aresztowany w lutym 1951) prowadzone przez samego osławionego majora Różańskiego taką utrata zdrowia, że po wyjściu z ubeckiej katowni z marszu wylądował w szpitalu z rozległym zawałem. Na mocy amnestii w ’56 roku został zwolniony z aresztu, ale natychmiast go internowano i osadzono w klasztorze w Rywałdzie - tym samym, w którym kiedyś przetrzymywano przez jakiś czas księdza Prymasa Wyszyńskiego. Nigdy już do zdrowia nie powrócił a zmarł po kolejnych zawałach w 1963 roku.
Czynność powtórzona kilkaset razy staję się odruchem, a raz nabytych odruchów podobno nie traci się nigdy. Tak więc, bez większego trudu - ale z charakterystyczną dla siebie gracją karalucha, który wpadł do słoika z miodem - Dziadek Tadek i dzisiaj potrafi na dany z Samej Góry sygnał przyłożyć komu trzeba. No a dzisiaj każdy głupi wie (najnowszych przykładów podawał nie będę, bo o kobietach albo dobrze, albo wcale) w kogo Partia Matka bić kazała.
Poniżej linkuję najnowszą porcję tadzinych wytłoczyn - kto chce niech czyta, ja idę skosić trawę. Kto zaś chce się zapoznać z opisem procesu kieleckiego biskupa niech ma na uwadze że jest to lektura tylko dla czytelnika o bardzo mocnych nerwach.
Powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego - Wywiad z T. Mazowieckim dla "WPROST"
Proces Biskupa Kaczmarka
środa, 1 września 2010
Reamke czy sequel?
Mówi się że historia powtarza się zwykle jako farsa.
W ostatnich dniach pojawiła się znienacka na naszym politycznym firmamencie nowa gwiazda. Jeszcze nie wiemy czy jest to najczęstszy przypadek tego typu gwiazd, czyli ciało niebieskie które po krótkim i dosyć burzliwym funkcjonowaniu w centralnym punkcie nieba bardzo szybko traci cały swój sztuczny blask i ginie w czarnej dziurze (tzw. supernowa), czy tez jest to ciało niebieskie o nieco bardziej trwałej strukturze. Zobaczymy.
Jedno co widać od razu nieuzbrojonym w teleskop okiem to, to że bez wątpienia jest to ciało sporych rozmiarów, ale o trwałości jego świecenia tylko na podstawie jego gabarytów chyba jednak za wcześnie dzisiaj wyrokować.
Mnie zaciekawiło co innego: zastanawiam się czy z takim przypadkiem nie mieliśmy aby w naszej najnowszej historii już raz do czynienia? Chodzi mi o to, czy nie było już w Polsce kiedyś tak że partia aktualnie rządząca próbowała społeczeństwu w miejsce prawdziwego bohatera zaordynować twór co prawda dosyć nieźle markujący oryginał, ale będący jednak fantomem.
Jest dla mnie zupełnie jasne że wszystko co się wiąże z zaistnieniem na medialnym niebie osoby Henryki Krzywonos jest kreacją. Prawdziwie jest tylko to że z niebytu wydźwignął ją (dobre słowo!) śp. Prezydent Lech Kaczyński kiedy to 3 maja 2006 roku, zgodnie ze swoją polityką przywracania pamięci zapomnianym bohaterom Solidarności odznaczył ją Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Nie mi się wypowiadać o prawdziwych zasługach pani Krzywonos. Znane mi są relację naocznych uczestników wydarzeń sprzed 30 lat, według których Henryka Krzywonos była pierwszą osobą, która wyjechała swoim tramwajem z zajezdni wbrew swoim kolegom, którzy nalegali aby rozpocząć natychmiastowy strajk, a jej tramwaj stanął pod Operą Bałtycką tylko dlatego że prawdziwi przywódcy strajku gdańskich tramwajarzy odłączyli prąd w trakcji. Podobno też śp. Alina Pieńkowska (prywatnie żona Bogdana Borusewicza! - jedna z głównych postaci w Solidarności obok Anny Walentynowicz, małżeństwa Gwiazdów i Wałęsy) osobiście nalegała żeby usunąć dzisiejszą, świeżą ulubienicę zaprzyjaźnionych mediów z władz MKS-u zaraz po podpisaniu porozumień, ze względu na jej ówczesny pociąg do mocniejszych trunków i brak do niej zaufania kolegów z zajezdni. Kto chce się grzebać w detalach niech poczyta sobie tutaj.
Wracam do swojej tezy o podobieństwach. Otóż żyje już na tyle długo żeby pamiętać taką postać, którą czerwoni w stanie wojennym podłożyli społeczeństwu jako alter ego robotniczego bohatera z opaską Solidarności na ramieniu. Facet nazywał się Albin Siwak i jako zbrojarz-betoniarz w dosyć krótkim czasie stał się z jednej strony megagwiazdą komunistycznej telewizji, a z drugiej bohaterem setek dowcipów kolportowanych masowo wśród prawdziwych robotników. W pewnym momencie, kiedy już było wiadomo że tych dowcipów będzie przybywać w postępie geometrycznym sami czerwoni wysłali go „w dyplomaty” (został ambasadorem… Libii – czerwone parszywce też mieli jakiś rodzaj poczucia humoru!) bo stężenie obciachu wokół osoby Siwaka zaczynało być już na miejscu nie do zniesienia nawet dla nich. Dzisiaj co prawda, w czasach postpalikotowskich coś takiego jak obciach chyba w ogóle przestało funkcjonować w życiu społecznym, niemniej wszystko mi mówi że tym razem historia powtórzy się i tym razem jako farsa. Farsa tym żałośniejsza że już pradzieje będące kanwą dla powtórki były dosyć żałosne.
Boże! Co za nędza…
Podobieństw obydwu postaci jest znacznie więcej, ale ja dodam tylko jeszcze jedno – Albin Siwak też zasłynął jako „twórca” wydając kilka książek. Niech rodzajem memento dla pani Krzywonos będą tytuły dwóch następujących po sobie: „Od łopaty do dyplomaty” i „Rozdarte życie”.
Nie będzie Henryka Krzywonos-Strycharska wbrew swoim nadziejom i nadziejom speców od politycznego visage nową Anną Walentynowicz. Charyzmy nie można nabawić się na salonach Kwaśniewskiej ani nią zarazić od Kazimiery Szczuki.
Nie można, bo jej tam nie ma.
W ostatnich dniach pojawiła się znienacka na naszym politycznym firmamencie nowa gwiazda. Jeszcze nie wiemy czy jest to najczęstszy przypadek tego typu gwiazd, czyli ciało niebieskie które po krótkim i dosyć burzliwym funkcjonowaniu w centralnym punkcie nieba bardzo szybko traci cały swój sztuczny blask i ginie w czarnej dziurze (tzw. supernowa), czy tez jest to ciało niebieskie o nieco bardziej trwałej strukturze. Zobaczymy.
Jedno co widać od razu nieuzbrojonym w teleskop okiem to, to że bez wątpienia jest to ciało sporych rozmiarów, ale o trwałości jego świecenia tylko na podstawie jego gabarytów chyba jednak za wcześnie dzisiaj wyrokować.
Mnie zaciekawiło co innego: zastanawiam się czy z takim przypadkiem nie mieliśmy aby w naszej najnowszej historii już raz do czynienia? Chodzi mi o to, czy nie było już w Polsce kiedyś tak że partia aktualnie rządząca próbowała społeczeństwu w miejsce prawdziwego bohatera zaordynować twór co prawda dosyć nieźle markujący oryginał, ale będący jednak fantomem.
Jest dla mnie zupełnie jasne że wszystko co się wiąże z zaistnieniem na medialnym niebie osoby Henryki Krzywonos jest kreacją. Prawdziwie jest tylko to że z niebytu wydźwignął ją (dobre słowo!) śp. Prezydent Lech Kaczyński kiedy to 3 maja 2006 roku, zgodnie ze swoją polityką przywracania pamięci zapomnianym bohaterom Solidarności odznaczył ją Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Nie mi się wypowiadać o prawdziwych zasługach pani Krzywonos. Znane mi są relację naocznych uczestników wydarzeń sprzed 30 lat, według których Henryka Krzywonos była pierwszą osobą, która wyjechała swoim tramwajem z zajezdni wbrew swoim kolegom, którzy nalegali aby rozpocząć natychmiastowy strajk, a jej tramwaj stanął pod Operą Bałtycką tylko dlatego że prawdziwi przywódcy strajku gdańskich tramwajarzy odłączyli prąd w trakcji. Podobno też śp. Alina Pieńkowska (prywatnie żona Bogdana Borusewicza! - jedna z głównych postaci w Solidarności obok Anny Walentynowicz, małżeństwa Gwiazdów i Wałęsy) osobiście nalegała żeby usunąć dzisiejszą, świeżą ulubienicę zaprzyjaźnionych mediów z władz MKS-u zaraz po podpisaniu porozumień, ze względu na jej ówczesny pociąg do mocniejszych trunków i brak do niej zaufania kolegów z zajezdni. Kto chce się grzebać w detalach niech poczyta sobie tutaj.
Wracam do swojej tezy o podobieństwach. Otóż żyje już na tyle długo żeby pamiętać taką postać, którą czerwoni w stanie wojennym podłożyli społeczeństwu jako alter ego robotniczego bohatera z opaską Solidarności na ramieniu. Facet nazywał się Albin Siwak i jako zbrojarz-betoniarz w dosyć krótkim czasie stał się z jednej strony megagwiazdą komunistycznej telewizji, a z drugiej bohaterem setek dowcipów kolportowanych masowo wśród prawdziwych robotników. W pewnym momencie, kiedy już było wiadomo że tych dowcipów będzie przybywać w postępie geometrycznym sami czerwoni wysłali go „w dyplomaty” (został ambasadorem… Libii – czerwone parszywce też mieli jakiś rodzaj poczucia humoru!) bo stężenie obciachu wokół osoby Siwaka zaczynało być już na miejscu nie do zniesienia nawet dla nich. Dzisiaj co prawda, w czasach postpalikotowskich coś takiego jak obciach chyba w ogóle przestało funkcjonować w życiu społecznym, niemniej wszystko mi mówi że tym razem historia powtórzy się i tym razem jako farsa. Farsa tym żałośniejsza że już pradzieje będące kanwą dla powtórki były dosyć żałosne.
Boże! Co za nędza…
Podobieństw obydwu postaci jest znacznie więcej, ale ja dodam tylko jeszcze jedno – Albin Siwak też zasłynął jako „twórca” wydając kilka książek. Niech rodzajem memento dla pani Krzywonos będą tytuły dwóch następujących po sobie: „Od łopaty do dyplomaty” i „Rozdarte życie”.
Nie będzie Henryka Krzywonos-Strycharska wbrew swoim nadziejom i nadziejom speców od politycznego visage nową Anną Walentynowicz. Charyzmy nie można nabawić się na salonach Kwaśniewskiej ani nią zarazić od Kazimiery Szczuki.
Nie można, bo jej tam nie ma.
wtorek, 31 sierpnia 2010
Ostatnie poprawki czyli "Taśmy Beger- reaktywacja"
niedziela, 29 sierpnia 2010
Nareszcie Wałęsa duknął coś z sensem!
W dzisiejszym głównym wydaniu Wiadomości w TVP1, na zapytanie o stosunek do śp. Anny Walentynowicz, nasz Mędrzec Europy rzekł (cytat z pamięci, ale raczej dosyć wierny):
- Niech jej ziemia lekką będzie, ale szczerze mówiąc to ja miałem z nią więcej kłopotów niż z ubecją.
******************************
Wiecie co? A ja mu nawet tym razem wierzę!
- Niech jej ziemia lekką będzie, ale szczerze mówiąc to ja miałem z nią więcej kłopotów niż z ubecją.
******************************
Wiecie co? A ja mu nawet tym razem wierzę!
środa, 25 sierpnia 2010
MIłość w czasach zarazy - czyli jak zbudowana jest gitara
Pamiętacie te ostatnie linijki tekstu stawiane przez genialnego (kolejny genialny lewak?) Gabriela Garcíę Márqueza w jego cudownym, narkotycznym romansie wszechczasów? Będący u schyłku swojej życiowej drogi Florentino Ariza zabiera w miłosny rejs kobietę którą kochał całe swoje długie życie? Gdzieś tam w oddali szaleję zaraza, a on wraz ze swoją ukochaną Ferminą płyną w górę rzeki będąc niejako na skraju Czasu i na obrzeżach Świata?
Umieranie w oparach miłości?
Czytając opis tego rejsu, zawsze miałem wrażenie że natchnął Marqueza ten sam mroczny duch, który dawał pisarską wenę Saint-Exupéremu kiedy ten snuł swój strumień myśli przy pisaniu „Twierdzy”. Szkoda że Exupéry nie zdążył skończyć swojej książki – traktatu o mądrym i sprawiedliwym władcy, który dbał o swój Lud i budował swoje Królestwo na Prawdzie. Czasem surowej, ale zawsze tylko na Prawdzie.
Jak dobry lutnik buduje dobrą gitarę.
Bo są też lutnicy źli, i są też złe gitary…
Poniższy tekst napisałem niejako dla siebie samego przeszło dwa lata temu, kiedy dotarło do mnie czym mogą stać się dla Polski i Polaków rządy Platformy w medialnej otulinie nie zlustrowanego środowiska dziennikarzy. Zawiesiłem go wtedy na Salonie 24 jako coś w rodzaju własnej projekcji tego co się pewnie MUSI zdarzyć przy takim natężeniu kłamstwa i zła. Miał to być taki czytelny tylko dla mnie rodzaj proroctwa, za pomocą którego chciałem sprawdzić w przyszłości słuszność tezy że zło i kłamstwo rodzi zawsze tylko zło i śmierć. Dzisiaj już ten mój prywatny kod został przez to zło rozkodowany. Mogę zawiesić znowu ten tekst z nadzieją że będzie on teraz już czytelny dla każdego kto widzi i czuję.
******************************************
Motto:
"Wszyscy leżymy z głową w rynsztoku lecz niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Mark Twain
Kiedy wokoło wszystko pada i schnie, kiedy zaraza obejmuję coraz większe połacie rzeczywistości, a nawet tkanki, które wydawały się już wcześniej od zarazy uwolnione zaczynają objawiać symptomy ponownej remisji choroby, jedynym wyjściem na wprowadzenie potencjalnych ofiar straszliwej cholery w emfatyczny stan jest zaproszenie ich na miłosny rejs wycieczkowym statkiem w górę tropikalnej rzeki.
Dopiero wtedy mimo świadomości upiornego przeznaczenia, w oparach marihuany i opium można kontemplować miłość we wszystkich jej odcieniach i barwach, bez zbędnego zaprzątania sobie głowy wszystkim tym co może nam przynieść podła przyszłość.
Jeśli do tego wszystkiego gdzieś z zakamarków statku dochodzi błogi dźwięk hawajskiej gitary można konać w spokoju. Ta gitara jest nieodzowna nie tylko jako swoista muzykoterapia i jednocześnie miłosny afrodyzjak, ale też jako ta, która skutecznie zagłuszy nieprzyjemne odgłosy obijających się z groteskowym stukotem o burty statku trupów płynących z prądem w dół rzeki, czy chrzęst łamanych gnatów wkręconych w śrubę i wydalanych wraz z czerwoną pianą za rufę.
Cóż za sekret skrywa się w gitarze, że jej dźwięk potrafi tak wspaniale otumanić słuchaczy nawet w obliczu potwornej śmierci?
Tajemnica kryję się w jej budowie.
Nie na darmo najlepsi lutnicy pilnie strzegą tajemnic swego fachu przed ciekawską i wszędobylską gawiedzią. Taka wiedza jest cenna i nie może się stać własnością byle kogo. Każdy detal tego cudownego instrumentu ma swoje zadanie do spełnienia i każdy jest elementem całości, bez którego nie sposób zagrać choćby najpodlejszej kantyleny.
Głównym masztem i kręgosłupem instrumentu jest gryf. Wykonany z najtrwalszego, długo sezonowanego drewna, twardego jak stal. Sprawdzonego w każdych warunkach i obrobionego z doskonałą precyzją - nierzadko za granicą, w dalekich i tajemniczych krajach. Niezawodność gryfu nie może być nigdy poddana w najmniejszą wątpliwość. To serce i szkielet w jednym, fundament zestrojenia wszystkich elementów. To na nim rozpięte są wszystkie struny – kolejny ważny element instrumentu.
Struny grają tylko wtedy gdy wprawią je w drgania palce wirtuoza. Czasem potrafią długo milczeć gdy jest taka potrzeba, a czasem zalewają uszy oczarowanych słuchaczy kaskadą dźwięków gdy wirtuoz szarpie je zgodnie z partyturą napisaną przez Genialnego Kompozytora. Każda ze strun jest inna, każda ma inną grubość, inny oplot i wydaję inny ton, ale są tak zestrojone ze sobą aby w razie potrzeby ich współbrzmienie było harmonijne i dawało cudownie brzmiące akordy.
Ale jeśli te akordy mają dotrzeć do słuchacza w możliwie mocnej postaci potrzebne jest pudło rezonansowe. Bardzo ważny element całości. Ważny i tajemniczy.
Z pozoru wygląda bardzo uwodzicielsko: ma obłe, erotyczne kształty, lśniące w zachodzącym słońcu przyjazną fakturą drogiego, politurowanego drewna. Jednak głodne kojącej muzyki masy nie mają najmniejszego pojęcia jak jest zbudowane i co kryje się w jego środku. Nigdy nie dane im będzie wiedzieć jaka konstrukcją skrywa się pod wierzchnią płytą z atrakcyjnej i cudownie obrobionej tafli wysokogatunkowego drewna. O tym że kryje niejedną tajemnicę upewnia je tylko centralny otwór - idealnie okrągły, i choć niemały - to jednak perfekcyjnie skrywający w półmroku sekret niebiańskiego brzmienia. To właśnie we wnętrzu pudła rezonansowego kryję się najwięcej tajemnic mistrzów lutnictwa z dawnych czasów. Wydawałoby się że czasy, w których konstruowano ten finezyjny instrument już dawno odeszły w przeszłość, że zakrył je mrok zapomnienia, lecz dzięki dawnym lutnikom wciąż możemy się znieczulać muzyką napisaną przez Genialnego Kompozytora i brzmi ona tak samo pewnie jak wtedy gdy tajemnicza ręka stawiała na pięciolinii niezrozumiałe dla laików nuty.
Takie brzmienia są niekiedy bezcenne. Przydają się zwłaszcza w trudnych chwilach, kiedy trzeba umilić ostatni rejs grupce otumanionych pasażerów skazanych na cholerny koniec.
Umieranie w oparach miłości?
Czytając opis tego rejsu, zawsze miałem wrażenie że natchnął Marqueza ten sam mroczny duch, który dawał pisarską wenę Saint-Exupéremu kiedy ten snuł swój strumień myśli przy pisaniu „Twierdzy”. Szkoda że Exupéry nie zdążył skończyć swojej książki – traktatu o mądrym i sprawiedliwym władcy, który dbał o swój Lud i budował swoje Królestwo na Prawdzie. Czasem surowej, ale zawsze tylko na Prawdzie.
Jak dobry lutnik buduje dobrą gitarę.
Bo są też lutnicy źli, i są też złe gitary…
Poniższy tekst napisałem niejako dla siebie samego przeszło dwa lata temu, kiedy dotarło do mnie czym mogą stać się dla Polski i Polaków rządy Platformy w medialnej otulinie nie zlustrowanego środowiska dziennikarzy. Zawiesiłem go wtedy na Salonie 24 jako coś w rodzaju własnej projekcji tego co się pewnie MUSI zdarzyć przy takim natężeniu kłamstwa i zła. Miał to być taki czytelny tylko dla mnie rodzaj proroctwa, za pomocą którego chciałem sprawdzić w przyszłości słuszność tezy że zło i kłamstwo rodzi zawsze tylko zło i śmierć. Dzisiaj już ten mój prywatny kod został przez to zło rozkodowany. Mogę zawiesić znowu ten tekst z nadzieją że będzie on teraz już czytelny dla każdego kto widzi i czuję.
******************************************
Motto:
"Wszyscy leżymy z głową w rynsztoku lecz niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Mark Twain
Kiedy wokoło wszystko pada i schnie, kiedy zaraza obejmuję coraz większe połacie rzeczywistości, a nawet tkanki, które wydawały się już wcześniej od zarazy uwolnione zaczynają objawiać symptomy ponownej remisji choroby, jedynym wyjściem na wprowadzenie potencjalnych ofiar straszliwej cholery w emfatyczny stan jest zaproszenie ich na miłosny rejs wycieczkowym statkiem w górę tropikalnej rzeki.
Dopiero wtedy mimo świadomości upiornego przeznaczenia, w oparach marihuany i opium można kontemplować miłość we wszystkich jej odcieniach i barwach, bez zbędnego zaprzątania sobie głowy wszystkim tym co może nam przynieść podła przyszłość.
Jeśli do tego wszystkiego gdzieś z zakamarków statku dochodzi błogi dźwięk hawajskiej gitary można konać w spokoju. Ta gitara jest nieodzowna nie tylko jako swoista muzykoterapia i jednocześnie miłosny afrodyzjak, ale też jako ta, która skutecznie zagłuszy nieprzyjemne odgłosy obijających się z groteskowym stukotem o burty statku trupów płynących z prądem w dół rzeki, czy chrzęst łamanych gnatów wkręconych w śrubę i wydalanych wraz z czerwoną pianą za rufę.
Cóż za sekret skrywa się w gitarze, że jej dźwięk potrafi tak wspaniale otumanić słuchaczy nawet w obliczu potwornej śmierci?
Tajemnica kryję się w jej budowie.
Nie na darmo najlepsi lutnicy pilnie strzegą tajemnic swego fachu przed ciekawską i wszędobylską gawiedzią. Taka wiedza jest cenna i nie może się stać własnością byle kogo. Każdy detal tego cudownego instrumentu ma swoje zadanie do spełnienia i każdy jest elementem całości, bez którego nie sposób zagrać choćby najpodlejszej kantyleny.
Głównym masztem i kręgosłupem instrumentu jest gryf. Wykonany z najtrwalszego, długo sezonowanego drewna, twardego jak stal. Sprawdzonego w każdych warunkach i obrobionego z doskonałą precyzją - nierzadko za granicą, w dalekich i tajemniczych krajach. Niezawodność gryfu nie może być nigdy poddana w najmniejszą wątpliwość. To serce i szkielet w jednym, fundament zestrojenia wszystkich elementów. To na nim rozpięte są wszystkie struny – kolejny ważny element instrumentu.
Struny grają tylko wtedy gdy wprawią je w drgania palce wirtuoza. Czasem potrafią długo milczeć gdy jest taka potrzeba, a czasem zalewają uszy oczarowanych słuchaczy kaskadą dźwięków gdy wirtuoz szarpie je zgodnie z partyturą napisaną przez Genialnego Kompozytora. Każda ze strun jest inna, każda ma inną grubość, inny oplot i wydaję inny ton, ale są tak zestrojone ze sobą aby w razie potrzeby ich współbrzmienie było harmonijne i dawało cudownie brzmiące akordy.
Ale jeśli te akordy mają dotrzeć do słuchacza w możliwie mocnej postaci potrzebne jest pudło rezonansowe. Bardzo ważny element całości. Ważny i tajemniczy.
Z pozoru wygląda bardzo uwodzicielsko: ma obłe, erotyczne kształty, lśniące w zachodzącym słońcu przyjazną fakturą drogiego, politurowanego drewna. Jednak głodne kojącej muzyki masy nie mają najmniejszego pojęcia jak jest zbudowane i co kryje się w jego środku. Nigdy nie dane im będzie wiedzieć jaka konstrukcją skrywa się pod wierzchnią płytą z atrakcyjnej i cudownie obrobionej tafli wysokogatunkowego drewna. O tym że kryje niejedną tajemnicę upewnia je tylko centralny otwór - idealnie okrągły, i choć niemały - to jednak perfekcyjnie skrywający w półmroku sekret niebiańskiego brzmienia. To właśnie we wnętrzu pudła rezonansowego kryję się najwięcej tajemnic mistrzów lutnictwa z dawnych czasów. Wydawałoby się że czasy, w których konstruowano ten finezyjny instrument już dawno odeszły w przeszłość, że zakrył je mrok zapomnienia, lecz dzięki dawnym lutnikom wciąż możemy się znieczulać muzyką napisaną przez Genialnego Kompozytora i brzmi ona tak samo pewnie jak wtedy gdy tajemnicza ręka stawiała na pięciolinii niezrozumiałe dla laików nuty.
Takie brzmienia są niekiedy bezcenne. Przydają się zwłaszcza w trudnych chwilach, kiedy trzeba umilić ostatni rejs grupce otumanionych pasażerów skazanych na cholerny koniec.
czwartek, 19 sierpnia 2010
Nałęczowi się kojarzy
Nałęcz dał głos.
I to chyba nie jako Nałęcz profesorek-mądrala, ale już jako Nałęcz-Prezydencki Doradca i… mądrala. Dał głos że mu się kojarzy.
Co się kojarzy Nałęczowi - mądrali?
Nałęczowi-mądrali się kojarzy krzyż. Krzyż mu się kojarzy jako „człowiekowi lewicy” niezmiennie i zawsze tylko źle. Jako mądrali z tytułem historyka, i to historyka z upodobaniem grzebiącego się wyjątkowo w sanacji i tym wrednym dwudziestoleciu międzywojennym, krzyż mu się kojarzy z … Prezydentem Narutowiczem.
Nie, no oczywiście że nie tyle z samym Narutowiczem (to by było skojarzenie dziwne, nawet jak na Nałęcza-mądralę) ale wyjątkowo z samą śmiercią Narutowicza.
Znaczy się, podczas kilkuletniej nieobecności Nałęcza-mądrali w polskiej polityce nic mu się nie kojarzyło z tym że w Polsce znowu może dojść do śmierci Prezydenta, trzeba było aby na Krakowskim Przedmieściu ktoś postawił mały, drewniany krzyż żeby się Nałęczowi skojarzyło że może w Polsce znowu dojść do jakiegoś nieszczęścia.
Osobliwie, Nałęcz-mądrala nie zauważył że faktycznie Prezydent już nie żyję. Zarówno sam Prezydent, jak i 65 innych ważnych dla Polski osób. Nałęcz – mądrala nie zauważył że oni zginęli bez krzyża, krzyż nie miał w tym żadnego udziału.
Ba! - mało tego – niewykluczone że w śmierci Prezydenta i pozostałych osób miał udział nie tyle krzyż co być może czerwona gwiazda! Taka sama jak ta, którą ktoś całkiem przytomnie domalował na pom… tfu, jakim tam pomniku, oczywiście: mogile - zamordowanych przez polskich, wrednych nacjonalistów żołnierzy chcących zaprowadzić w endeckiej Polsce ustrój w którym żaden Prezydent już nigdy nie zginie z rąk żadnych zacofanych, kato-endeckich sił.
No, przynajmniej nie tak ostentacyjnie jak Narutowicz. Takie rzeczy się robi dyskretnie, nie na schodkach Zachęty, w biały dzień, przy wszystkich…
Nie, no ludzie! Tak nie można!
Weźmy taki Bierut – tak to się robi! Trzeba zachować pozory i odrobinę estetyki!
Przy mordowaniu Prezydenta Kaczyńskiego chyba tej odrobiny estetyki komuś zabrakło (to błoto – fuj!), ale o pozory chyba zadbano znowu zbyt mocno. Bo to i zestresowani piloci, i spóźniony Prezydent jak zwykle „po maluchu”, ta mgła taka gęsta i ten tłok w kokpicie…
Ktoś chyba przedobrzył, bo tutejsza hołota czemuś nie za bardzo chce wierzyć w zwykłą, dwunastoczynnikową katastrofę i jątrzy. Nie pomagają nawet ułatwienia mentalne w postaci tuzina słynnych już „pewnych przyczyn”, wynalezionych przez samego Edmunda Klicha, naszego speca od katastrof.
Jedni się uganiają za jakimiś kolejnymi „tomami dokumentacji” i jeżdżą w tą i z powrotem do Moskwy w nadziei że coś im tam spadnie z biurka Anodiny prosto w ręce, inni nagrywają sobie po kawałku całą dyskografię Anodiny z jej Czarnych Skrzynek (ta „dyskografia” to nie moje – znalazłem gdzieś na cudzym blogu i sobie pożyczyłem bo ładne), inni siedzą i próbują znaleźć brakujące dowody do śledztwa w studiach TVN 24 , słuchając wynurzeń naszych światowej klasy ekspertów od awiacji, którzy zawsze są gotowi na „chypcika” rzucić snop światła na jakiś szczegół w nie przygotowaniu do lotu śp. majora Protasiuka, który do tej pory umknął uwadze opinii publicznej - a taki Klich usiadł sobie w kuchni rano i bez niczyjej pomocy, przy kawie i rogaliku z białym serkiem sam wpadł że przyczyn jest dokładnie 12 i na dodatek każdą zna z osobna!
Ot, fachura!
Wiedział Kacap gdzie najpierw dzwonić 10 kwietnia rano, żeby mu ktoś wyjaśnił jak to było że ten Tupolew jednak spadł, choć przecież nie powinien bo lotnisko było perfekt. No, może z jednej żarówki gdzieś brakowało, ale przecież nie bądźmy drobiazgowi - „wieża” była czynna a dyspozytor przytomny, pas zamieciony a serwis Hyunday’a już otwarty.
A wracając do Nałęcza-mądrali – już dawno zauważyłem słuchając np. telewizyjnych występów takich person jak dajmy na to Ireneusz Krzemiński, Magdalena Środa, Leszek Balcerowicz czy pankówy Senyszyn że tytuły profesorskie w PRL-u rozdawano jednak zbyt lekką ręką. Wyobraźcie sobie państwo że wyżej wymienieni mają naprawdę prawo postawić sobie przed nazwiskiem tytuł profesora!
Słuchając każdej z tych figur osobno zawsze zastanawiałem się czy oni mają w swoich łepetynach wszystkie klepki i czy te, które mają są ułożone po kolei, tak jak należy - a tu taka zagwozdka!
Doprawdy, małą ilością mądrości rządzony jest ten świat i racje mają ci, którzy twierdzą że przedwojenna matura znaczy więcej niż peerelowski doktorat.
I to chyba nie jako Nałęcz profesorek-mądrala, ale już jako Nałęcz-Prezydencki Doradca i… mądrala. Dał głos że mu się kojarzy.
Co się kojarzy Nałęczowi - mądrali?
Nałęczowi-mądrali się kojarzy krzyż. Krzyż mu się kojarzy jako „człowiekowi lewicy” niezmiennie i zawsze tylko źle. Jako mądrali z tytułem historyka, i to historyka z upodobaniem grzebiącego się wyjątkowo w sanacji i tym wrednym dwudziestoleciu międzywojennym, krzyż mu się kojarzy z … Prezydentem Narutowiczem.
Nie, no oczywiście że nie tyle z samym Narutowiczem (to by było skojarzenie dziwne, nawet jak na Nałęcza-mądralę) ale wyjątkowo z samą śmiercią Narutowicza.
Znaczy się, podczas kilkuletniej nieobecności Nałęcza-mądrali w polskiej polityce nic mu się nie kojarzyło z tym że w Polsce znowu może dojść do śmierci Prezydenta, trzeba było aby na Krakowskim Przedmieściu ktoś postawił mały, drewniany krzyż żeby się Nałęczowi skojarzyło że może w Polsce znowu dojść do jakiegoś nieszczęścia.
Osobliwie, Nałęcz-mądrala nie zauważył że faktycznie Prezydent już nie żyję. Zarówno sam Prezydent, jak i 65 innych ważnych dla Polski osób. Nałęcz – mądrala nie zauważył że oni zginęli bez krzyża, krzyż nie miał w tym żadnego udziału.
Ba! - mało tego – niewykluczone że w śmierci Prezydenta i pozostałych osób miał udział nie tyle krzyż co być może czerwona gwiazda! Taka sama jak ta, którą ktoś całkiem przytomnie domalował na pom… tfu, jakim tam pomniku, oczywiście: mogile - zamordowanych przez polskich, wrednych nacjonalistów żołnierzy chcących zaprowadzić w endeckiej Polsce ustrój w którym żaden Prezydent już nigdy nie zginie z rąk żadnych zacofanych, kato-endeckich sił.
No, przynajmniej nie tak ostentacyjnie jak Narutowicz. Takie rzeczy się robi dyskretnie, nie na schodkach Zachęty, w biały dzień, przy wszystkich…
Nie, no ludzie! Tak nie można!
Weźmy taki Bierut – tak to się robi! Trzeba zachować pozory i odrobinę estetyki!
Przy mordowaniu Prezydenta Kaczyńskiego chyba tej odrobiny estetyki komuś zabrakło (to błoto – fuj!), ale o pozory chyba zadbano znowu zbyt mocno. Bo to i zestresowani piloci, i spóźniony Prezydent jak zwykle „po maluchu”, ta mgła taka gęsta i ten tłok w kokpicie…
Ktoś chyba przedobrzył, bo tutejsza hołota czemuś nie za bardzo chce wierzyć w zwykłą, dwunastoczynnikową katastrofę i jątrzy. Nie pomagają nawet ułatwienia mentalne w postaci tuzina słynnych już „pewnych przyczyn”, wynalezionych przez samego Edmunda Klicha, naszego speca od katastrof.
Jedni się uganiają za jakimiś kolejnymi „tomami dokumentacji” i jeżdżą w tą i z powrotem do Moskwy w nadziei że coś im tam spadnie z biurka Anodiny prosto w ręce, inni nagrywają sobie po kawałku całą dyskografię Anodiny z jej Czarnych Skrzynek (ta „dyskografia” to nie moje – znalazłem gdzieś na cudzym blogu i sobie pożyczyłem bo ładne), inni siedzą i próbują znaleźć brakujące dowody do śledztwa w studiach TVN 24 , słuchając wynurzeń naszych światowej klasy ekspertów od awiacji, którzy zawsze są gotowi na „chypcika” rzucić snop światła na jakiś szczegół w nie przygotowaniu do lotu śp. majora Protasiuka, który do tej pory umknął uwadze opinii publicznej - a taki Klich usiadł sobie w kuchni rano i bez niczyjej pomocy, przy kawie i rogaliku z białym serkiem sam wpadł że przyczyn jest dokładnie 12 i na dodatek każdą zna z osobna!
Ot, fachura!
Wiedział Kacap gdzie najpierw dzwonić 10 kwietnia rano, żeby mu ktoś wyjaśnił jak to było że ten Tupolew jednak spadł, choć przecież nie powinien bo lotnisko było perfekt. No, może z jednej żarówki gdzieś brakowało, ale przecież nie bądźmy drobiazgowi - „wieża” była czynna a dyspozytor przytomny, pas zamieciony a serwis Hyunday’a już otwarty.
A wracając do Nałęcza-mądrali – już dawno zauważyłem słuchając np. telewizyjnych występów takich person jak dajmy na to Ireneusz Krzemiński, Magdalena Środa, Leszek Balcerowicz czy pankówy Senyszyn że tytuły profesorskie w PRL-u rozdawano jednak zbyt lekką ręką. Wyobraźcie sobie państwo że wyżej wymienieni mają naprawdę prawo postawić sobie przed nazwiskiem tytuł profesora!
Słuchając każdej z tych figur osobno zawsze zastanawiałem się czy oni mają w swoich łepetynach wszystkie klepki i czy te, które mają są ułożone po kolei, tak jak należy - a tu taka zagwozdka!
Doprawdy, małą ilością mądrości rządzony jest ten świat i racje mają ci, którzy twierdzą że przedwojenna matura znaczy więcej niż peerelowski doktorat.
środa, 18 sierpnia 2010
Odgrzany kotlet truje jak świeży.
Niechcący, googlując za pewną informacją sam wpadłem na swój stary wpis w Salonie 24.
Szczerzę się przyznam że zwykle nie za bardzo pamiętam swoje własne notki. Mają one dla mnie jakąś ulotną, interwencyjną aktualność i sam traktuję je trochę jak te żółte karteluszki przypinane na obudowie monitora żeby uchwycić jakąś myśl i nie zapomnieć jej najdalej do jutra. Ale już pojutrze zdziera się toto i rzuca w kosz bez żalu. No a ja taką zawieruszoną karteluszkę właśnie znalazłem.
I tak nagle przeczytawszy swoją własną, dawno zapomnianą przeze mnie notkę sprzed bez mała dwóch lat, wystukaną przy okazji refleksji, które mnie dopadły po incydencie z "brukselskim krzesełkiem" i podkradaniem ś.p. Lechowi Kaczyńskiemu tego cholernego samolotu, doznałem czegoś czego do końca nie potrafię zdiagnozować.
Myślę i myślę i jedyne porównanie jakie mi przychodzi do głowy to sytuacja w której skreślam poprawnie sześć cyferek na kuponie totolotka, ale ktoś mi ten kupon złośliwie chowa gdzieś na dno szuflady więc go w porę nie wysyłam, a po jakimś czasie, kiedy go już znajduję to po sprawdzeniu okazuję się że gdyby mi jakiś złośliwiec nie robił porządków na biurku to naciął bym totalizator na fajną kumulację. I byłoby mi lepiej niż jest.
Właściwie podkładanie do czytania swoich starych tekstów jest chyba niezbyt eleganckie, ale... jakoś nie mogę się oprzeć przed operacją kopiuj/wklej.
Chyba dlatego że jest w wymowie tej notki jakaś ledwie wyczuwalna mistyka. Przynajmniej ja ją wyczuwam. Bo to jest tekst wystukany jeszcze zanim poznaliśmy baśń o "katarskim inwestorze", zanim Lech Kaczyński poleciał z innymi nadbałtyckimi prezydentami ratować Gruzję, zanim Polska stała się "zieloną wyspą" tonącą w długach i zanim ktoś pod Smoleńskiem wystawił i zabił nam Prezydenta, jego uroczą żonę i 94 innych wartościowych Polaków - w tym cholernym, ruskim samolocie, na tym cholernym zachwaszczonym i zabłoconym ruskim lotnisku.
********************************************
********************************************
Co nas kompromituję naprawdę
Po małej zadymie ze szczytowaniem w brukselce i medialnej próbie obrócenia gówniarskiego zachowania ekipy miłości przeciwko Preziowi, warto się zastanowić co nas jako Polaków naprawdę kompromituję. Bo to że Prezydent i Premier drą ze sobą koty na każdym polu to akurat polityczna normalka pod każdą szerokością geograficzną i nie za bardzo nawet będę próbował tu cokolwiek wyjaśniać. Kto głupi niech się tym martwi, ja akurat się cieszę że dwa ośrodki władzy się wzajemnie klinczują i próbują sobie patrzeć na łapy. Tym bardziej że jedna ze stron konfliktu chyba ma je ździebko lepkie.
No więc absolutnie mi nie jest wstyd że Prezio poleciał do Brukseli żeby przypilnować moich spraw, a to że mogło zabraknąć dla niego krzesełka? Nic nadzwyczajnego. Się kogoś wyślę i dostawią. A jak nie znajdą to obciach dla Francuzów, bo się nie przygotowali. I tyle.
Tusk i jego pożal się Boże załoga za wszelką cenę nie chcieli Prezia w Brukseli i to mnie mocno zastanawia. Czy tylko chodzi o to kto wykrzywi gębę w sztucznym uśmiechu na pamiątkowej, zbiorczej fotce? Chyba jednak nie tylko, bo determinacja była za duża. Pewnie o co MOGŁO FAKTYCZNIE chodzić już się nie dowiemy, ale gdyby Prezio nie poleciał, to może byśmy się kiedyś tam dowiedzieli że szło o coś dla nas naprawdę ważnego. Jak dla mnie mogę przeboleć tą niewiedzę, choć niesmak pozostał.
A wiec czegośmy się przy okazji tej awantury dowiedzieli nowego o Polsce?
Po pierwsze: Tusk i jego ekipa nie ma hamulców. To ważna wiedza bo widać jak na dłoni że w razie czego nie cofną się przed niczym. Medialna opieka utwierdza ich w przekonaniu że wszystko wolno i wszystko przejdzie. A dzisiaj „bydło” zobaczyło (niebydło chyba jeszcze tego nie wie, ale oni, wykształceni, z dużych miast generalnie wolniej łapią, chyba że im kto jasno w TOK-EFEMIE powie co i jak trzeba myśleć) że nie przejdzie. Pewne rzeczy już chyba przechodzić przestaną. Jakiś nowy numer Palikota może być tu znamiennym sygnałem. Poczekamy – zobaczymy.
Po drugie: Polska jest bezbronna. Całe nasze siły powietrzne „wiszą” na jednej załodze. Jeśli pilot zachoruję nasze niebo jest otwarte dla obcych myśliwców i rakiet takich czy siakich. Smutne. Jeśli o mnie chodzi to Klich powinien iść po takiej grandzie na szczaw. Po prostu się chłopak nie nadaję.
Po trzecie: niejaki Arabski. Z nim jest naprawdę kłopot. Facet nie rozumie że pierwsza osoba w państwie nie jest osobą prywatną. Kolejny na szczaw. Albo i dalej bo chłopak jest zupełnie w malinach.
Po czwarte: Prezio pokazał że jest zawzięty. To dobrze bo czasem myślałem że gość ma tendencję do odpuszczania i że generalnie taki jakiś delikatny jest. Ale od jakiegoś czasu coraz bardziej pokazuje że u niego z tzw. cohones jest nieźle. Szczerze pisząc znacznie lepiej niż u konkurenta, który z dnia na dzień coraz bledszy. Jak tak dalej pójdzie to nam Premier na anemię padnie. W przekazach z Brukselki wyglądał czasem jakby mu oczy z orbit na ziemię miały za moment wypaść. Powinien coś ze sobą zrobić i to szybko. I pomyśleć że Palikot się martwił o zdrowie Prezia!
Po piąte: Eurosojuz trzeszczy. Kryzys ekonomiczny mocno odkrył skrzętnie zafugowane szczeliny i zaczynają być wyraźniej widoczne narodowe wektory. Niby zawsze one były widoczne, ale pod wpływem strachu przed gniewem swoich społeczeństw, głowy Państw zaczęły więcej dbać o swój wewnętrzny elektorat, a mniej o fikcyjną jedność. To dobrze bo ta tendencja może przynajmniej na jakiś czas wybić z zakutych pał unijnych technokratów co bardziej porąbane idee. Na jakiś czas, bo nie oszukujmy się – ten typ ideologa nigdy nie odpuszcza. Jak się troszkę uspokoi to wrócą do wszystkich głupot jakie im się w tych głowach zadymionych oparami euroutopii zalęgły. Ale może choć na troszkę dadzą odpocząć.
I w sumie, choć spektakl był naprawdę mocno żenujący, to jednak czegoś żeśmy się dowiedzieli o Polsce i naszych nadzorcach. Niby nie jest dobrze, ale zawsze lepiej wiedzieć…
Napisane: 2008-10-17
__________________
P.S. Mam w planach jeszcze jeden powrót do własnej "twórczości". To nie jest jakaś nowa forma blogowania wywołana niemocą (choć faktycznie otaczającą rzeczywistość posmoleńskiej Polski trudno mi jest ubierać ostatnio w słowa), ale chęć udostępnienia innym tekstu, który pisałem kiedyś zupełnie dla siebie. Bo choć umieściłem go kiedyś na swoim salonowym blogu, to w zamierzeniu był on moją własną projekcją nadchodzącej przyszłości po właśnie co wygranych przez ekipę Tuska wyborach. Napisałem go tak aby był on zrozumiały tylko w sytuacji gdyby moje przeczucia co do zwycięzców z 2007 roku okazały się właściwie.
Niestety czas płynie a każdy kolejny, upływający dzień odsłania gorzką prawdę o tym że mój pesymizm był upiornie uzasadniony.
To już nie żadna mistyka - to fatum.
Szczerzę się przyznam że zwykle nie za bardzo pamiętam swoje własne notki. Mają one dla mnie jakąś ulotną, interwencyjną aktualność i sam traktuję je trochę jak te żółte karteluszki przypinane na obudowie monitora żeby uchwycić jakąś myśl i nie zapomnieć jej najdalej do jutra. Ale już pojutrze zdziera się toto i rzuca w kosz bez żalu. No a ja taką zawieruszoną karteluszkę właśnie znalazłem.
I tak nagle przeczytawszy swoją własną, dawno zapomnianą przeze mnie notkę sprzed bez mała dwóch lat, wystukaną przy okazji refleksji, które mnie dopadły po incydencie z "brukselskim krzesełkiem" i podkradaniem ś.p. Lechowi Kaczyńskiemu tego cholernego samolotu, doznałem czegoś czego do końca nie potrafię zdiagnozować.
Myślę i myślę i jedyne porównanie jakie mi przychodzi do głowy to sytuacja w której skreślam poprawnie sześć cyferek na kuponie totolotka, ale ktoś mi ten kupon złośliwie chowa gdzieś na dno szuflady więc go w porę nie wysyłam, a po jakimś czasie, kiedy go już znajduję to po sprawdzeniu okazuję się że gdyby mi jakiś złośliwiec nie robił porządków na biurku to naciął bym totalizator na fajną kumulację. I byłoby mi lepiej niż jest.
Właściwie podkładanie do czytania swoich starych tekstów jest chyba niezbyt eleganckie, ale... jakoś nie mogę się oprzeć przed operacją kopiuj/wklej.
Chyba dlatego że jest w wymowie tej notki jakaś ledwie wyczuwalna mistyka. Przynajmniej ja ją wyczuwam. Bo to jest tekst wystukany jeszcze zanim poznaliśmy baśń o "katarskim inwestorze", zanim Lech Kaczyński poleciał z innymi nadbałtyckimi prezydentami ratować Gruzję, zanim Polska stała się "zieloną wyspą" tonącą w długach i zanim ktoś pod Smoleńskiem wystawił i zabił nam Prezydenta, jego uroczą żonę i 94 innych wartościowych Polaków - w tym cholernym, ruskim samolocie, na tym cholernym zachwaszczonym i zabłoconym ruskim lotnisku.
********************************************
********************************************
Co nas kompromituję naprawdę
Po małej zadymie ze szczytowaniem w brukselce i medialnej próbie obrócenia gówniarskiego zachowania ekipy miłości przeciwko Preziowi, warto się zastanowić co nas jako Polaków naprawdę kompromituję. Bo to że Prezydent i Premier drą ze sobą koty na każdym polu to akurat polityczna normalka pod każdą szerokością geograficzną i nie za bardzo nawet będę próbował tu cokolwiek wyjaśniać. Kto głupi niech się tym martwi, ja akurat się cieszę że dwa ośrodki władzy się wzajemnie klinczują i próbują sobie patrzeć na łapy. Tym bardziej że jedna ze stron konfliktu chyba ma je ździebko lepkie.
No więc absolutnie mi nie jest wstyd że Prezio poleciał do Brukseli żeby przypilnować moich spraw, a to że mogło zabraknąć dla niego krzesełka? Nic nadzwyczajnego. Się kogoś wyślę i dostawią. A jak nie znajdą to obciach dla Francuzów, bo się nie przygotowali. I tyle.
Tusk i jego pożal się Boże załoga za wszelką cenę nie chcieli Prezia w Brukseli i to mnie mocno zastanawia. Czy tylko chodzi o to kto wykrzywi gębę w sztucznym uśmiechu na pamiątkowej, zbiorczej fotce? Chyba jednak nie tylko, bo determinacja była za duża. Pewnie o co MOGŁO FAKTYCZNIE chodzić już się nie dowiemy, ale gdyby Prezio nie poleciał, to może byśmy się kiedyś tam dowiedzieli że szło o coś dla nas naprawdę ważnego. Jak dla mnie mogę przeboleć tą niewiedzę, choć niesmak pozostał.
A wiec czegośmy się przy okazji tej awantury dowiedzieli nowego o Polsce?
Po pierwsze: Tusk i jego ekipa nie ma hamulców. To ważna wiedza bo widać jak na dłoni że w razie czego nie cofną się przed niczym. Medialna opieka utwierdza ich w przekonaniu że wszystko wolno i wszystko przejdzie. A dzisiaj „bydło” zobaczyło (niebydło chyba jeszcze tego nie wie, ale oni, wykształceni, z dużych miast generalnie wolniej łapią, chyba że im kto jasno w TOK-EFEMIE powie co i jak trzeba myśleć) że nie przejdzie. Pewne rzeczy już chyba przechodzić przestaną. Jakiś nowy numer Palikota może być tu znamiennym sygnałem. Poczekamy – zobaczymy.
Po drugie: Polska jest bezbronna. Całe nasze siły powietrzne „wiszą” na jednej załodze. Jeśli pilot zachoruję nasze niebo jest otwarte dla obcych myśliwców i rakiet takich czy siakich. Smutne. Jeśli o mnie chodzi to Klich powinien iść po takiej grandzie na szczaw. Po prostu się chłopak nie nadaję.
Po trzecie: niejaki Arabski. Z nim jest naprawdę kłopot. Facet nie rozumie że pierwsza osoba w państwie nie jest osobą prywatną. Kolejny na szczaw. Albo i dalej bo chłopak jest zupełnie w malinach.
Po czwarte: Prezio pokazał że jest zawzięty. To dobrze bo czasem myślałem że gość ma tendencję do odpuszczania i że generalnie taki jakiś delikatny jest. Ale od jakiegoś czasu coraz bardziej pokazuje że u niego z tzw. cohones jest nieźle. Szczerze pisząc znacznie lepiej niż u konkurenta, który z dnia na dzień coraz bledszy. Jak tak dalej pójdzie to nam Premier na anemię padnie. W przekazach z Brukselki wyglądał czasem jakby mu oczy z orbit na ziemię miały za moment wypaść. Powinien coś ze sobą zrobić i to szybko. I pomyśleć że Palikot się martwił o zdrowie Prezia!
Po piąte: Eurosojuz trzeszczy. Kryzys ekonomiczny mocno odkrył skrzętnie zafugowane szczeliny i zaczynają być wyraźniej widoczne narodowe wektory. Niby zawsze one były widoczne, ale pod wpływem strachu przed gniewem swoich społeczeństw, głowy Państw zaczęły więcej dbać o swój wewnętrzny elektorat, a mniej o fikcyjną jedność. To dobrze bo ta tendencja może przynajmniej na jakiś czas wybić z zakutych pał unijnych technokratów co bardziej porąbane idee. Na jakiś czas, bo nie oszukujmy się – ten typ ideologa nigdy nie odpuszcza. Jak się troszkę uspokoi to wrócą do wszystkich głupot jakie im się w tych głowach zadymionych oparami euroutopii zalęgły. Ale może choć na troszkę dadzą odpocząć.
I w sumie, choć spektakl był naprawdę mocno żenujący, to jednak czegoś żeśmy się dowiedzieli o Polsce i naszych nadzorcach. Niby nie jest dobrze, ale zawsze lepiej wiedzieć…
Napisane: 2008-10-17
__________________
P.S. Mam w planach jeszcze jeden powrót do własnej "twórczości". To nie jest jakaś nowa forma blogowania wywołana niemocą (choć faktycznie otaczającą rzeczywistość posmoleńskiej Polski trudno mi jest ubierać ostatnio w słowa), ale chęć udostępnienia innym tekstu, który pisałem kiedyś zupełnie dla siebie. Bo choć umieściłem go kiedyś na swoim salonowym blogu, to w zamierzeniu był on moją własną projekcją nadchodzącej przyszłości po właśnie co wygranych przez ekipę Tuska wyborach. Napisałem go tak aby był on zrozumiały tylko w sytuacji gdyby moje przeczucia co do zwycięzców z 2007 roku okazały się właściwie.
Niestety czas płynie a każdy kolejny, upływający dzień odsłania gorzką prawdę o tym że mój pesymizm był upiornie uzasadniony.
To już nie żadna mistyka - to fatum.
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Z cyklu: słynne rockowe okładki - "Życzenie śmierci II"
Jako zapalony miłośnik wszystkiego co jest związane z Led Zeppelin zbieram oczywiście też wszystko co nagrał ich lider Jimmy Page.
Dużo tego nie ma, a ścieżka dźwiękowa do drugiej części serii z Charlesem Bronsonem jest jedną z ciekawszych pozycji w dyskografii tego słynnego gitarzysty. Jak na gościa, który był zafascynowany okultyzmem, śmiercią i magią na pewno inspiracja, która skłoniła mnie do umieszczenia parodii okładki tego soundtracku wydałaby mu się ciekawa.
Dużo tego nie ma, a ścieżka dźwiękowa do drugiej części serii z Charlesem Bronsonem jest jedną z ciekawszych pozycji w dyskografii tego słynnego gitarzysty. Jak na gościa, który był zafascynowany okultyzmem, śmiercią i magią na pewno inspiracja, która skłoniła mnie do umieszczenia parodii okładki tego soundtracku wydałaby mu się ciekawa.
niedziela, 8 sierpnia 2010
Liberalni 2010
Czy przyjaciele Andrzeja Wajdy z kilku prywatnych stacji i gazet będą na Krakowskim Przedmieściu z kamerami, mikrofonami i zaostrzonymi ołówkami żeby udokumentować i pokazać wszystkim Polakom w całym kraju na jaką to dobrość stać przeciwników krzyża i zwolenników naszego nowego Prezia?
Mam nadzieję że tak, bo woda w Bogatyni spłynie przecież wreszcie do morza (jak to ma w zwyczaju) i te wszystkie fotogeniczne kawałki zdejmowane przez nieustraszonych fotoreporterów z „błękitnego” trzeba będzie zastąpić czymś innym. Inna sprawa że nawet nie było okazji tym razem pokazać naszego zatroskanego Premiera w lichej kurteczce i gumiaczkach jak tapla się w kałużach i każe zapamiętywać, tym którym dorobek całego życia spłynął do Bałtyku razem z wodą - kto co spieprzył.
W końcu nie co dzień są wybory, a skoro już mamy po wyborach, to chyba lepiej zagrać jakiś meczyk niż pałętać się po kraju bez celu – jeszcze kto wargę w złości rozetnie…
Mimo to rada premiera nie jest taka głupia, i to nie tylko w kontekście ostatnich powodzi. Nadchodzą dla Polski naprawdę ciekawe czasy (ciekawe że te chińskie przekleństwo jakoś wyjątkowo dobrze funkcjonuję zwłaszcza u nas) i chyba naprawdę będzie sporo okazji żeby sobie zapamiętać kto co spieprzył. Jesień tego roku zapowiada się chyba naprawdę wyjątkowo. Ale to już chyba cały ten rok taki szczególny…
Mam nadzieję że tak, bo woda w Bogatyni spłynie przecież wreszcie do morza (jak to ma w zwyczaju) i te wszystkie fotogeniczne kawałki zdejmowane przez nieustraszonych fotoreporterów z „błękitnego” trzeba będzie zastąpić czymś innym. Inna sprawa że nawet nie było okazji tym razem pokazać naszego zatroskanego Premiera w lichej kurteczce i gumiaczkach jak tapla się w kałużach i każe zapamiętywać, tym którym dorobek całego życia spłynął do Bałtyku razem z wodą - kto co spieprzył.
W końcu nie co dzień są wybory, a skoro już mamy po wyborach, to chyba lepiej zagrać jakiś meczyk niż pałętać się po kraju bez celu – jeszcze kto wargę w złości rozetnie…
Mimo to rada premiera nie jest taka głupia, i to nie tylko w kontekście ostatnich powodzi. Nadchodzą dla Polski naprawdę ciekawe czasy (ciekawe że te chińskie przekleństwo jakoś wyjątkowo dobrze funkcjonuję zwłaszcza u nas) i chyba naprawdę będzie sporo okazji żeby sobie zapamiętać kto co spieprzył. Jesień tego roku zapowiada się chyba naprawdę wyjątkowo. Ale to już chyba cały ten rok taki szczególny…
wtorek, 3 sierpnia 2010
Powtórka z KDT na Krakowskim Przedmieściu?
Kto by pomyślał że nasze władze mogą aż tak dalekosiężnie planować?
Niby były już te raporty Boniego* „Polska 2193” czy jakoś tak, Pawlak wynegocjował nam kontrakt z Putinem na gaz coś chyba na kolejne tysiąclecie a sam Tusk zna wszystkie czarodziejskie daty z kilkuletnim wyprzedzeniem: wie na przykład kiedy będziemy zarabiać i wydawać w Euro, co pojutrze będę jadł na kolację, kiedy przejadę się autostradą na trasie Gdańsk-Rzeszów i kiedy nasi chłopcy wyjdą z Afganistanu. Szkoda tylko że nie chce mi zdradzić jakie cyferki padną dzisiaj w Totka, bo akurat jest fajna kumulacja a ja jestem na lekkim musiku, który się chyba za tej ekipy będzie raczej zwiększał niż na odwrót.
Do czego piję z tymi profetycznymi zdolnościami ludzi z PO?
Otóż przyszło mi dzisiaj do głowy że ten szturm na warszawskich kupców pod halą KDT, który za pośrednictwem wynajętej za państwową kasę prywatnej bojówki jakiegoś byłego zomowca przypuściła Pulchna Hanka, to był taki poligon na którym trenowano odbijanie krzyża sprzed Pałacu.
Skąd oni wiedzieli już wtedy ze to się może niedługo przydać to ja nie wiem, ale widząc zdolności platfusów do wyciągania nauk z własnych błędów podejrzewam że tym razem może się już tak nie udać. No chyba że o to chodzi żeby na ulicach Warszawy wreszcie polała się prawdziwa krew. Takie przypuszczenie może nie być wcale takie absurdalne, bo stan (prawdziwy!!! – a nie ten z mediów) do jakiego doprowadziły Polskę trzyletnie rządy PO jest bliski temu, w którym Jaruzelski musiał podjąć decyzję że trzeba ludzi jednak wziąć za mordę, bo inaczej stan ich umysłów i żołądków nakaże im palić po kolei komitety i być może (o zgrozo!) wieszać ich zawartość na ulicznych latarniach.
Mylę się?
Chciałbym, ale zobaczymy na jesieni…
________________________________
*A propos Boniego: wszyscy „światli ludzie” zarzucają Antoniemu Macierewiczowi że on tylko potrafi wzniecać, podpalać, burzyć i knuć a nigdy nie zrobił nic porządnie. Zapominają że akurat w przypadku Boniego już dwadzieścia lat przed jego wyciskającym łzy „coming outem” bardzo porządnie i dokładnie określił kim on był w przeszłości. Może jakieś przeprosiny?
Niby były już te raporty Boniego* „Polska 2193” czy jakoś tak, Pawlak wynegocjował nam kontrakt z Putinem na gaz coś chyba na kolejne tysiąclecie a sam Tusk zna wszystkie czarodziejskie daty z kilkuletnim wyprzedzeniem: wie na przykład kiedy będziemy zarabiać i wydawać w Euro, co pojutrze będę jadł na kolację, kiedy przejadę się autostradą na trasie Gdańsk-Rzeszów i kiedy nasi chłopcy wyjdą z Afganistanu. Szkoda tylko że nie chce mi zdradzić jakie cyferki padną dzisiaj w Totka, bo akurat jest fajna kumulacja a ja jestem na lekkim musiku, który się chyba za tej ekipy będzie raczej zwiększał niż na odwrót.
Do czego piję z tymi profetycznymi zdolnościami ludzi z PO?
Otóż przyszło mi dzisiaj do głowy że ten szturm na warszawskich kupców pod halą KDT, który za pośrednictwem wynajętej za państwową kasę prywatnej bojówki jakiegoś byłego zomowca przypuściła Pulchna Hanka, to był taki poligon na którym trenowano odbijanie krzyża sprzed Pałacu.
Skąd oni wiedzieli już wtedy ze to się może niedługo przydać to ja nie wiem, ale widząc zdolności platfusów do wyciągania nauk z własnych błędów podejrzewam że tym razem może się już tak nie udać. No chyba że o to chodzi żeby na ulicach Warszawy wreszcie polała się prawdziwa krew. Takie przypuszczenie może nie być wcale takie absurdalne, bo stan (prawdziwy!!! – a nie ten z mediów) do jakiego doprowadziły Polskę trzyletnie rządy PO jest bliski temu, w którym Jaruzelski musiał podjąć decyzję że trzeba ludzi jednak wziąć za mordę, bo inaczej stan ich umysłów i żołądków nakaże im palić po kolei komitety i być może (o zgrozo!) wieszać ich zawartość na ulicznych latarniach.
Mylę się?
Chciałbym, ale zobaczymy na jesieni…
________________________________
*A propos Boniego: wszyscy „światli ludzie” zarzucają Antoniemu Macierewiczowi że on tylko potrafi wzniecać, podpalać, burzyć i knuć a nigdy nie zrobił nic porządnie. Zapominają że akurat w przypadku Boniego już dwadzieścia lat przed jego wyciskającym łzy „coming outem” bardzo porządnie i dokładnie określił kim on był w przeszłości. Może jakieś przeprosiny?
czwartek, 29 lipca 2010
Rewizor
Najpierw usłyszałem to jednym uchem w samochodowym radiu. Nie od razu dotarło do mnie to co usłyszałem, ale kiedy wreszcie dotarło to z kolei nie do końca chciałem wierzyć że dobrze zrozumiałem wymowę newsa.
Kiedy już miałem dostęp do kompa z netem postanowiłem sprawdzić czy może jednak sobie czegoś nie nadpisałem w swojej biednej głowie przyzwyczajony do tego że w Polsce pod rządami PO dosłownie wszystko jest możliwe.
Ale nie, nie przesłyszałem się: Minister spraw zagranicznych Rosji Ławrow pod koniec sierpnia zwizytuję wszystkich polskich dyplomatów na corocznej naradzie naszych szefów ambasad. Zrobi to na specjalne zaproszenie "naszego" Ministra Spraw Zagranicznych - Sikorskiego!!!
Tutaj jest dokładny komunikat PAP
Czy już powinniśmy zacząć w większych ilościach wykupywać cukier, mąkę i oliwę?
Kiedy już miałem dostęp do kompa z netem postanowiłem sprawdzić czy może jednak sobie czegoś nie nadpisałem w swojej biednej głowie przyzwyczajony do tego że w Polsce pod rządami PO dosłownie wszystko jest możliwe.
Ale nie, nie przesłyszałem się: Minister spraw zagranicznych Rosji Ławrow pod koniec sierpnia zwizytuję wszystkich polskich dyplomatów na corocznej naradzie naszych szefów ambasad. Zrobi to na specjalne zaproszenie "naszego" Ministra Spraw Zagranicznych - Sikorskiego!!!
Tutaj jest dokładny komunikat PAP
Czy już powinniśmy zacząć w większych ilościach wykupywać cukier, mąkę i oliwę?
wtorek, 27 lipca 2010
Galeria szklanych figurek
- … A za chwilę zapraszamy na „Fakty po faktach” w których Anita Werner gościć będzie…
No właśnie - kogo będzie gościć Anita Werner?
Mamy tu do wyboru kilka stałych wariantów:
- Romana Giertycha i Tomasza Nałęcza, którzy opowiedzą nam o zbrodniach Ziobry i podwójnej osobowości Jarosława Kaczyńskiego.
- Tomasza Hypkiego i majora Fiszera, którzy udowodnią nam że kapitan rządowego Tupolewa, major Protasiuk nie odróżniał wysokościomierza od wariometru i że lotnisko w Smoleńsku to międzynarodowy standard jeśli chodzi o wyposażenie i komfort obsługi podróżnych.
-Ireneusza Krzemińskiego i Lenę Kolarską-Bobińską, którzy sklasyfikują nam za pomocą socjologicznego oprzyrządowania elektorat PiS-u jako mieszaninę niedostosowanych społecznie alkoholików i żuli z nieprzystosowanymi do nowoczesnego kapitalizmu biorcami zasiłków dla bezrobotnych słuchających po pijaku Radia Maryja.
- Wiesława Dębskiego i Janusza Rolickiego, którzy wytłumaczą nam w przystępny sposób dlaczego nie należy grzebać w smoleńskiej katastrofie aby nie drażnić Rosji i samego Putina, przy czym na zakończenie programu Wiesław Dębski po raz czterdziesty szósty przypomni widzom że żona ś.p. Tomasza Merty, Magdalenia Merta pracuję w IPN-ie.
Nie wiem dlaczego to takie ważne z punktu widzenia rozbicia się rządowego Tupolewa, ale słyszałem to już z jego ust w różnych stacjach w tym tygodniu trzy razy, więc pewnie coś musi w tym być. Wierzę że za którymś razem, oprócz zwyczajowego, kolejnego przypomnienia tego faktu pan Dębski powie też wreszcie o co chodzi z tym IPN-em, a skoro to ma jakieś znaczenie to chciałbym też wiedzieć gdzie pracuję żona ś.p. wiceministra Komorowskiego, Pani Ewa Komorowska - może to też nam co nieco wyjaśni dlaczego spadł ten Tupolew?
„Kropką nad i” i ewentualną jej „ramówką” zajmował się w tym wpisie nie będę. Raz że Stokrotka ma wakacyjną przerwęw TVN-ie, dwa że każdy kto to oglądał więcej niż pięć razy i tak wie że tam na zmianę głównie przychodzą w różnych konfiguracjach Kwaśniewski, Olechowski, Miller, Palikot i Dukaczewski. Inni wpadają tam tylko awaryjnie – wtedy, kiedy żaden z wyżej wymienionych akurat nie ma dla naszej ulubienicy czasu.
Inne programy publicystyczne w imperium Waltera (ale też na przykład w TVP Info, choćby w programie „Po 20-tej” prowadzonym przez gospodarza Salonu 24 Igora Janke żeby być uczciwym) bazują na mniej więcej tym samym składzie osobowym, tyle że czasem zabłąka się tam też jakaś Środa, Staniszkis, Jonas czy inny Kik.
No właśnie - kogo będzie gościć Anita Werner?
Mamy tu do wyboru kilka stałych wariantów:
- Romana Giertycha i Tomasza Nałęcza, którzy opowiedzą nam o zbrodniach Ziobry i podwójnej osobowości Jarosława Kaczyńskiego.
- Tomasza Hypkiego i majora Fiszera, którzy udowodnią nam że kapitan rządowego Tupolewa, major Protasiuk nie odróżniał wysokościomierza od wariometru i że lotnisko w Smoleńsku to międzynarodowy standard jeśli chodzi o wyposażenie i komfort obsługi podróżnych.
-Ireneusza Krzemińskiego i Lenę Kolarską-Bobińską, którzy sklasyfikują nam za pomocą socjologicznego oprzyrządowania elektorat PiS-u jako mieszaninę niedostosowanych społecznie alkoholików i żuli z nieprzystosowanymi do nowoczesnego kapitalizmu biorcami zasiłków dla bezrobotnych słuchających po pijaku Radia Maryja.
- Wiesława Dębskiego i Janusza Rolickiego, którzy wytłumaczą nam w przystępny sposób dlaczego nie należy grzebać w smoleńskiej katastrofie aby nie drażnić Rosji i samego Putina, przy czym na zakończenie programu Wiesław Dębski po raz czterdziesty szósty przypomni widzom że żona ś.p. Tomasza Merty, Magdalenia Merta pracuję w IPN-ie.
Nie wiem dlaczego to takie ważne z punktu widzenia rozbicia się rządowego Tupolewa, ale słyszałem to już z jego ust w różnych stacjach w tym tygodniu trzy razy, więc pewnie coś musi w tym być. Wierzę że za którymś razem, oprócz zwyczajowego, kolejnego przypomnienia tego faktu pan Dębski powie też wreszcie o co chodzi z tym IPN-em, a skoro to ma jakieś znaczenie to chciałbym też wiedzieć gdzie pracuję żona ś.p. wiceministra Komorowskiego, Pani Ewa Komorowska - może to też nam co nieco wyjaśni dlaczego spadł ten Tupolew?
„Kropką nad i” i ewentualną jej „ramówką” zajmował się w tym wpisie nie będę. Raz że Stokrotka ma wakacyjną przerwęw TVN-ie, dwa że każdy kto to oglądał więcej niż pięć razy i tak wie że tam na zmianę głównie przychodzą w różnych konfiguracjach Kwaśniewski, Olechowski, Miller, Palikot i Dukaczewski. Inni wpadają tam tylko awaryjnie – wtedy, kiedy żaden z wyżej wymienionych akurat nie ma dla naszej ulubienicy czasu.
Inne programy publicystyczne w imperium Waltera (ale też na przykład w TVP Info, choćby w programie „Po 20-tej” prowadzonym przez gospodarza Salonu 24 Igora Janke żeby być uczciwym) bazują na mniej więcej tym samym składzie osobowym, tyle że czasem zabłąka się tam też jakaś Środa, Staniszkis, Jonas czy inny Kik.
środa, 21 lipca 2010
Dokąd nas zawiedzie śmierdziel z Lublina?
Tuż po smoleńskiej zasadzce, na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie zaczęli pojawiać się pierwsi obywatele, do których dotarło to co się stało i którzy poczuli nieodpartą chęć bycia akurat w tym momencie razem, aby w ten sposób dać wyraźne świadectwo że w tym decydującym dla Polski i Polaków momencie tworzymy jednak jakąś -lepszą czy gorszą - ale jednak wspólnotę.
W zupełnie innych miejscach, zupełnie inni ludzie zdecydowanie mniej ostentacyjnie gromadzili się w znacznie mniejszych grupkach po to aby sobie ułożyć jakiś plan działania na nadchodzące dni i przedsięwziąć wszelkie konieczne kroki tak, aby tą tworzącą się na ich oczach i piekielnie niebezpieczną dla nich wspólnotą możliwie najkorzystniej dla swoich celów manipulować i aby ją z powrotem możliwie szybko z powrotem zatomizować.
W tym całym zamieszaniu była jednak jeszcze jedna interesująca grupa osób: tacy, którzy w tym właśnie momencie chcieliby stać się na jakiś czas niewidzialni. Osoby, które nie wiedząc jak rozwinie się dalsza sytuacja i w którym kierunku pójdą uczucia Polaków – czy w stronę zadumy i refleksji nad tym co Polska bezpowrotnie i tak okropnie utraciła, czy też w stronę chęci gniewnego zadośćuczynienia doznanym krzywdom i zniewagom. Osobnicy pokroju oblecha z Biłgoraja, znawcy obyczajów godowych much ścierwnic czy kilku peerelowskich celebrytów, których obecna pozycja polityczno-społeczna wynika wprost z tego jak bardzo potrafili się uświnić i skurwić za komuny, w tamtych kwietniowych dniach mogli mieć (i zapewnie mieli) pełno w spodniach, ale - stety czy niestety - Polacy jeszcze raz pokazali że są narodem wyjątkowo łagodnym i absolutnie niezbyt skorym do samosądów.
Nie mnie sądzić czy to dobrze czy źle, choć to co się okazało już niedługo potem i to z czym mamy do czynienia obecnie, raczej przekonuję mnie że jakiś wariant zachowań alternatywnych ukazanych w „Wieszaniu” Rymkiewicza jednak się tu prędzej czy później musi rozegrać.
Podobno kto sieję wiatr, ten zbiera burzę, więc jeśli jest w tym popularnym powiedzonku choć ziarno jakiejś życiowej mądrości, to eskalacja niewiarygodnej wprost chamówy w wykonaniu biłgorajskiego performera, w którymś momencie przekroczy jakiś krytyczny próg, za którym może być już tylko nicość i pustka.
I jestem zupełnie pewien że nie będzie to wcale spowodowane jakąś zmianą tendencji w społeczeństwie, jakimś wzrostem genu zagłady czy innych morderczych atawizmów w Polakach jako zbiorowości. Jestem przekonany że jeśli kiedyś zdarzy się tu coś złego, to będzie to tylko i wyłącznie wynikiem nieumiejętności wyciągania właściwych wniosków przez samych zainteresowanych i ich zupełna alienacja z własnego społeczeństwa.
Czy byłoby mi ich wtedy szkoda? Czy będę się ich wtedy żałował?
W najmniejszym wypadku. Szkoda to mi jest tego że choć miałem wspaniałego Prezydenta, to w wyniku smoleńskiej zasadzki doszło do tego że zastąpił go na tym zaszczytnym stanowisku dosyć tępy i zupełnie bezbarwny grubas z porno-wąsem, który jest na domiar złego najlepszym kumplem biłgorajskiego błazna.
Szkoda to mi jest tego, że Polska bezpowrotnie straciła kogoś tak wartościowego jak Przemysław Gosiewski, któremu wdzięczni wyborcy układają codziennie na „jego peronie” we Włoszczowej dywan ze świeżych kwiatów pod jego zdjęciem, szkoda to mi jest tego że nie posłucham już wyważonych słów Władysława Stasiaka czy szelmowskich dowcipów Aleksandra Szczygły, szkoda to mi jest tego że nie zobaczę już więcej uroczego uśmiechu mojej Pierwszej Damy - Pani Marii Kaczyńskiej - ani nie pośmieję się z angielskiego dowcipu Pana Kochanowskiego. Tego wszystkiego jest mi naprawdę szkoda.
Ale jeśliby w jakikolwiek sposób na zawsze zniknęli z naszego życia polityczno/ społeczno/medialnego tak obrzydliwe figury jak Palikot, Wajda, Kutz czy Niesiołowski to absolutnie żadnej szkody osobiście nie odczuję.
Dzisiaj dowiedziałem się rano z radia że jakiś kolega z klasy synka ś.p. Przemysława Gosiewskiego przekazał mu (tak jak go zrozumiał i zapamiętał) „dowcip” rozpowszechniony za pomocą swojego bloga przez biłgorajskiego buca, jakoby jego tata żyje i można go zobaczyć na peronie we Włoszczowej. Synek przybiegł podekscytowany do domu aby przekazać swojej mamie radosną wiadomość że tata jednak żyję i że pewnie w takim razie już niedługo wróci do domu.
Jeśli to zdarzenie jest prawdziwe to myślę że lód po którym tak pewnie znowu stąpa nadworny błazen Tuska jest już bardzo kruchy a nagana, której być może zechce udzielić mu przy jakiejś okazji społeczeństwo może być zdecydowanie innego kalibru niż ta partyjna.
A tak na sam koniec zajmę się jeszcze jedną sprawą.
Człowiek, o którym było tu dzisiaj najwięcej, uchodzi za jednego z najbogatszych Polaków, a jest jednocześnie Posłem na Sejm Rzeczypospolitej. Czyli pomimo swego rzekomego bogactwa, wszyscy Polacy – i ci biedni, i ci zamożni - składają się na jego poselskie, comiesięczne pobory. Pisze „rzekomego bogactwa”, bo mam nadzieję że kiedyś ktoś się tym tematem dogłębnie i na poważnie zajmie, a może wtedy rzekomy bogacz i nadworny, platformiany trefniś zostanie zakwaterowany na dłużej w miejscu gdzie poparcie dla jego politycznych pobratymców sięga prawie stu procent i gdzie dadzą mu naukę co do tego jak wyglądają seksualne igraszki pomiędzy prawdziwymi mężczyznami, ale już bez używania silikonowych zabawek.
O tym że biłgorajski oblech ma ciąg na szkło to już wiemy, ale co też on za tą poselską pensję, którą mu chyba zdecydowania zbyt hojnie co miesiąc fundujemy robi pro publico bono?
Proszę sprawdzić samemu i kliknąć tutaj. Wychodzi na to że przez ostatnie dwa lata, z trybuny sejmowej nasz „szołmen” zabrał głos całe cztery razy – podzielił to równo: po dwa razy na rok.
Mało tego…
Ja nie wiem czy jako społeczeństwo jednak nie przepłacamy? Ja osobiście w każdym razie, ze swojej firmy wylałbym nieroba na zbity pysk. O jego przewodzeniu słynnej komisji z „przyjaznym państwem” w nazwie nic już pisał nie będę. Żarty żartami, ale nie ma się co znowu aż tak wygłupiać.
W zupełnie innych miejscach, zupełnie inni ludzie zdecydowanie mniej ostentacyjnie gromadzili się w znacznie mniejszych grupkach po to aby sobie ułożyć jakiś plan działania na nadchodzące dni i przedsięwziąć wszelkie konieczne kroki tak, aby tą tworzącą się na ich oczach i piekielnie niebezpieczną dla nich wspólnotą możliwie najkorzystniej dla swoich celów manipulować i aby ją z powrotem możliwie szybko z powrotem zatomizować.
W tym całym zamieszaniu była jednak jeszcze jedna interesująca grupa osób: tacy, którzy w tym właśnie momencie chcieliby stać się na jakiś czas niewidzialni. Osoby, które nie wiedząc jak rozwinie się dalsza sytuacja i w którym kierunku pójdą uczucia Polaków – czy w stronę zadumy i refleksji nad tym co Polska bezpowrotnie i tak okropnie utraciła, czy też w stronę chęci gniewnego zadośćuczynienia doznanym krzywdom i zniewagom. Osobnicy pokroju oblecha z Biłgoraja, znawcy obyczajów godowych much ścierwnic czy kilku peerelowskich celebrytów, których obecna pozycja polityczno-społeczna wynika wprost z tego jak bardzo potrafili się uświnić i skurwić za komuny, w tamtych kwietniowych dniach mogli mieć (i zapewnie mieli) pełno w spodniach, ale - stety czy niestety - Polacy jeszcze raz pokazali że są narodem wyjątkowo łagodnym i absolutnie niezbyt skorym do samosądów.
Nie mnie sądzić czy to dobrze czy źle, choć to co się okazało już niedługo potem i to z czym mamy do czynienia obecnie, raczej przekonuję mnie że jakiś wariant zachowań alternatywnych ukazanych w „Wieszaniu” Rymkiewicza jednak się tu prędzej czy później musi rozegrać.
Podobno kto sieję wiatr, ten zbiera burzę, więc jeśli jest w tym popularnym powiedzonku choć ziarno jakiejś życiowej mądrości, to eskalacja niewiarygodnej wprost chamówy w wykonaniu biłgorajskiego performera, w którymś momencie przekroczy jakiś krytyczny próg, za którym może być już tylko nicość i pustka.
I jestem zupełnie pewien że nie będzie to wcale spowodowane jakąś zmianą tendencji w społeczeństwie, jakimś wzrostem genu zagłady czy innych morderczych atawizmów w Polakach jako zbiorowości. Jestem przekonany że jeśli kiedyś zdarzy się tu coś złego, to będzie to tylko i wyłącznie wynikiem nieumiejętności wyciągania właściwych wniosków przez samych zainteresowanych i ich zupełna alienacja z własnego społeczeństwa.
Czy byłoby mi ich wtedy szkoda? Czy będę się ich wtedy żałował?
W najmniejszym wypadku. Szkoda to mi jest tego że choć miałem wspaniałego Prezydenta, to w wyniku smoleńskiej zasadzki doszło do tego że zastąpił go na tym zaszczytnym stanowisku dosyć tępy i zupełnie bezbarwny grubas z porno-wąsem, który jest na domiar złego najlepszym kumplem biłgorajskiego błazna.
Szkoda to mi jest tego, że Polska bezpowrotnie straciła kogoś tak wartościowego jak Przemysław Gosiewski, któremu wdzięczni wyborcy układają codziennie na „jego peronie” we Włoszczowej dywan ze świeżych kwiatów pod jego zdjęciem, szkoda to mi jest tego że nie posłucham już wyważonych słów Władysława Stasiaka czy szelmowskich dowcipów Aleksandra Szczygły, szkoda to mi jest tego że nie zobaczę już więcej uroczego uśmiechu mojej Pierwszej Damy - Pani Marii Kaczyńskiej - ani nie pośmieję się z angielskiego dowcipu Pana Kochanowskiego. Tego wszystkiego jest mi naprawdę szkoda.
Ale jeśliby w jakikolwiek sposób na zawsze zniknęli z naszego życia polityczno/ społeczno/medialnego tak obrzydliwe figury jak Palikot, Wajda, Kutz czy Niesiołowski to absolutnie żadnej szkody osobiście nie odczuję.
Dzisiaj dowiedziałem się rano z radia że jakiś kolega z klasy synka ś.p. Przemysława Gosiewskiego przekazał mu (tak jak go zrozumiał i zapamiętał) „dowcip” rozpowszechniony za pomocą swojego bloga przez biłgorajskiego buca, jakoby jego tata żyje i można go zobaczyć na peronie we Włoszczowej. Synek przybiegł podekscytowany do domu aby przekazać swojej mamie radosną wiadomość że tata jednak żyję i że pewnie w takim razie już niedługo wróci do domu.
Jeśli to zdarzenie jest prawdziwe to myślę że lód po którym tak pewnie znowu stąpa nadworny błazen Tuska jest już bardzo kruchy a nagana, której być może zechce udzielić mu przy jakiejś okazji społeczeństwo może być zdecydowanie innego kalibru niż ta partyjna.
A tak na sam koniec zajmę się jeszcze jedną sprawą.
Człowiek, o którym było tu dzisiaj najwięcej, uchodzi za jednego z najbogatszych Polaków, a jest jednocześnie Posłem na Sejm Rzeczypospolitej. Czyli pomimo swego rzekomego bogactwa, wszyscy Polacy – i ci biedni, i ci zamożni - składają się na jego poselskie, comiesięczne pobory. Pisze „rzekomego bogactwa”, bo mam nadzieję że kiedyś ktoś się tym tematem dogłębnie i na poważnie zajmie, a może wtedy rzekomy bogacz i nadworny, platformiany trefniś zostanie zakwaterowany na dłużej w miejscu gdzie poparcie dla jego politycznych pobratymców sięga prawie stu procent i gdzie dadzą mu naukę co do tego jak wyglądają seksualne igraszki pomiędzy prawdziwymi mężczyznami, ale już bez używania silikonowych zabawek.
O tym że biłgorajski oblech ma ciąg na szkło to już wiemy, ale co też on za tą poselską pensję, którą mu chyba zdecydowania zbyt hojnie co miesiąc fundujemy robi pro publico bono?
Proszę sprawdzić samemu i kliknąć tutaj. Wychodzi na to że przez ostatnie dwa lata, z trybuny sejmowej nasz „szołmen” zabrał głos całe cztery razy – podzielił to równo: po dwa razy na rok.
Mało tego…
Ja nie wiem czy jako społeczeństwo jednak nie przepłacamy? Ja osobiście w każdym razie, ze swojej firmy wylałbym nieroba na zbity pysk. O jego przewodzeniu słynnej komisji z „przyjaznym państwem” w nazwie nic już pisał nie będę. Żarty żartami, ale nie ma się co znowu aż tak wygłupiać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)